ROZDZIAŁ V

Dominik zarządził postój.

Zrobiło się już tak ciemno, że prawie nie widział swoich ludzi. Było ich pięciu. Towarzyszyli mu w milczeniu, bez słowa skargi.

– Musimy na noc rozłożyć się obozem – powiedział cicho. – Za wszelką cenę powinniśmy unikać zatrzymywania się w karczmach i po chłopskich zagrodach. Zbyt wiele nasłuchałem się historii o szwedzkich żołnierzach, którzy ulokowali się gdzieś na kwaterze i nagle w nocy zobaczyli w oknach lufy snapphanów. Znajdujemy się teraz na granicy ich lasów. Poszukajcie jakiegoś zacisznego miejsca i dla nas, i dla koni! I, na Boga, nie rozpalajcie ognia! Lepiej zmarznąć, niż z własnej głupoty stracić życie.

Po chwili znaleźli gęste zarośla i wprowadzili tam konie. W ciemnościach przygotowywali się do odpoczynku.

Dominik zauważył, że jeden, ten najmniejszy, ułożył się z dala od pozostałych.

O Boże, wlecze się za mną i ta biedaczyna, która boi się nawet patrzeć na ludzi, jęknął w duchu. Czy naprawdę nic nie zostanie mi oszczędzone?

Już w oborze zdążył się zorientować, że idzie z nim ów rosły dryblas, i to dobrze, pomyślał, oraz znudzony młodzieniec, któremu się zdaje, że wszystko potrafi. Wkrótce z przerażeniem stwierdził, że jest także tamten blady, śmiertelnie przestraszony, z gapowato otwartymi ustami. W oborze, kiedy stali wszyscy ciasno przy sobie, widział przez chwilę jego twarz. Piąty to musiał być ten, którego określił jako wiejskiego uwodziciela. Dominik rozpoznawał dialekt uplandzki, którym także i on się posługiwał.

Cóż za zbieranina! Na kim mógłby w razie czego polegać? Może na dryblasie?

Pojęcia nie miał, czy pozostali w trudnych sytuacjach okażą odwagę i do jakiego stopnia.

Chociaż już przecież dzisiaj zachowali się dzielnie, podejmując decyzję, że pójdą z nim. Kiedy już wszyscy owinęli się szczelnie w derki, Dominik nie zdołał się powstrzymać, by nie zapytać bladego nieboraka:

– A ty to właściwie dlaczego zostałeś z nami?

Chłopak aż jęknął, przestraszony, że dowódca zwraca się wprost do niego.

– Ja… ja mieszkam w Almhult, panie lejtnancie.

– To znaczy, chcesz wrócić do domu?

– Tak – szepnął tamten. – Wojna to nie dla mnie, panie lejtnancie.

– A nie boisz się snapphanów?

– Boję się! Ale proszę Boga, on mi na pewno pomoże wrócić bezpiecznie do domu.

– Miejmy nadzieję – rzekł Dominik sucho. – Ja też postaram się zrobić, co w mojej mocy, żeby przeprowadzić cię przez niebezpieczny teren i żebyś sobie za bardzo nie pokaleczył swojej delikatnej skóry. Jak ci na imię?

– Folke, panie lejtnancie.

– A ty? – Dominik zwrócił się do poczciwego drągala. – Dlaczego ty idziesz ze mną?

– Myślałem, że może będę mógł się panu lejtnantowi przydać – odparł tamten spokojnie.

– Dziękuję. Jak ci na imię?

– Jons, panie lejtnancie.

Pozostali dwaj wsparli głowy na rękach i czekali, aż zwróci się do nich. Na pytanie Dominika uwodziciel odpowiedział, że słyszał, iż dziewczęta w Smglandii są niezwykle ponętne. Zmęczyły go panny w Skanii, zanadto cnotliwe. Na imię miał Gote. Ten pewny siebie natomiast, Kristoffer, wyjaśnił, że nie interesuje go bitwa na otwartym polu, w dużym oddziale. On potrzebuje czegoś specjalnego. Przechytrzyć snapphanów, to byłby powód do dumy, można by przypiąć kolejne pióro do kapelusza.

