ROZDZIAŁ I

Wiosna wybuchła gwałtownie i to ostatecznie postawiło Villemo na nogi.

Ocknęła się nareszcie z tego duchowego odrętwienia, w którym trwała od powrotu do domu. Żal, że musiała wyrzec się Dominika, pozbawił jej organizm wszelkiej odporności i nie mogła wyzdrowieć. Jedno zaziębienie następowało po drugim, przyplątało się zapalenie ucha, wciąż cierpiała na jakieś katary i bóle mięśni. Gabriella i Kaleb nie mieli chwili spokoju. Ich radosna, niesforna córka leżała blada i cicha, jakby wpatrzona w coś dalekiego, nieznanego. Uśmiechała się do nich i dziękowała za opiekę, dręczyły ją ciężkie wyrzuty sumienia, że wciąż im przyczynia takich strasznych zmartwień. Była jednak tak osłabiona, że dostawała zawrotu głowy, gdy tylko próbowała usiąść.

I oto któregoś dnia spostrzegła, że poranne niebo mieni się złocistą, czerwonawą poświatą, a ponad wsią unoszą się srebrzystoszare dymy. Zaciekawiona Villemo, zanim zdążyła się zastanowić, czy utrzyma się na nogach, wstała i podeszła do okna. Kurczowo zaciskała ręce na futrynie, bo kolana się pod nią uginały, lecz stała mimo wszystko.

Na zewnątrz widok był wspaniały. Wszędzie płonęły ognie, pojedyncze małe stosy lub długie szeregi.

Mocny, ostry, niezwykle przyjemny zapach wiosny unosił się nad całą parafią Grastensholm. Villemo popadła w zadumę.

Płonie otwarty ogień, myślała. Pożar ogarnia już jednak więcej, niż można zobaczyć. Pod stosami ognisk, głęboko w ziemi, tli się i żarzy z tajemniczą siłą, sprawia, że ciepło przenika w dół, do głębszych warstw. Ten stłumiony, niewidzialny pożar jest jak… jak moja miłość. Nie można jej zdławić, trawi mnie powoli, tli się gorącym żarem, nic nie zdoła jej pokonać. Jest strasznie bolesna, ale zarazem rozkoszna i nie chcę się jej wyrzec.

Oświetlona blaskiem ognia, trzymająca się kurczowo ramy okiennej Villemo budziła się nareszcie do życia.

– Kocham cię, Dominiku – powiedziała głośno, a ognista poświata odbijała się w jej oczach, sprawiając, że płonęły niczym u dzikiego zwierzęcia. – Kocham cię, pragnę cię mieć i będę cię miała! Nikt ani nic nie zdoła nas rozdzielić, Dominiku! Teraz wiem, po co żyję!

Słabe dłonie nie były w stanie dłużej zaciskać się na ramie i Villemo powoli osunęła się na ziemię. Tęsknota za życiem okazała się jednak tak wielka, że znalazła siły, by doczołgać się do łóżka i ułożyć w pościeli. Leżała wyczerpana, lecz szczęśliwa. Nareszcie wiedziała, że ma cel. I od tej chwili pragnienie, by odzyskać Dominika, trwało w jej ciele niby gorączka.

Wiosna i lato 1675 roku minęły w parafii Grastensholm bez wstrząsów. Villemo po wszystkich zmartwieniach, jakich przysporzyła swoim najbliższym w ostatnich latach, okazywała skruchę i nieznane przedtem posłuszeństwo. Pracowała w gospodarstwie, zapamiętywała się wprost w pragnieniu bycia pożyteczną i chęci niesienia pociechy, w wolnych chwilach czytała i uczyła się. Zawsze był zdolna, choć jako kobieta wielkiego pożytku z tego mieć nie mogła. Kaleb i Gabriella byli zaskoczeni, lecz szczęśliwi.

Villemo sprawiała wrażenie zadowolonej, a nawet pogodnej i wesołej.

I tylko ściany jej pokoju wiedziały, co się naprawdę stało. Dawniej, gdy leżała chora, widziały rozpacz i tęsknotę. Widywały jej szeroko otwarte, rozmarzone oczy w samotnie spędzane wieczory, łzy spływające na listy, które pisała i wysyłała potajemnie, gdy pocztylion kierował się na wschód, ku Szwecji.

