ROZDZIAŁ VII

Twarz Folkego zrobiła się kredowobiała.

– Czy on… jest martwy?

– Jak kamień – krótko odpowiedział Dominik.

Podciągnął koszulę leżącego i wtedy na jego plecach zobaczyli głęboką ranę po jakiejś kłującej broni. Narzędzia zbrodni jednak nie było.

Wrócił Jons.

– Koń pewnie uciekł, nie ma go.

– Zapomnij o nim – powiedział Dominik. – Już go nie zobaczymy. Konie mają dla nich wielką wartość.

– Musimy stąd uciekać – szlochał Folke.

– Tak, ale bez paniki! Najpierw musimy go pochować. Nie, grobu nie wykopiemy. Połóżcie go tutaj, chłopcy. Przykryjemy go kamieniami.

Villemo ogarnęły posępne wspomnienia. Równina w śnieżnej zadymie. Zimne, sztywniejące ciało Eldara Svartskogen. Ona sama nosząca kamienie, wyszarpująca je, pracująca ponad siły, zmartwiała, bez jednej łzy, pogrążona w bezgranicznym smutku.

A przecież to było tylko młodzieńcze zadurzenie. Po prostu nic w porównaniu z tą zawieruchą, która teraz szalała w jej duszy, z jej nieutuloną tęsknotą za Dominikiem.

Musiała na chwilę odejść na bok, by uspokoić się trochę.

Jons dopiero teraz zrozumiał, co się stało, i zaczął płakać.

Szlochał rozpaczliwie, gdy pomagał dźwigać towarzysza w górę na niewielką płaską polankę. Potem wszyscy nosili kamienie, także Villemo, choć wspomnienia sprawiały, że czuła się chora.

Dominik widział, że jest blada, niemal zielona na twarzy i nagle pojął, co się z nią dzieje. Powstrzymał ją ruchem ręki.

– Odpocznij – powiedział łagodnie.

Wdzięczna za zrozumienie, usiadła z boku.

Dominik także pamiętał tamten dzień, gdy zobaczył ją idącą poprzez równinę, w śnieżycy, z pokrwawionymi rękami, którymi bez żadnych narzędzi pogrzebała ukochanego. Było mu jej wtedy tak bezgranicznie żal, a przecież wówczas ona kochała innego. Teraz należała do niego, chciała do niego należeć, a on nie mógł jej nawet tknąć.

Poczuł ból w sercu. Jak strasznie niesprawiedliwe bywa życie!

Nie było czasu, żeby robić krzyż, ale Dominik złamał duży kij, wydrapał na nim imię: „Gote”, i ustawił pomiędzy kamieniami.

– Villemo, odmów modlitwę – poprosił.

– Ja? – spytała zaskoczona i spłoszona.

– Nie, wybacz mi – mruknął.

Wciąż zapominał, że choć wszyscy troje: Niklas, Villemo i on, byli nosicielami osobliwego dziedzictwa Ludzi Lodu, to on i Niklas chodzili do kościoła i modlili się. Villemo natomiast obciążona była taką dziedziczną cechą, która ją przed tym powstrzymywała.

Często zastanawiał się, jakie to ma znaczenie.

Sam odmówił modlitwę za duszę Gotego i mogli już ruszać. Wydał rozkaz, by jadący na końcu Jons przywiązał się liną do poprzedzającego go Folkego. Jons wciąż się odwracał, z lękiem spoglądając za siebie.

Choć posuwali się teraz szybciej niż przedtem, nie ujechali daleko, bo wkrótce zapadł zmrok.

Znaleźli jakąś płaską polankę, nie za dużą, w sam raz, by rozłożyć się na noc. Teren był zbyt niebezpieczny, by jechać nocą.

Villemo trochę bezradna rozglądała się za miejscem na spoczynek. Zamierzała jakoś się urządzić na skraju polanki.

– Nie – powiedział Dominik. – Musisz zostać tu z nami, nieważne, że jesteś kobietą. Chodź, położysz się między mną i Kristofferem!

Poszła z uczuciem ulgi.

Przez chwilę wszyscy siedzieli w milczeniu, wstrząśnięci śmiercią Gotego. Villemo żałowała, że nie była dla niego milsza, ale przecież nie jest łatwo odprawiać zalecającego się mężczyznę, a jednocześnie okazywać a mu życzliwość. Mógłby to opacznie zrozumieć.