Pytanie tylko, czy wtedy będziesz miał jeszcze na czym nosić kapelusz, pomyślał Dominik z gorzką ironią.

Odczuwał niechęć wobec tego dragona. Znał wielu żołnierzy tego typu. Kochali swoje rzemiosło, ponieważ dawało im prawo – w ich przekonaniu – do brutalnego znęcania się nad przeciwnikiem. Wolałby nie mieć kogoś takiego w swoim małym oddziale.

– A ty? – zawołał do drobnego żołnierza, który ułożył się na uboczu.

Czekali chwilę, lecz odpowiedzi nie było.

– On śpi – stwierdził Gote, wiejski uwodziciel. – Na imię mu Egon, ale przyszedł do twierdzy niedawno, mało co o nim wiemy. Zdaje się, że ma w domu troje dzieci.

– On? Naprawdę? – Dominik był zdumiony. – Jakim sposobem, na Boga, zdążył dorobić się aż tylu?

Villemo oczywiście nie spała. Po prostu nie chciała odpowiadać, żeby nie zdradzić się czy to barwą głosu, czy to językiem, mówiła przecież po norwesku. Jeszcze nie chciała się ujawniać. Było ich tu zbyt wielu. A Dominik mógłby się rozgniewać.

Poza tym trochę się obawiała tego żołnierza o ładnych, szelmowskich oczach. Gdyby odkrył, że jest dziewczyną, nie dałby pewnie za wygraną, dopóki by i jej nie podbił. Nie miała, rzecz jasna, zamiaru nikomu ulegać, ale to kłopotliwe tak wciąż opędzać się od wyznań i zalotów.

W całym oddziale najbardziej lubiła tego największego imieniem Jons. Choć z wyglądu nie przypominał Jespera ani Larsa z Grastensholm, miał w sobie podobną jak tamci życzliwość dla świata i budził w Villemo zaufanie. Zawsze lubiła takich ludzi, nawet ich powolność jej nie drażniła.

Dwóch pozostałych żołnierzy nie umiałaby jeszcze bliżej scharakteryzować. Nie miała czasu ich poznać, bo cały dzień spędzili w siodłach. Villemo bolało całe ciało. Co prawda znakomicie jeździła konno, ale nigdy nie pokonała za jednym razem aż takiej odległości.

Dominik… Jak rozkosznie być znowu blisko niego! Powstrzymywała się ze wszystkich sił, by nie podczołgać się do jego posłania w poszukiwaniu ochrony przed zimnem, głodem i zmęczeniem.

Przez cały dzień jechał na czele orszaku niczym czarny anioł z powiewającymi na wietrze ciemnymi włosami. Widziała jego wspaniałe ciało, jakby stworzone do konia.

Lasy Goinge nie przerażały jej. Być może dlatego, że nie zdawała sobie sprawy, jak wielkie w istocie niebezpieczeństwo stanowią one dla szwedzkich żołnierzy. Czyż nie pozbyli się z łatwością duńskiego pościgu? Co im może zrobić zgraja dzikusów?

Villemo po prostu bardzo niewiele wiedziała o snapphanach.

Wszystko wskazywało na to, że żołnierze posnęli. Mogła zatem i ona odpocząć. Dzień miała ciężki, więc gdy tylko zamknęła oczy, zmęczone ciało pogrążyło się w błogosławionym śnie. Ostatnie, co słyszała, to krakanie jakichś spóźnionych wron.

Kiedy następnego ranka wstawali zaspani, połamani i brudni, nad przylegającymi do lasu łąkami w jakimś mistycznym tańcu snuły się strzępy mgły. Villemo robiła co mogła, by trzymać się z dala od Dominika, odwracała twarz lub pochylała się nad siodłem za każdym razem, gdy spoglądał w jej stronę. Zjedli każdy swoją przydziałową kromkę chleba i ruszyli w dalszą drogę, znowu rzędem przez las, milczący, ostrożni.