Otrzymywała też listy. Zawarła umowę ze służącą, która dbała, by rodzice panienki nie dowiedzieli się, że tak często przychodzą. Listy pełne miłości i tęsknoty, wyznań i zabawnych dworskich anegdot. Dominik zawsze miał celne określenia, z odrobiną złośliwości opisywał śmieszne wydarzenia na dworze, a zwłaszcza ludzi o kurzych móżdżkach z otoczenia króla. Villemo próbowała odpowiadać w tym samym tonie, lecz bez większego powodzenia. Chciała ukrywać swą tęsknotę, lecz nie starczało jej hartu ducha.

Teraz się to odmieniło.

Wszystko, co robiła, przesycone było jakąś determinacją. Kierowało nią niezłomne zdecydowanie. Nie miała zamiaru zważać na nic ani na nikogo. Dominik będzie jej.

On jeszcze nie był tego świadom, nie mogła mu o tym powiedzieć. Cieszył się jednak, że wróciła jej chęć do życia, i pisał, że odnosi wrażenie, iż Villemo odnalazła sens i cel swego istnienia.

Oczywiście, że odnalazła, oczywiście…

Szwecja i Dania nigdy nie mogły żyć w zgodzie przez dłuższy czas. Dania żywiła zastarzałe pretensje o utracone dzielnice, Skanię i Blekinge z przyległościami.

Szwecja natomiast miała wielkie kłopoty ze swymi posiadłościami po drugiej stronie Bałtyku.

W czerwcu została pobita szwedzka załoga w Brandenburgii, co stało się bojowym sygnałem dla licznych przeciwników Szwecji. Dania wysłała wojsko na pomoc sojusznikom z Brandenburgii, Niderlandów i Cesarstwa Niemieckiego, sama zdołała odzyskać Gottorp. W październiku od Szwecji odpadło najpierw Pomorze Zachodnie, a potem Wismar.

Król szwedzki, Karol XI, był jeszcze bardzo młody. Przerażenie go ogarnęło, gdy uświadomił sobie, jak żałosny jest stan sił zbrojnych Szwecji. Prosił o pieniądze, lecz kasa państwowa świeciła pustkami. Nikt się niczym nie przejmował, młody monarcha mógł polegać jedynie na sobie i kilku oddanych ludziach, których osobiście dobrał. Wiedział, że wrogowie kraju uderzą lada moment, lecz nie miał armii, by im się przeciwstawić.

Czas naglił. Zimę król wykorzystał na uzbrojenie wojsk. Z wielkim trudem zdołał zebrać oddziały, które wiosną 1676 roku wysłał do Skanii. Marzyła mu się wielka ofensywa: zamierzał zdobyć Zelandię.

Duńczycy z kolei zgromadzili pod Kopenhagą wojsko, które miało odzyskać Skanię. Po stronie szwedzkiej stało czternaście tysięcy ludzi gotowych do walki. Szwedzka załoga w Skanii czekała na przybycie floty, która by przerzuciła żołnierzy do Danii. Choć flota zgromadzona pod Sztokholmem była dość liczna, to jednak znajdowała się w opłakanym stanie i król Karol poświęcić musiał dużo czasu i wysiłku, by ją na nowo uzbroić. Wyposażenie okrętów się rozpadało, a załogom brakowało wyszkolenia. Gdy z wielką pompą i paradą okręty pierwszy raz wyszły w morze, musiały prawie natychmiast zawrócić. Na jednym z nich dziewięćdziesięciu spośród dwustu członków załogi dostało marskiej choroby. Na pozostałych wcale nie było lepiej. Duńczycy kpili, że tak się zawsze kończy rzucanie wiejskich parobków na głębokie wody.

Trzeba było zaczynać od początku. Tym razem musi się udać, powtarzano, gdy okręty podniosły żagle i wyruszyły spod Sztokholmu ku południowym brzegom Bałtyku, by jak najszybciej przyłączyć się do oddziałów w Skanii i „wyciąć w pień tych przeklętych Duńczyków”.

Długo odkładany ślub Leny Paladin z Orjanem Stege został ostatecznie wyznaczony na dzień 30 maja 1676 roku. Babcia Cecylia czuła się już zdrowa, zaraza minęła i wszystko mogłoby się odbyć bez przeszkód, gdyby nie strach przed wojną.