Teraz już nigdy więcej nie uwiedzie żadnej służącej. I nie zobaczy, jak chciał, gibkich dziewcząt ze Smalandii.

– To byli oni, prawda? – zapytał w końcu Jons.

– Tak, snapphanowie – przyznał Dominik.

– Ale skąd się wzięli?

– Nie wiem. Znają tutejsze lasy na wylot.

Nikt tego głośno nie powiedział, ale wszyscy myśleli to samo: ciekawe, od jak dawna nas obserwowali? Śledzili nas…

Nagle wszyscy poczuli się tacy mali, tacy strasznie mali na tym ciemnym zboczu.

– Musimy wystawić wartę – powiedział Dominik. – Będziemy czuwać po kolei. A gdy tylko się rozwidni, natychmiast ruszamy.

– Tak – rzekł Folke z największym przekonaniem. – Nie powinniśmy tu zostawać ani minuty dłużej niż to konieczne!

Wszyscy byli co do tego zgodni.

Villemo skuliła się za plecami Dominika, bardzo zadowolona z takiego obrotu sprawy.

– No, no – ostudził jej zapały. – Jeśli powiedziałem: przy mnie, to nie miałem na myśli, że na mnie!

Odsunęła się na pół palca.

Zresztą wszyscy ułożyli się blisko siebie. Dominik czuwał jako pierwszy i Villemo chciała mu towarzyszyć. Podziękował uprzejmie, powiedział, że powinna się wyspać.

Nie odrzekła na to nic. Tylko jej twarz przybrała ów charakterystyczny dla Villemo wyraz uporu. On jednak tego nie widział, bo odwrócił się plecami.

Wkrótce trzej dragoni spali twardym snem. Villemo znowu przysunęła się do Dominika. Ponieważ nie reagował, podpełzła jeszcze bliżej i teraz dotykała jego pleców.

Czuła, że jego ciało napina się jakby w proteście, lecz jednocześnie Dominik wstrzymuje oddech. Uznała to za dobry znak.

Przez chwilę leżała spokojnie, po czym podniosła rękę i dotknęła jego piersi. Dominik zesztywniał. Villemo leżała cichutko jak mysz. Czuła, jak jego ciało drży pod jej dłonią.

Daleko, daleko stąd szumiała rzeka, cichutko, ledwo dosłyszalnie. Z lasu nie docierały żadne dźwięki. Jons przewrócił się na plecy i zaczął chrapać. Pomiędzy nim a Kristofferem leżał Folke. Oddychał posapując, ze świstem.

Villemo zapomniała teraz o czającym się w mroku niebezpieczeństwie. Całą uwagę skupiała na Dominiku.

By ogrzać się trochę, podkuliła kolana i przytuliła się do jego pleców. Bliżej przysunąć się już nie mogę, pomyślała rozbawiona. Nie ma między nami ani trochę wolnej przestrzeni. Dominik wstrzymał dech.

Ostrożnie przesunęła rękę w dół i zaczęła podnosić jego koszulę, wolno, tak by nie mógł reagować. Tak poczynają sobie doświadczeni uwodziciele, pomyślała. Jak Eldar. I Gote…

Natychmiast jej radość zgasła. Te myśli były zbyt bolesne.

Czy jest w niej coś takiego, co sprawia, że każdy mężczyzna, który się do niej zbliży, musi umierać? Bo to nie są ci właściwi mężczyźni?

Nie, rany boskie, nie wolno tak myśleć! Czy musi się tak zadręczać?

Głęboko odetchnęła i wróciła do teraźniejszości. Do tego cudownego, fantastycznego stanu, że oto czuje Dominika tuż obok. Jest przy nim. Może go dotykać!

Tęsknota wielu, wielu miesięcy znajdowała ukojenie.

Zdołała wyciągnąć jego koszulę ze spodni.

Uf, jak mało jestem kobieca!

Ale to takie podniecające!

Znowu poczuła narastający śmiech. Nienaturalny, wyrażający podniecenie śmiech.

I oto położyła rękę na jego rozpalanej skórze.

Dominik zdecydowanym ruchem ujął jej dłoń i odsunął tam, gdzie powinna się była znajdować.

Serce Villemo przepełniło rozczarowanie. Czuła się głęboko zraniona. Myślała, że on zaakceptuje tę próbę nawiązania kontaktu. Czy jego miłość umarła? Kiedyś bardzo ją kochał. Już wtedy, kiedy ona po uszy tkwiła w tej idiotycznej historii z Eldarem. I wtedy kiedy byli tak okrutnie więzieni w oborze, wtedy także ją kochał. Co się teraz stało?