To się nie może udać, myślała Villemo. Prędzej czy później zdarzy się to, czego się obawiam, prędzej czy później on spojrzy w moją stronę, a ja nie zdążę się odwrócić. A jeszcze bym tego nie chciała. Dopóki nie możemy być sami, powinnam udawać dragona.

Podciągała kołnierz kurtki aż do uszu, by lepiej ukryć twarz.

Ku zaskoczeniu wszystkich dzień nastał upalny. Żar lał się z bezchmurnego nieba, a bukowe lasy nie dawały zbyt wiele cienia. Dominik pozwolił żołnierzom zdjąć kurtki, jeśli chcą.

Czterej dragoni rozebrali się, piąty natomiast szczelniej otulił szyję wysokim kołnierzem.

Co mu jest? myślał zirytowany Dominik. Chory? A może to jakiś zbiegły przestępca? Tyle razy próbowałem spojrzeć mu w oczy, ale on zawsze był czymś zajęty: a to poprawiał coś w uprzęży, a to czyścił but. Nawet nie wiem, jak wygląda. Raz tylko mignął mi jego policzek, delikatny jak u dziecka.

Może to jakiś wyrostek szukający przygód na wojnie? Ale nie, ktoś przecież wczoraj mówił, że on ma troje dzieci. Nie wierzę, zupełnie na to nie wygląda! Jaka kobieta chciałaby poślubić takie chuchro?

Upał stawał się trudny do zniesienia. Ale oto las się zmienił, w miejsce buków pojawiły się sosny, teren stawał się podmokły, bagnisty, coraz częściej widziało się skaliste wzniesienia i rozpadliny. Nad mokradłami niosły się krzyki nurów.

Dominik zarządził krótki popas. Ulokowali konie w cieniu, a sami rozsiedli się na pochyłym zboczu.

– Jedzenia nie mamy za wiele – powiedział Jons tęsknie.

– Nie, ale jesteśmy już w połowie drogi – pocieszał Dominik. – Las jest typowo smalandzki, nie skański.

– To jest las typowo snapphański – mruknął Kristoffer, który wiedział wszystko.

– Masz rację – zgodził się Dominik. – Ale jak dotychczas szczęście nam dopisywało. Dopóki nas nie odkryją, wszystko jest dobrze. Dopiero jak już raz nas zauważą, nigdzie nie będziemy bezpieczni.

– Ciii – syknął Folke, ten o wielkich, przestraszonych oczach, i chwycił swego sąsiada za ramię. – Spójrz tam!

– Jeżeli chodzi o słońce, to… – zaczął wielki Jons.

Po drugiej stronie błot zobaczyli dwóch ludzi prowadzących za sobą konia. Nie szli w stronę odpoczywających dragonów, ale mogli ich w każdej chwili zobaczyć.

– Schować się za krzaki, szybko – szepnął Dominik.

Zwinnie niczym łasice zsunęli się ze zbocza i przeczołgali do niewielkiej kotlinki, przesłoniętej gęstymi krzewami.

– Leżeć bez ruchu, dopóki nie przejdą – syknął Dominik. – Koni nie mogą zobaczyć.

Ułożeni na brzuchach, ledwo mieli odwagę oddychać. Wyraźnie słyszeli rytmiczne kroki dwóch ludzi i jednego konia.

Dominikowi było niewygodnie. Po chwili uniósł lekko głowę i tuż pod sobą zobaczył biodro jednego ze swoich ludzi. Kurtka munduru zsunęła się tamtemu ku górze i ponad brzegiem spodni widać było delikatną, lekko zaróżowioną skórę, która nie bardzo pasowała do królewskiego dragona.

Na odsłoniętym miejscu Dominik zobaczył znamię, a właściwie dwa.

Zmarszczył brwi. Wszyscy leżeli bez ruchu na swoich miejscach, lecz on na moment zapomniał o niebezpieczeństwie.