Szwedzka gałąź Lindów z Ludzi Lodu: Mikael, Anette i Dominik, przybyła już jednak ze Sztokholmu do Gabrielshus w Danii, a cała norweska część rodziny była w drodze. Ludzie Lodu nie obawiali się zresztą tak bardzo wojennych niebezpieczeństw; uważali, że Lena powinna dostać nareszcie swego ukochanego Orjana, tyle lat musiała na niego czekać.

To, że Dominik, kurier szwedzkiego króla, mógł wyjechać, zawdzięczano nieporozumieniu. Akurat w dniach wesela nie miał zaplanowanych żadnych zajęć, skoro więc był wolny, nie pytał o pozwolenie. Gdy zaś piekło się rozpętało i wzywano wszystkich kurierów, jego już nie było. Rodzina Oxenstiernów odradzała im tę podróż i rodzice Dominika wahali się, lecz jego nic nie byłoby w stanie powstrzymać. Wyruszyli więc wszyscy troje, zanim jeszcze zrobiło się naprawdę niebezpiecznie.

W dużo trudniejszym położeniu znaleźli się Tancred i Tristan, ojciec i brat Leny. Z największym wysiłkiem udało im się uzyskać pozwolenie na udział w uroczystościach ślubnych, bo obaj, jako duńscy poddani, mieli wkrótce wyruszyć na wojnę.

Najgorzej przedstawiała się sytuacja samego pana młodego, Orjana Stege, który jako Skańczyk był obecnie poddanym szwedzkim. A na dodatek oficerem. Mimo to jednak zdołali pokonać piętrzące się trudności i wyznaczonego dnia wszyscy przybyli do Gabrielshus. Ród w komplecie. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat. Tej chwili wyglądali od dawna.

Na statku z Norwegii do Danii Villemo jak pokutująca dusza krążyła od relingu do relingu. Nigdy chyba żaden statek nie wlókł się tak wolno! Nic jej nie obchodziła piękna sceneria wokół, morze i niebo, nic nie miało znaczenia, liczyło się tylko jedno: jedzie oto na spotkanie Dominika!

O Boże, a jeśli on nie będzie mógł przyjechać? Do Grastensholm także dotarły wiadomości o napiętych stosunkach pomiędzy Danią i Szwecją, wszyscy wiedzieli, że jadą na los szczęścia. Czy i kiedy będą mogli wrócić? Wyruszyli jednak, bo ślub w rodzinie był wydarzeniem tak wielkim, że żadna wojna nie mogła mu przeszkodzić.

Lecz Dominik? Tak strasznie się bała…

Gdy zbliżali się do Oresundu i po obu stronach widzieli ląd, Gabriella podeszła do córki. Nie ulegało wątpliwości, że matce coś leży na sercu.

– Villemo…

Jaki ostrożny wstęp! Do rzeczy, kochana mamo! Wiem aż nazbyt dobrze, o co ci chodzi.

– Słucham, mamo.

– Ty… Prawdopodobnie spotkasz w Danii Dominika.

O, tak, mam nadzieję.

– Tak.

– Czy mogłabyś… czy chciałabyś być ostrożna? Ja wiem, że nadal bardzo się kochacie.

Villemo potwierdziła szybkim skinieniem głowy.

– Czy możesz obiecać ojcu i mnie, że nie… że w nic się nie wdasz?

– A co by to miało być? – zapytała głównie po to, by się drażnić.

– Och, bardzo dobrze wiesz, o co mi chodzi. Możesz obiecać, że będziesz go unikać? Po prostu unikać. Pisałyśmy do siebie z Anette. Ona i Mikael zażądali takiej samej obietnicy od Dominika, Że nigdy nie będziecie sami. Że poddacie się prawu Ludzi Lodu. Nie wzniecaj miłości, która jest skazana na śmierć, Villemo!

– Wiele ode mnie wymagasz, mamo – rzekła Villemo z goryczą. – To jedyne nasze spotkanie w ciągu wielu lat.

Sprawia mi to ból, kochanie. I nie żądamy, żebyście ze sobą nie rozmawiali. Ale możecie widywać się tylko w obecności innych. Rozumiesz, co mam na myśli?

Villemo długo milczała. To wielki zawód. Wiedziała, że matka ma rację, wiedziała też, że nie wolno jej lekceważyć woli rodziców… Ale, och, jak ona czekała na to spotkanie z Dominikiem! Jak o nim marzyła!