Może to przez jej mało kobiece zachowanie? Może to dlatego, że zdecydowała się jechać za nim do Szwecji, że otwarcie wyznawała mu swoją miłość, swoje pożądanie? Ale czyż nie byli sobie na tyle bliscy, by mogli otwarcie mówić o tym, co czują?

Odsunęła się, zawstydzona i upokorzona.

Dominik odwrócił się i wsunął rękę pod jej głowę. Przytulił ją delikatnie do siebie.

– Nie wolno, Villemo – szepnął. – Nie możemy.

– Przecież ja tylko chciałam być blisko ciebie. Tak długo marzyłam o tej chwili.

– Czy myślisz, że ja nie znam tego marzenia? Że ja także nie tęskniłem? Ale nie możemy wystawiać się na pokuszenie, przecież wiesz.

– Ech, tu się nic nie może stać! Wśród tych chrapiących dragonów?

– Chyba masz rację, ale musisz spać.

– Spać będę, kiedy już skończysz swoją wartę. Teraz chcę po prostu tak leżeć, czuć ciepło twego ciała. Och, jakie to cudowne, Dominiku!

Nie odpowiedział. Może on wcale nie uważał, że to cudowne?

Może on…?

To była podniecająca myśl.

Chciała tak myśleć, czy to prawda, czy nie. Chciała wierzyć, że on pożąda jej tak bardzo, iż trudno to wyrazić. Chciała sobie to wyobrażać.

Przez chwilę leżała, rozkoszując się jego bliskością. Była taka szczęśliwa, że mogłaby się rozpłakać, a jednocześnie musiała tłumić w sobie potrzebę chichotania w radosnym oszołomieniu.

Ręka Dominika bawiła się jej włosami, wciąż przytulał do siebie jej głowę. Drugą rękę wyciągnął wysoko w górę i palcami kreślił jakieś magiczne znaki. Widziała to na tle ciemnego nieba.

– Co to znaczy? – szepnęła.

– To tajemnica.

– Czy to zaklęcia Ludzi Lodu?

– Nie. Zaklęcia Dominika.

Zatrzęsła się ze śmiechu.

– Chcesz uzyskać siłę, która pozwoli ci zaczarować dziewicę? Czy też pozwoli ci się przeciwstawić?

– Chcę, żeby ta chwila trwała wiecznie – uśmiechnął się. – Chcę zatrzymać czas.

Villemo westchnęła zadowolona. Dominik opuścił rękę.

Jak wspaniale było opierać głowę o jego ramię! Całym ciałem odczuwała jego głęboki oddech. Jego podbródek dotykał jej włosów, a szyja ciepło pachniała tuż obok.

Znowu wsunęła mu rękę pod koszulę i delikatnie gładziła skórę. Dotykała palcami kręconych włosów. Bawiła się nimi delikatnie, z czułością.

Dominik z trudem chwytał powietrze.

– Villemo! Przestań! – poprosił.

Tym razem jednak nie odsunął jej dłoni.

Zamiast tego odwrócił się ku niej, ale kolana miał podkurczone, tak że odległość między nimi wciąż była bezpieczna.

– Kochana Villemo, nie czyń spraw między nami jeszcze trudniejszymi!

– Robi to na tobie wrażenie? – zapytała niewinnie.

– Owszem, i dobrze o tym wiesz. O Boże, dziewczyno, czy ty nie rozumiesz, jaką walkę muszę z sobą toczyć? Myślisz, że jestem z żelaza?

– Nie, wcale tak nie myślę – szepnęła zadowolona. – Ty masz ciepłą, miękką skórę i tyle podniecającej siły i zmysłowości, że aż dech mi zapiera. I jeśli uważasz, że jestem bezwstydna, bo ci to mówię, to nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia, bo to znaczy, że nie rozumiesz, jak bardzo czuję się związana z tobą i jak bardzo ci ufam.

Potrząsnął nią lekko.

– Villemo, jesteś niesprawiedliwa. I nielojalna! To ja mam być silny i ty wierzysz, że taki pozostanę, podczas gdy ty, całkowicie nieodpowiedzialna, wystawiasz mnie na najcięższe próby.

Villemo złagodniała.