Gdzie, u licha, widział już kiedyś takie znamiona?

Dawno temu…

Gdy nagle wspomnienie stało się wyraźne, Dominik z wrażenia przestał oddychać.

Nie! Nie, to niemożliwe? Naprawdę Villemo nie mogła być tu z nimi. To przecież lasy Goinge!

Ale, naturalnie, wszystko było możliwe! Któż inny jak nie Villemo mógł wpaść na taki szalony pomysł? To akurat do niej podobne.

O Boże, co teraz robić?

Na przekór wszystkiemu zachciało mu się śmiać. Wydawało mu się czymś niebywale zabawnym to, że już blisko dobę znajduje się przy niej, ramię w ramię, można powiedzieć, a poznał ją tylko dlatego, że miała te znamiona!

Naprawdę zręcznie chroniła twarz!

Egon, ojciec trojga dzieci!

Ciekawe swoją drogą, gdzie tamten ptaszek się podziewa? Prawdopodobnie uciekł. I musiał być podobny do Villemo, skoro żaden z dragonów nie zauważył różnicy.

Villemo? Tuż obok niego! Dominika ogarnęła taka gwałtowna czułość, że o mało nie rozsadziła mu piersi. Ona jest tutaj, wystarczy wyciągnąć rękę i będzie mógł jej dotknąć…

Nagle czułość zgasła, a w jej miejsce pojawił się gniew.

Na co ona się waży! Co za brak rozsądku! Narażać się na wszystkie niebezpieczeństwa lasów Goinge? Obarczać go podwójną odpowiedzialnością, podwójnym lękiem?

Był taki wściekły, że wyciągnął rękę i z całych sił uszczypnął ją w różową skórę nad spodniami.

Villemo krzyknęła, a pozostali odwrócili się gwałtownie w jej stronę. Niebezpieczeństwo wprawdzie minęło, dwaj ludzie z koniem przeszli już jakiś czas temu, ale tak głośno krzyczeć mimo wszystko nie należy!

Patrzyła na niego z wyrzutem.

– Przepraszam – powiedział Dominik z poczuciem winy. – Niechcący wbiłem Egonowi łokieć w plecy.

Oczywiście, to była Villemo! Policzki jej płonęły ze złości i z powodu wyrzutów sumienia pewnie też. Została rozpoznana i domyślała się, że Dominik ją uszczypnął, ponieważ wiedział, kim jest. Tak wściekłym nigdy przedtem go nie widziała.

Dominik wstał.

– Musieliśmy się zbliżyć do jakiejś osady – mruknął pod nosem. – Ruszajmy dalej.

Słońce paliło im głowy, ale nie przerywali jazdy. Villemo zdecydowała się teraz zdjąć kurtkę i jechała tylko w spodniach i koszuli jak inni. Zachowała jednak kapelusz z szerokim rondem dla ochrony przed słońcem.

Okolica była odludna i dość wysoko położona. Miejscami las ustępował bezdrzewnym mokradłom. A oni nie mogli się pozbyć wrażenia, że dosłownie w każdej chwili mogą otrzymać cios w plecy.

– Dziwne, że jeszcze nas nie wypatrzyli – powiedział Jons.

– Trzymamy się pustkowi – odparł Dominik. – Mowy nie ma, żeby ludzie mogli się tu wyżywić.

Snapphanowie jednak obserwowali ich już od dawna. Czujne oczy śledziły orszak ze wzniesień. Od wzgórza do wzgórza przekazywano wiadomość: w lasach są szwedzcy żołnierze!

Snapphanowie czekali tylko na taką okazję, rozmyślając, jakie by tym razem tortury zastosować.

Villemo zdawała się przyciągać do siebie ludzi, którzy lubili znęcać się nad innymi. Ale prawdę mówiąc, przeważnie to nie była jej wina.

– Zostawcie ich – powiedział herszt snapphanów. – Wpadną w pułapkę bez naszej pomocy.