Długo walczyła ze sobą, a w końcu powiedziała:

– Dobrze. Będę nad sobą panować. Ale pozwólcie mi przynajmniej pożegnać się z nim, gdy to nieszczęsne wesele się skończy! Nawet w obecności całego zgromadzenia, jeśli tak musi być. Ale niech mi będzie wolno naprawdę go pożegnać, rozpłakać się, objąć go, dotykać, móc poczuć, że istnieje. Czy wymagam zbyt wiele?

Gabriella patrzyła na nią z rozpaczą.

– Nie, dziecino. Nie wymagasz zbyt wiele. Jest nam tak strasznie przykro, że sprawiamy ci ból, rozumiesz chyba.

Villemo tylko skinęła głową. Nie chciała już o tym rozmawiać.

Dominik krążył po Gabrielshus i czekał. Wiele razy przychodziło mu na myśl, by pojechać konno do Kopenhagi na spotkanie statku z Norwegii, doszedł jednak do wniosku, że to by zanadto zwróciło uwagę.

Gabrielshus przewyższało wszystko, co posiadali Ludzie Lodu. Urządzenie pałacu było tak kosztowne, pełne smaku i przepychu, że nawet po wielu dniach oglądania wciąż jeszcze znajdowało się tu nowe i godne podziwu rzeczy.

Teraz, ze względu na przygotowania do wesela, wszystko zostało niemal dosłownie wywrócone do góry nogami. Cecylia, licząca sobie siedemdziesiąt cztery lata, należała chyba do najaktywniejszych. O wszystko musiała się troszczyć osobiście, do wszystkiego wtrącić swoje trzy grosze. Doprowadzała i rodzinę, i służbę do szaleństwa. Nie raz życzyli sobie, żeby znowu chora i przyciszona położyła się do łóżka.

Cecylia nie mogła po prostu pogodzić się z tym, że nie ma już tyle do powiedzenia, ile by chciała. Kiedyś, ponad pięćdziesiąt lat temu, przybyła do Gabrielshus jako panna młoda, poślubiona Alexandrowi Paladinowi na bardzo szczególnych warunkach. Tutaj ona i Tarjei oraz wierny kamerdyner Wilhelmsen zaciekle walczyli o życie Alexandra. Teraz wszyscy trzej odeszli już z tego świata. Panią w Gabrielshus została Jessica, małżonka Tancreda, i Cecylia nie miała zamiaru stawać na drodze synowej, do której zresztą była szczerze przywiązana.

Wtrącała się we wszystko jedynie z przyzwyczajenia i dlatego, że z natury zawsze była czynna. Ani lata szczęścia, ani tragedie nie odmieniły Cecylii. Pozostała taka jak zawsze.

Irmelin wciąż mieszkała w Gabrielshus. Irmelin, spokojna i łagodna. Cecylia dobrze wiedziała, jak bardzo cierpią jej młodzi ulubieńcy, Irmelin i Dominik. Ona zawsze rozumiała młodych. Któregoś dnia zabrała ich na przechadzkę do wspaniałego rosarium w Gabrielshus.

– Powoli także i do moich uszu dotarły wiadomości o waszych nieszczęściach – powiedziała. – Na ogół już mi teraz nikt o niczym nie mówi. Boją się, że będę się wtrącać. I chyba mają rację. Rozumiem, że trudno wam obojgu, i głęboko współczuję. Tobie, Dominiku, nie pozwolono ożenić się z moją wnuczką, Villemo, która jest mi szczególnie bliska, ponieważ myśli dokładnie tak jak ja. Jesteśmy bardzo do siebie podobne. Ty, Irmelin, nie możesz wyjść za Niklasa z Lipowej Alei, bo oboje pochodzicie z Ludzi Lodu i być może nosicie w sobie dziedzictwo zła. To takie okrutne, bo znakomicie do siebie pasujecie, obie pary! Wiem, że teraz czekacie z niecierpliwością na statek z Norwegii. Długa rozłąka nie pomogła ani trochę, prawda?

– Nie, ciociu Cecylio. Nic a nic – potwierdziła Irmelin, która była wyższa nawet od wysokiej przecież Cecylii. Przy Dominiku jednak wydawała się nieduża.

– Nie powinniśmy byli pisywać do siebie – rzekł Dominik. – Bo listy mogą niekiedy być naprawdę niebezpieczne. Pozwolono nam jednak pisać i te listy były jedynymi jasnymi wydarzeniami w najtrudniejszych dniach.