– Masz rację, Dominiku, wybacz mi, najdroższy. Byłam taka nierozumna. Ale w jednym się mylisz. Wcale nie myślę, że zdołasz się oprzeć uczuciom za nas oboje i będziesz silny. Ja już po prostu przestałam się opierać! Przez ile miesięcy musieliśmy być z dala od siebie? Czy raczej lat? Dla mnie był to czas wystarczająco długi, bym zrozumiała, że jeżeli nie będę mogła mieć ciebie, to nie chcę nikogo. W takim razie bowiem życie traci dla mnie wszelką wartość. Dlatego przyszłam tu za tobą, zachowałam się bezwstydnie; nie tak, jak kobieta powinna się zachowywać. Przyszłam błagać, byś mi pozwolił leżeć w twoich ramionach, bym mogła mieć z tobą dziecko, które być może odbierze mi życie. Byłoby to spełnieniem mojego losu. Tak, pamiętam, co kiedyś powiedziałeś. Że to ty musiałbyś ponosić konsekwencje naszego czynu, żyć w rozpaczy i wychowywać dotknięte dziedzictwem zła dziecko. Ale, Dominiku, czy my musimy mieć dziecko? Czy nie ma na to sposobów?

– Oczywiście, że są. A poza tym skarb Ludzi Lodu zawiera na pewno jakieś środki umożliwiające pozbycie się płodu. Ale ja nie mogę podejmować ryzyka. Jesteś mi zbyt droga, Villemo! Pogodziłem się ze swoim losem, postanowiłem zrezygnować z ciebie, bo wtedy przynajmniej zostanie mi świadomość, że istniejesz na ziemi. A gdybyś umarła? To co wówczas jeszcze mogłoby sprawiać mi radość? Światło dnia by dla mnie zgasło, kwiaty by zwiędły, morze znieruchomiało. Cały świat by dla mnie umarł, czy ty tego nie rozumiesz? Przecież cię kocham, kocham w najgłębszym znaczeniu tego słowa.

Villemo spoważniała.

– Wiem, że tak jest, Dominiku. Dopiero teraz jestem tego naprawdę pewna. Może właśnie dlatego jechałam za tobą? Żeby to od ciebie usłyszeć, uzyskać potwierdzenie? Taka byłam niepewna. Tylko dlatego, że uciekłeś, zostawiłeś mnie bez słowa pożegnania.

– To było głupie z mojej strony. Żałowałem tego wielokrotnie.

Umilkli. Powoli świat zewnętrzny wdzierał się do ich świadomości. Wąwóz, noc, snapphanowie czający się gdzieś w ciemnościach niczym drapieżne ptaki.

Jak zdołają wydostać się z doliny?

Czy warto z takim uporem przeciwstawiać się miłości, skoro i tak mogą wkrótce umrzeć?

To była groźna myśl, podniecająca i diabelnie pociągająca. Oboje jednocześnie pomyśleli to samo.

– Nie – rzekła Villemo.

– Teraz ty jesteś silna – uśmiechnął się Dominik, a w jego głosie pobrzmiewał smutek.

Godziny mijały wolno. Las stał milczący, ze stoków nie dochodził najlżejszy nawet szelest. Mimo wszystko czuli, że gdzieś niedaleko czai się śmierć. Nie mogli być bardziej samotni. Wartę przejął Jons. Dominik i Villemo mogli spać.

Ułożyli się plecami do siebie. Gdy jednak nadszedł świt, leżeli przytuleni i nawet kolana Dominika nie przeszkadzały. Obejmowali się, jakby pragnąc chronić się nawzajem przed nocnym chłodem. I niech pozostanie tajemnicą, czy doszło do tego nieświadomie, podczas snu, czy nie.

Dominik obudził się pierwszy. Był przerażony tym, co się stało. Gdy próbował ostrożnie się wyswobodzić, obudził Villemo. Ona, przeciwnie, uśmiechała się radośnie. Niczym jej to przecież nie groziło. Jej cnota była dobrze chroniona przez niekształtne dragońskie spodnie. Pozostali członkowie grupy spali głęboko.

Spali?

Usiedli, przerażeni.

Było lato, więc choć wciąż jeszcze trwała noc, pojaśniało już na tyle, że mogli ruszać dalej. Cały wąwóz wypełniała gęsta mgła unosząca się znad rzeki. Ptaki zaczynały poranny koncert, lecz dragoni spali.