Teren stawał się coraz trudniejszy. Mokradła się skończyły, szli przez trudne do przebycia skaliste ziemie, poprzecinane głębokimi, stromo schodzącymi w dół rozpadlinami.

Dominik zatrzymał się.

– Tędy nie przejdziemy – powiedział, wskazując rozległy jar.

– Ale obchodząc z tamtej strony bardzo nadłożymy drogi – rzekł Gote bez entuzjazmu.

– W każdym razie będziemy musieli cofnąć się spory kawałek – dodał Kristoffer.

– Trudno – westchnął Dominik. – Ten wąwóz nie wygląda zachęcająco, a jeśli jeszcze na dole byśmy ich spotkali, to…

– Ech, głupstwo – prychnął Kristoffer. – Damy chyba radę garstce snapphanów!

Dominik odetchnął głęboko i powiedział:

– W takim razie muszę was o czymś poinformować. Mamy wśród nas kobietę i nie powinniśmy jej narażać na takie niebezpieczeństwo.

Zrazu wszyscy przyglądali mu się z niedowierzaniem, potem odwrócili powoli głowy w stronę Villemo. Ona zarumieniła się i wbiła wzrok w ziemię. Nie ulegało wątpliwości, kto z nich jest kobietą.

– Nie, ale co u licha… – zaczął Jons. – Czy to nie ty masz troje dzieci?

– To nie jest Egon – powiedział Dominik ostro. – Oni się zamienili, udawali tylko. To jest moja szalona kuzynka, która uparła się, by mi towarzyszyć. Po prostu z chęci przeżycia przygody. Odkryłem to dopiero przed chwilą, w przeciwnym razie rozkazałbym jej wracać. Teraz musimy o nią dbać najlepiej jak potrafmy.

Czterej dragoni w dalszym ciągu milczeli.

– Konno w każdym razie jeździć umie – przyznał w końcu Kristoffer, wszystkowiedzący.

W lśniących piwnych oczach Gotego pojawił się błysk, który Dominik natychmiast zauważył.

– I proszę, żebyście jej nie zaczepiali. – Głos Dominika ostro przeciął powietrze. – Ona musi dla was pozostać nietykalna, zrozumiano?

Skinęli głowami, choć nie sprawiał wrażenia tak posłusznego jak powinien. Muszę mieć go na oku, pomyślał Dominik, głośno zaś powiedział:

– Nie może być w naszej małej grupie nieporozumień. Będziemy mieli dość kłopotów ze snapphanami. Trzymajcie się więc od niej z daleka!

Wszyscy spoglądali na Villemo jakby nowymi oczyma. We wzroku Jonsa pojawiło się coś niby troskliwość, chęć chronienia jej, Falke zdawał się być wdzięczny, że znalazł się ktoś słabszy od niego, Kristoffer sprawiał wrażenie lekko poirytowanego, a Gote…Gote wyglądał jak kot, który właśnie zagonił mysz do kąta.

Boże, dopomóż nam, westchnął Dominik.

– A więc zawracamy – rozkazał. – Objedziemy to wzgórze.

Z jednej strony dolinę otaczały wysokie, strome skały. Tam żadnego przejścia nie było.

Jons westchnął.

– Czy nie moglibyśmy najpierw coś zjeść? – zapytał. – Okropnie jestem głodny.

– Oczywiście, że możemy – zgodził się Dominik. – Runda wokół wzgórz nie będzie łatwa. Ale to nasz ostatni posiłek dzisiaj. Skoro, jak wynika z obliczeń, dotrzemy na miejsce dopiero jutro, musimy ostatnią porcję podzielić na dwie części, tak żeby mieć chociaż parę kęsów na jutro rano. Ale dziś wieczorem już nic. Zgadzacie się?

Przystali na takie rozwiązanie. Pod wysokimi sosnami na skraju lasu znaleźli zacienione miejsce dla siebie i dla koni.

Gdy jedli, Dominik poprosił, by każdy z nich opowiedział coś więcej o sobie. Chłopcy mówili chętnie.