– Tak – przyznała Irmelin. – Masz rację, Dominiku. Listy są niebezpieczne. Mogą podtrzymywać ogień i stwarzać iluzje, są w stanie zbliżyć dwoje ludzi bardziej nawet, niż gdyby się znajdowali w jednym pokoju.

– To prawda – westchnęła Cecylia. – I co zamierzacie teraz?

– Ja nie myślałem o niczym więcej, jak tylko by zobaczyć Villemo. Tylko zobaczyć. Marzyłem o tym dniu przez półtora roku – wyznał Dominik i podał starszej pani piękną różę.

– A ja nie widziałam Niklasa od blisko trzech lat – powiedziała Irmelin. – I ja też nie odważyłam się myśleć o niczym więcej, jak tylko żeby go zobaczyć, usłyszeć, jak mówi, dotknąć go. Znam swoje miejsce, ciociu Cecylio, nie chcemy złamać obietnicy danej rodzicom.

– Tak, wszyscy o tym wiemy. Bądź tylko ostrożny z Villemo, Dominiku! Ona została najsilniej z was wszystkich naznaczona i z radością daje się ponosić uczuciom.

– Myślę, że teraz już nie – powiedział w zadumie. – Jej rodzice są bardzo z niej zadowoleni, choć dziwi ich uległość Villemo.

– Owszem, Gabriella wspominała mi o tym, ale cicha woda, jak to się mówi… a zresztą to dotyczy was wszystkich. Całej czwórki. Bądźcie ostrożni, nie szukajcie sam na sam z waszymi ukochanymi, nie wystawiajcie się na pokuszenie. Nie należy igrać z dziedzictwem Ludzi Lodu! Stokrotne dzięki, Dominiku, za czarujące róże. Masz bardzo wyrafinowany smak i wybierasz moje najpiękniejsze kwiaty. Zamierzałam ustawić je na weselnym stole.

Sprawiał wrażenie tak strasznie zakłopotanego, że obie z Irmelin wybuchnęły śmiechem.

– Nie martw się, do tego czasu zakwitną nowe – pocieszała go stara dama.

Ze wzruszeniem przyglądała się obojgu młodym. Jak dobrze rozumiała ich problemy!

Cofnęła się myślami w przeszłość, do pewnego wieczora niedaleko cmentarza w Grastensholm. Jak łatwo uległa pokusie i znalazła się w ramionach młodego pastora! Tylko dlatego, że był podobny do Alexandra, którego nie mogła mieć…

A ci młodzi… Ich głęboka miłość… Mają się teraz spotkać z ukochanymi po długiej rozłące.

Cecylia skuliła się wewnętrznie. Odniosła wrażenie, że przesunął się nad nią cień Tengela Złego.

Nikt nie wiedział, że flota duńska opuściła Oresund i popłynęła na północny wschód, by tam spotkać szwedzkie okręty. Wiadomości nie rozchodziły się tak szybko, odległości były znaczne, a plany operacji wojennych utrzymywano w tajemnicy. Rodzina żyła więc w nadziei, że wesele odbędzie się w spokoju i potem wszyscy zdążą wrócić do domów. O pośpiechu nie było mowy. Szwecja i Dania kłócą się nieustannie, nie ma się czym przejmować.

Wkrótce do Gabrielshus zjechała cała norweska gałąź rodu. Cecylia od kilku dni trwała na posterunku przy oknie i zobaczyła ich pierwsza.

– Jadą! Już tu są! – wołała podniecona i dumna, że to ona przynosi radosną nowinę.

Wszyscy rzucili się na spotkanie gości. Specjalnie wysłani do Kopenhagi służący spotkali Norwegów w porcie i eskortowali do Gabrielshus.

Villemo wysiadła z powozu ostatnia. Szła z pochyloną głową, nie miała odwagi spojrzeć przed siebie, bała się, że nie zdoła opanować wzruszenia. Przeżywała wszystko jak w transie, jakby jakaś mgła przesłaniała jej oczy, nie pozwalała widzieć wyraźnie, ba, nawet myśleć jasno.

Babcia Cecylia chwyciła ją w objęcia i Villemo z zaskoczeniem stwierdziła, jaka ta zawsze wysoka i postawna pani zrobiła się maleńka i krucha. Choć pewnie Villemo sama też od ostatniego spotkania trochę urosła.