Ogarnęło ich okropne przeczucie. Dominik zerwał się i zaczął potrząsać współtowarzyszami wędrówki.

Jons przeciągał się ze stękaniem. No, Bogu dzięki. Żyje.

Folke. Folke krzyczał: „nie, nie, zostawcie mnie, lecz po chwili się obudził.

Kristoffera obudziły krzyki tamtych.

– Dzięki ci, dobry Boże – szeptał Dominik. I nagle wpadł w złość. – Który to, do cholery, przespał swoją wartę? Mogliśmy wszyscy być już dawno martwi, nie rozumiecie tego?

Spoglądali po sobie zawstydzeni.

– Ja odsiedziałem swoją kolejkę – powiedział Jons wolno. – I obudziłem Folkego.

Tamten potwierdzał przestraszony.

Kristoffer rzekł z wyrzutem:

– Mnie nikt nie obudził! Przespałem całą noc jak kamień.

Wszyscy patrzyli oskarżycielsko na Folkego.

– Ja… ja widocznie zasnąłem – szepnął łamiącym się głosem.

– Ty przeklęty idioto! – ryknął Dominik. – Mogłeś nas…

– No, no – wtrąciła się Villemo. – Wszyscy byliśmy tacy zmęczeni, że ledwie patrzyliśmy na oczy. I przecież nic się nie stało.

Błękitne, okrągłe oczy Folkego spoglądały na nią z wdzięcznością.

Spokój spłynął na wszystkich. Usiedli na trawie, by zjeść ostatnie kromki chleba.

– Ich pewnie już tu nie ma – powiedział Jons z nadzieją w głosie. – To chyba był tylko jakiś samotny włóczęga, który zobaczył pięknego konia Gotego i chciał go ukraść. A skoro go już dostał, to pojechał pewnie w przeciwnym kierunku.

Słuchali, co mówi.

– Mam nadzieję, że się nie mylisz – rzekł Dominik. – To mógł być samotny włóczęga, który na nasz widok ukrył się w krzakach. A potem napadł na ostatniego z nas, by zabrać konia.

Dało się słyszeć westchnienie ulgi Folkego, który potrzebował pociechy dla swego nieczystego sumienia.

Dominik był jednak zmartwiony, i to z innego powodu. Oto Jons dostrzegał tylko jedną osobę w grupie. Gdy myślał, że nikt go nie widzi, nieustannie wpatrywał się w Villemo. W jego wzroku palił się płomień nieutulonej tęsknoty.

Gorzej, że Villemo także to odkryła. Jak ona to przyjmie? zastanawiał się Dominik nie bez zazdrości. Jons był rosłym i sympatycznym chłopcem. I niebrzydkim. A Villemo była rozpalona tym samym ogniem, który trawił Dominika. On sam nie miał prawa go ugasić. Co by było, gdyby szukała ukojenia gdzie indziej? Tylko po to, by odzyskać spokój?

Cóż za nieznośna myśl!

Będzie musiał porozmawiać z Jonsem niezależnie od tego, jak bardzo będzie to nieprzyjemne. Musi go prosić, by trzymał się od Villemo z daleka.

Choć nie sądził, by Jons miał jakieś nieczyste zamiary. Był cierpliwym, posłusznym chłopcem, który znał swoje miejsce i wiedział, że na dziewczętach nie robi wrażenia.

Ale gdyby został sprowokowany? Z pewnością drzemią w nim ogromne siły. I mnóstwo tłumionych pragnień. To tak jakby poruszyć lawinę.

Może raczej należy porozmawiać z Villemo. Ostrzec ją?

Także i ta myśl nie wydała mu się zanadto pociągająca.

Villemo, dziewczyna o sercu tak pełnym czułości wobec istot mniej udanych!

Kristoffer wstał.

– Chyba zajrzę do koni.

Wieczorem przywiązali wierzchowce do drzew w miejscu, gdzie trawa była wysoka i soczysta.

Reszta grupy siedziała w zamyśleniu. Oczy Jonsa tęsknie spoglądały na Villemo, a Folke pociągał nosem w całkiem nieromantyczny sposób.

Dominik odczuwał bliskość Villemo jak ogień gorejący u swego boku, mimo że siedzieli w przyzwoitej odległości.

Wszyscy drgnęli na krzyk Kristoffera, wybiegającego z zarośli.

– Nie ma koni! Wszystkie zniknęły!