– Ja pochodzę ze Skanii, co chyba wszyscy słyszą – objaśniał Jans. – Ale ani ja, ani moi rodzice nigdy się specjalnie nie przejmowaliśmy tym, kto rządzi krajem. Jeśli o mnie chodzi, to mogą to być Szwedzi. Mamy dobre gospodarstwo niedaleko Tomelilla i czuję się tam szczęśliwy. Żebym tylko mógł zajmować się ziemią! Przymusowo zostałem wcielony do wojska i bardzo nad tym ubolewam, bo muszę robić rzeczy, które nic a nic mnie nie obchodzą.

– Nie rozumiem cię – wtrącił Kristoffer zniecierpliwiony. – Przecież wojaczka jest dużo ciekawsza od grzebania się w ziemi.

– Na rozrywkach specjalnie mi nie zależy – powiedział Jons prostodusznie. – Gorzej, że z dziewczynami mi nie szło.

– Jak to? – dopytywał się Gote.

– No, jakaś mnie nie chciały. Mama i ojciec posyłali swatów w moim imieniu, ale oni zawsze wracali z niczym. Chociaż jesteśmy bogaci i mamy dużo krów.

– A byłeś kiedyś zakochany? – zapytał Gote.

Jons rzucił krótkie spojrzenie w stronę Villemo i onieśmielony spuścił oczy.

– Nie – roześmiał się. – Spoglądałem, oczywiście, na gibkie dziewczyny, ale tylko ukradkiem. A jedną to próbowałem…

– No i co? – popędzał go Gote.

– Nie, nie mogę powiedzieć w obecności damy.

– Chyba to jakoś zniosę – rzekła Villemo z uśmiechem.

– No, z jedną próbowałem tak zrobić, żebyśmy byli sami, i objąć ją, ale to się nigdy nie udało.

Villemo żal się zrobiło tego wyrośniętego, kanciastego chłopaka i nic nie mogła na to poradzić.

Jons mówił dalej:

– Ale ty, Gote, to ściskałeś pewnie mnóstwo dziewczyn?

– Eee, co tam – uśmiechnął się Gote. – Chociaż nie mogę zaprzeczać. Wiesz, ja mam zmartwienie dokładnie odwrotne niż ty. Dużo mnie kosztuje to opędzanie się od dziewuch.

– Szczęściarz z ciebie – westchnął Jons.

– Och, powiem ci, że to wcale nie jest takie wesołe, kiedy przychodzisz zmęczony z kawalerki, a tu w łóżku czekają na ciebie dwie chichoczące dziewczyny i każda chce być zaspokojona. Człowiek od razu jest wykończony.

– Gote! – upomniał go Dominik ostro. – Wypowiadasz się chyba zbyt swobodnie!

– Nie szkodzi – bąknęła Villemo. – Traktujcie mnie jak dragona, jakbym była jednym z was.

– To nie będzie łatwe, panienko – zauważył Jons dwornie.

Villemo zarumieniła się, a potem zapytała Gotego:

– A gdzie jest twój dom?

Leżał swobodnie wsparty na łokciu, piękny jak młody bóg, o czym bez wątpienia wiedział.

– Domu to ja właściwie nie mam – powiedział. – Zostałem z niego wyrzucony tak dawno temu, że już nie pamiętam. Służyłem za parobka w dużym dworze niedaleko stąd. Backaskog. To nawet nie dwór, tylko wspaniały zamek, majątek rodziny Ramelsów. Miałem już do czynienia ze snapphanami, ich lasy graniczą z tamtym majątkiem. No i dlatego jestem po szwedzkiej stronie, bo sprzyjający Duńczykom mieszkańcy Goinge dopiekli mi do żywego.

– A ty, Kristoffer? – zapytał Dominik. – Trochę mnie zdumiewasz.

– To miło z pańskiej strony – odparł tamten ze złośliwym grymasem.

Dominik nie dał się sprowokować.