Irmelin… Obejmując przyjaciółkę, spojrzała nad jej ramieniem na wspaniały różany ogród, lecz wszystko zdawało się rozmyte jak w zmatowiałym lusterku. Jak dobrze spotkać znowu przyjaciół z dzieciństwa!

O Boże, czy to Tristan? Ten wysoki, przystojny młodzieniec o smutnych oczach? Gdzie się podziały pryszcze i chłopięca niepewność?

A oto i Lena, naprawdę dawno nie widziana, gratuluję, Leno, jak najszybciej muszę zobaczyć twojego Orjana.

Mogła śmiać się i żartować! Głos nie odmawiał posłuszeństwa, usta poruszały się, Villemo zaskakiwała samą siebie.

Ciocia Jessica. Miła i pełna ciepła jak zawsze, tylko włosy jej posiwiały. Zmartwienia z powodu Tristana, mówiono, nikt jednak nie potrafił dokładnie powiedzieć, co to za zmartwienia.

Ciocia Jessica coś do niej mówiła.

– Jak ty wydoroślałaś, Villemo! A jaka się zrobiłaś ładna! I włosy masz znowu długie tak jak trzeba!

Wuj Tancred, jak zawsze w żartobliwym nastroju:

– Gabriello, skąd ci się wzięła taka córka? Przecież ona jest po prostu śliczna! I wygląda na inteligentną, zwłaszcza kiedy milczy!

– Nie słuchaj go, Villemo – śmiała się Gabriella. – Zawsze kiedy jest wzruszony, prawi ludziom złośliwości.

Villemo uśmiechała się, lecz twarz miała jak zdrętwiałą.

Wiem, że tu jesteś, Dominiku. Kątem oka widzę twój cień. Ale nie mam odwagi na ciebie spojrzeć. Jeszcze nie teraz.

Bardzo trudne spotkanie: rodzice Dominika.

Głęboki ukłon przed ciotką Anette. Ja jestem w połowie z rodu Paladinów, ona natomiast pełnej krwi de Saint-Colombe. Z Loupiac w Bearn.

Zawsze się trochę bałam ciotki Anette. Zaciska wargi z wyrazem surowości. Mama powiada, że nie powinnam się tym przejmować, bo ciotka Anette po prostu nieustannie się pilnuje, by nie zrobić czegoś nieodpowiedniego. A tak naprawdę jest bardzo miła i sympatyczna, twierdzi mama. Ale nie sądzę, by mnie lubiła. Ona wie. Wie, że Dominik prosił o moją rękę. Dlatego się mnie boi. Nazwisko Paladin jest wystarczająco dobre, ale kim, na Boga, jest córka Kaleba Elistrand? Ciotka jest jedyną osobą w rodzinie, która traktuje Kaleba z góry ze względu na jego pochodzenie. Mojego ojca! Najwspanialszego człowieka na ziemi!

Tuż za rodzicami Dominik, a jakże.

Chłodny uścisk na powitanie od jego matki; zdołała stanąć tak, byśmy się nie otarły o siebie. Do diabła, nie jestem przecież brudna!

Och, nie wolno mi się złościć.

Wuj Mikael. Marzyciel. Na jego widok czuję ciepło w piersi. Wuj Mikael jest taki dobry, taki odległy od złego świata. Jak oni się nie dobrali! Ale przed chwilą widziałam, że ona ukradkiem uścisnęła jego rękę. Może szukała otuchy i siły na spotkanie z całym rodem? Może to prawda, co mówi mama, że matka ciotki Anette w dzieciństwie całkiem wypaczyła jej charakter? I że ona nic już na to nie może poradzić. Jeśli tak, to szczerze mi jej żal.

Myśli, potok myśli po to tylko, by oddalić ten moment…

Villemo uśmiechnęła się promiennie do Anette znad ramienia Mikaela i otrzymała w odpowiedzi blady, spłoszony uśmieszek.

Biedny wuj Mikael! On uścisnął mnie szczególnie mocno. On także wie, ale rozumie mój ból.

Tak więc został tylko Dominik…

Głęboki głos:

– Dzień dobry, Villemo! Miło znowu cię zobaczyć!

Bądź silna, Villemo! Poczekaj do pożegnania! Do tego czasu musisz postępować zgodnie z życzeniem rodziców!

– Dzień dobry, Dominiku! Jak ty wyrosłeś, mój chłopcze!