– Po dialekcie poznaję, że pochodzisz z Upplandii. Jakim sposobem znalazłeś się aż w Skanii?

– A pan sam jakim sposobem się tam znalazł, panie lejtnancie?

– Słuszne pytanie, ale opowiedz coś o swoim pochodzeniu.

– Po co? – zapytał Kristoffer. – Jestem chyba taki sam jak inni. Tylko mam trochę więcej tego i owego.

Dominik uśmiechnął się.

– Chcesz przez to powiedzieć, że jesteś trochę mądrzejszy od innych, trochę bardziej dzielny?

– Możliwe. Gdybym mógł studiować, to bym dopiero pokazał tym wszystkim pyszałkom, którym się wydaje, że wszystkie rozumy pojedli. Tylko dlatego, że pochodzą ze szlachty.

– O ile wiem, obecnie synowie ludu także mogą studiować.

– Tak? Być może na papierze, ale gdyby się pan przyjrzał sprawom nieco dokładniej, zobaczyłby pan co innego.

Villemo podejrzewała, że to ze strony Kristoffera tylko pusta gadanina. Chyba nie czynił zbyt uporczywych wysiłków, żeby podjąć studia.

Podobnie jak Dominik niespecjalnie lubiła Kristoffera. I oczy miał takie zimne.

Dominik zwrócił się teraz do Folkego:

– A ty chcesz po prostu wrócić do domu w Almhult? Czym się tam zajmujesz?

– Służę we dworze, ale to nie jest bardzo duży majątek.

– Miałeś już jakąś fajną dziewczynę? – zachichotał Gote.

– To okropne! – wykrzyknęła Villemo. – Dlaczego każdy chłop chce mieć najlepszą i najładniejszą dziewczynę, nawet jeżeli sam jest paskudny niczym troll? Muszę wam wygarnąć prawdę w oczy w imieniu wszystkich nieco mniej urodziwych dziewcząt!

Zapadła cisza.

– Villemo – powiedział po chwili Dominik. – Sprawiłaś przykrość Folkemu. Nazwałaś go paskudnym trollem.

– Nic takiego nie powiedziałam! No, chociaż może. Ale ja tak nie myślę, Folke, to wcale nie o ciebie chodziło.

On skinął głową, zaczerwieniony jak burak i onieśmielony.

– O czym marzysz, Folke? – zapytała już cieplejszym tonem.

– Właśnie teraz? Żeby wrócić do Almhult. Zrzucić z siebie te łachy i być znowu sobą.

– A twoje marzenia, Jons?

– Żeby mieć dziewczynę w ramionach, zanim umrę. Dlatego będę się wystrzegał snapphanów.

– A ty, Kristoffer?

– Moje marzenia są wielkie i mam ich wiele, ale zachowam je dla siebie.

– Ty, Gote?

– Ja żyję chwilą. Kufel piwa w karczmie i uściskać dziewczynę. Ładną jak pani, panno Villemo.

Sposób, w jaki na nią patrzył, świadczył, że właśnie ją uściskałby najchętniej.

– A jakie są pańskie marzenia, panie lejtnancie? – zapytał Jons.

Dominik, który przez cały czas obserwował Villemo rozmawiającą z innymi, ocknął się.

– Moje marzenia? Akurat teraz mam tylko jedno, na więcej mnie nie stać. Krótko mówiąc marzę, żebyśmy się wszyscy bezpiecznie wydostali z tej matni.

– Tak, oczywiście. A pani, panno Villemo? O czym pani marzy?

Była rozczarowana, że Dominik nie chciał powiedzieć więcej o swoich marzeniach. Wciąż była jeszcze wzburzona swoim wybuchem, powiedziała więc, powoli cedząc słowa:

– Ja żyję jak w gorączce. Z powodu pewnego mężczyzny. Oszukał mnie, odjechał bez pożegnania, a ja tak czekałam na tę chwilę, żeby mu powiedzieć, jak bardzo go kocham. Moim jedynym celem jest być przy nim, dać mu całą moją miłość, opowiedzieć mu o tym szaleństwie, które trawi moje ciało i które tylko on może ukoić. Nie zaznam spokoju, dopóki nie znajdę się w jego ramionach.

Na moment zaniemówili.

– Jezu – szepnął w końcu Gote. – Chciałbym być tym człowiekiem. Co pan na to, panie lejtnancie?

Dominik oderwał wzrok od płonących oczu Villemo.

– Uważam, że z moją kuzynką niełatwo postępować.

Niech Bóg ma w opiece tego mężczyznę. Czeka go ciężka walka, jeżeli zechce z nią żyć!

– A myślisz, że zechce? – zapytała Villemo żałośnie.

– Gdybym był na jego miejscu, modliłbym się nieustannie, żeby mi Bóg dał tyle siły, bym mógł się jej oprzeć.

– Czy on ma powody, żeby się opierać? – zapytał Kristoffer.

– Wiem, że ma. Rozdzielił ich okrutny los. Nie pozostaje im nic oprócz tęsknoty – odparł Dominik.

– Ale wygląda na to, że młoda dama nie chce zadowolić się jedynie tęsknotą – powiedział Kristoffer sucho.

– Powinna się poddać. Bo to ona ryzykuje życie, jeżeli oboje pójdą za głosem serca. No, ale musimy ruszać w drogę!

Villemo wstała i wraz ze wszystkimi szykowała się do drogi. Była zadowolona z odpowiedzi Dominika. Ona nie zamierzała się poddawać. Była zdecydowana zlekceważyć twarde prawa Ludzi Lodu.

Dominik będzie należał do niej, czy chce tego, czy nie.

Podejrzewała jednak, że w głębi serca Dominik pragnął tego samego co ona. Chociaż był taki nieznośnie rozsądny i odpowiedzialny.

– Oni zawrócili! – wrzasnął herszt snapphanów, rozczarowany i wściekły. – Trzeba ich zatrzymać. Muszą zjechać w dół, na dno wąwozu, choćby się nie wiem jak opierali!

Herszt nosił przydomek Mały Jon i pochodził z północnego Goinge. I już teraz, w pierwszym roku wojny snappahnów, krążyły liczne opowieści o jego niewiarygodnym okrucieństwie.

Wydał swoim ludziom rozkazy.

Wkrótce Dominik zobaczył sylwetki kilku jeźdźców daleko na wzgórzach. A właśnie w tamtą stronę zamierzał jechać! Natychmiast zatrzymał konia.

– Snapphanowie – mruknął. – Kryć się, szybko!

W miejscu, w którym się akurat znajdowali, nie było zbyt wiele kryjówek. W każdej chwili strażnicy snapphanów na wzgórzach mogli ich zobaczyć. Dominik nie wiedział, jak się rzeczy naprawdę mają: że tamci śledzą ich od dawna i tylko dla zmylenia odwracają się plecami, celowo pozwalając szwedzkim żołnierzom trwać w poczuciu bezpieczeństwa.

– Jest tylko jedna droga – powiedział Dominik z niepokojem w oczach.

– Tak – potwierdził Kristoffer, choć sam chętnie by przyjął walkę. – W dół do wąwozu.

– Będziemy musieli schodzić w dół ostrożnie, tamci mają karabiny, widziałem lufy w słońcu. Za wszelką cenę powinniśmy uniknąć bitwy. Mamy obowiązek dostarczyć szkatułkę do Almhult.

– I młodą damę także – dwornie dodał Gote.

Ton głosu Dominika był ostrzejszy:

– I ją także.

Po czym raz jeszcze zawrócili konie i jak wiatr pomknęli w piekącym słońcu ku dolinie śmierci. Kruki zrywały się z krzykiem ze skalnych występów, spłoszone przez szalonych jeźdźców.

Wysoko na skałach snapphanowie siedzieli jak zadowolone sępy.

Ani jeden z tych sześciu nie wyjdzie z doliny żywy!

Загрузка...