Nareszcie podnoszę na niego oczy. On się śmieje. Inni też się śmieją. To tego spotkania lękali się najbardziej. Znalazłam właściwy ton. Wszyscy odetchnęli z ulgą.

Tylko ja czuję długi uścisk dłoni Dominika. Tylko my widzimy nawzajem w swoich oczach tęsknotę i żar.

Wszyscy mnie obejmowali. Dominik tego nie robi. Dzięki ci za to, mój przyjacielu. Ty i ja wiemy, że to by było zbyt trudne.

Nic się nie zmieniło. I… to szaleństwo z mojej strony tak myśleć, ale Bogu niech będą za to dzięki!

Boże mój, chyba zapomniałam, że on jest aż tak pociągający! Wiem, że to moje uczucia czynią go dla mnie jeszcze piękniejszym, ale serce szarpie mi nieutulona tęsknota. Sprawia mi to fizyczny ból. Z trudem powstrzymałam się, by nie paść mu w ramiona.

Bo on mnie przecież nigdy nie obejmował, w każdym razie nigdy inaczej niż wtedy w Romerike, wiele lat temu, a wtedy też tylko dlatego, że sama nie mogłam ustać na nogach.

Później rozdzielili nas, wszyscy ci mądrzy, rozsądni ludzie, którzy tyle wiedzą o złym dziedzictwie Ludzi Lodu. Ale co oni wiedzą o gorączce we krwi żywego człowieka? O gorączce, której nie można ukoić inaczej, jak tylko poprzez obecność ukochanej osoby?

Dominik puścił moją rękę. Powinien był to zrobić już dawno, ale zwlekaliśmy oboje. Muszę teraz odejść od niego. Odwrócić się i powiedzieć coś zwyczajnego. Posłuchaj, moje ciało! Bądźcie posłuszne, zmysły!

Błyskawiczna zmiana tematu. Ach, Leno, to twój narzeczony? Ten, który nadchodzi?

Lena, ta cokolwiek kanciasta panna, rozjaśniła się niczym słoneczko. To rzeczowa i bardzo inteligentna dziewczyna. Dobrze mieć kogoś takiego za przyjaciela, trzeźwo myśląca, godna zaufania. Nie jakaś wybitna piękność, ale zdecydowanie pociągająca.

– Tak, to Orjan! – zawołała radośnie. – Chodź przywitaj się! A to jego rodzice.

Orjan Stege okazał się zupełnie inny, niż Villemo sobie wyobrażała. Nie był piękny, nic nadzwyczajnego, właściwie nawet dość pospolity. Ale zdążyła się już nauczyć, że miłość nie kieruje się wyglądem. Opiera się na czymś bardzo trudnym do określenia, co Lena niewątpliwie w Orjanie odkryła. Co odpowiada właśnie jej i co dla niej jest nieodparcie pociągające. Ta może być drobiazg, jakaś ukryta cecha, budząca wzajemną sympatię tych dwojga, a dla postronnych niezauważalna.

O, Villemo nauczyła się wiele od czasu, gdy jako siedemnastolatka zadurzyła się nierozumnie w przystojnym Eldarze Svartskogen.

Ledwie jednak zamieniła dwa słowa z przyszłym mężem Leny, nabrała przekonania, że tego człowieka można szczerze lubić, choć w jego powierzchowności nie było nic szczególnie interesującego. Miał w sobie jakieś ciepło, dające poczucie bezpieczeństwa i pewności. Jeszcze raz zdumiało ją, jak często ludzie podobni do siebie odnajdują się. w tłumie innych. Bo Lena i Orjan byli do siebie bardzo podobni, zarówno jeśli chodzi o wygląd, jak i pod względem psychicznym.

Odnosiło się wrażenie, że są ze sobą bardzo szczęśliwi.

Villemo odczuła ukłucie w sercu i odszukała wzrokiem Dominika. Nie było to trudne. Gdy wszyscy przekrzykiwali się nawzajem, tak że nie sposób było zrozumieć słowa, Villemo i Dominik patrzyli sobie w oczy.

Nic się nie zmieniło, nie, wprost przeciwnie. Listy, z czasem coraz gorętsze, rozpalały to, co powinno było umrzeć cichą; niezauważoną śmiercią.

Dyskretne chrząknięcie Irmelin przywołało ich do rzeczywistości.

Villemo jednak znowu nie dawała spokoju uparta myśl: Będę go mieć! Nie teraz, bo obiecałam mamie i ojcu i on też obiecał swoim rodzicom. Muszę jednak coś wymyślić…

Nie, nie wolno mi. Nie mogę lekceważyć wszystkich. Zresztą Dominik sam chce dotrzymać słowa. A jemu nie mogę się przeciwstawić.

Jedyne, na co jeszcze mogę czekać, to prawdziwy, pełen czułości uścisk na pożegnanie. Obejmę go w obecności tylu widzów i przytulę do siebie na krótką chwilę. Przekażę mu całą moją miłość.

Tylko to mi pozostało. Dalej w przyszłość nie mam odwagi spojrzeć.

Mimo wojennej pory wesele było wspaniałe i trwało trzy dni. Trzy szczęśliwe dni w Gabrielshus, gdy wszyscy odłożyli na bok kłopoty i rozkoszowali się spotkaniem z całą rodziną.

Jedynie czworo młodych nie umiało odłożyć na później swoich zmartwień. Nosili je zbyt głęboko w sercach. Choć starali się nie spotykać sam na sam, to żadnego z nich nie opuszczała dręcząca świadomość, że obiekt beznadziejnych marzeń znajduje się pod tym samym dachem, i zdawało się jedynie kwestią czasu, kiedy któreś zbuntuje się przeciwko zakazom. Villemo jednak wszystko odkładała do pożegnania. Wtedy weźmie sprawy w swoje ręce!

Dokładnie w dniach wesela, pierwszego czerwca, na Bałtyku, w pobliżu wyspy Olandii, szwedzkie i duńskie okręty starły się w miażdżącej bitwie morskiej. Miażdżącej dla Szwedów. Stracili oni jedenaście okrętów, a wśród nich ogromny okręt flagowy „Wielka Korona”, wyposażony w sto trzydzieści dział. Zginęło cztery tysiące dwustu ludzi.

Trzeba wiedzieć, że wielkie okręty zawsze, we wszystkich czasach, przynosiły więcej strat niż pożytku. To wokół nich koncentrowało się zainteresowanie wroga, dlatego one były w każdej bitwie najbardziej zagrożone.

Ze szwedzkiej floty nie pozostało prawie nic, zatem decydująca bitwa musiała rozegrać się na lądzie, czyli, ściślej mówiąc, w Skanii.

Upłynęło jednak sporo czasu, zanim wiadomości o tym dotarły do Danii. Weselne uroczystości w Gabrielshus trwały, bo nikt akurat teraz nie chciał wyruszać w powrotną drogę, gdy po raz pierwszy od tak dawna ród zebrał się w komplecie. Ludzie Lodu zaś nigdy nie wyzbyli się swego zdumiewającego poczucia więzi rodzinnej, które sprawiało, że jeśli ktoś z nich znalazł się z dala od najbliższych, czuł się bezradny i zagubiony. Najboleśniej doświadczył tego Mikael.

Tylko rodzina Stege wróciła do Skanii, zabierając ze sobą młodych małżonków. Lena na zawsze opuszczała dom swego dzieciństwa i wyjeżdżała do Skanii, dawnej duńskiej prowincji, która teraz stała się wrogim krajem.

Wszyscy lękali się nie widzianego wcześniej wyrazu desperacji, który pojawił się w oczach Irmelin. Strzegli też Niklasa, sprawiającego wrażenie, jakby podjął nieodwołalną decyzję… Eli i Andreas pragnęli jak najszybciej wrócić z synem do domu, a Hilda chodziła smutna, bo wyglądało na to, że wciąż jeszcze Irmelin będzie musiała zostać w Gabrielshus. Sytuacja była naprawdę trudna i kładła się mrocznym cieniem na ich radość.

Mało kto zatem zwracał uwagę na Villemo i Dominika.

I oto któregoś dnia stało się to nieuniknione. Spotkali się sami na murach otaczających zamek, przy otworach strzelniczych pozostałych z czasów, gdy majątku trzeba było bronić przed atakami z zewnątrz.

Żadne z nich tego nie planowało, bo oboje z pełną świadomością unikali się nawzajem. Teraz jednak ciągła ucieczka od siebie sprowadziła ich na to samo miejsce.

Delikatny letni wietrzyk chłodził mury. Poza tym panował niczym nie zmącony spokój.

Загрузка...