Zerwali się na równe nogi.

– Oszalałeś? – zawołał Dominik.

– Nie, przysięgam!

Przerażone oczy Kristoffera świadczyły o tym, że mówi prawdę.

Choć to zupełnie nie miało sensu, wszyscy pobiegli w stronę, gdzie wieczorem przywiązali zwierzęta. W pobliżu nie było żadnych śladów – ani koni, ani złodziei. Tylko udeptana trawa pod drzewami wskazywała, że tam stały.

– To cholerne diabły! – zawodził Jons.

Folke szlochał. Twarz Dominika była jak kamień. Villemo martwiła się o zwierzęta.

– Myślisz, że oni traktują je dobrze? – pytała żałośnie.

– Konie? Oczywiście! O to możesz być spokojna. Snapphanowie będą o nie dbać, jakby były ze złota. To dla nich skarb.

– Ale nic na to nie poradzę, że tak żal mi mojego – odparła Villemo.

– Mnie też mojego szkoda. Pięknego konia dostałem w twierdzy. Ale teraz musimy myśleć o dużo trudniejszej sprawie. O tym, jak dostać się do Almhult.

Wrócili na polankę. Podróż nawet na koniach byłaby dostatecznie długa. A bez nich…?

I z żądnymi krwi snapphanami dookoła?

– Usiądźcie – powiedział Dominik. – Muszę zrobić coś ważnego.

– Czy nie lepiej zbierać się stąd jak najszybciej? – wtrącił Kristoffer.

– To jest ważniejsze. Wszyscy wiecie, dlaczego mamy dotrzeć do Almhult, prawda?

– Owszem, z tą szkatułką.

– Tak, z tajemnymi planami i dokumentami Jego Wysokości króla Karola. Ale teraz znaleźliśmy się w opałach. W każdej chwili możemy się dostać w łapy snapphanów.

– Na taką okoliczność mamy strzelby i noże.

– Tak, i bądź pewien, że ich użyjemy, jeżeli zajdzie potrzeba! Ale szkatułka! Szkatułka nie może wpaść w ich ręce, bo wydalibyśmy szwedzkie tajemnice Duńczykom. Pomyślałem więc, że…

Polecił, by usiedli bliżej, i powiedział cicho:

– Możemy być obserwowani. Jeśli tu zakopiemy szkatułkę, oni to zobaczą i zaraz po naszym odejściu odkopią. Zresztą i później też to mogą zrobić.

Kiwali głowami, że rozumieją.

Dominik mówił dalej:

– Lepiej jednak ukryć szkatułkę tutaj, niż nieść ją dalej. Uważam, że powinniśmy wyjąć dokumenty, a szkatułkę zakopać. W ten sposób na jakiś czas ich oszukamy. Później ukryję dokumenty pod jakimś kamieniem. Pospiesznie, zanim te niewidzialne diabły nas dopadną.

– Niegłupio – rzekła Villemo.

Kristoffer podzielał jej zdanie.

– Usiądźcie blisko siebie – powiedział Dominik. – Żeby nie widzieli, co robię.

Skupili się wokół niego. Dominik próbował otworzyć szkatułkę, lecz zamek nie puszczał.

– Trzeba wyłamać – poradził Jons.

Dominik skinął głową. Wsunął ostrze noża pod wieczko i nacisnął. Zamek ustąpił.

Usłyszał jęk swoich towarzyszy, którzy siedzieli tak, że widzieli wnętrze skrzynki. Odwrócił ją ku sobie.

Szkatułka była pusta.

Zrazu niczego nie pojmowali. Porażająca cisza zaległa nad leśną polanką.

Powoli jednak do Dominika, a potem także do Kristoffera zaczęła docierać prawda.

– Kapitan von Leven – szepnął Dominik.

– Tak – potwierdził Kristoffer. – Dawno podejrzewaliśmy, że on sprzyja Duńczykom. I kiedy teraz się zastanawiam… Tych piętnastu ludzi, których dał panu lejtnantowi… Wszyscy oni popierali Szwedów.

Villemo zaczynała rozumieć.

– Więc on wysłał nas na śmierć?

– Z pełną świadomością – potwierdził Dominik. – Czy pamiętacie ten duński oddział, który nas zobaczył zaraz za bramą twierdzy i długo nas tropił?

– Pamiętamy – powiedział Jons. – Zdenerwowali mnie okropnie.

– Kapitan von Leven musiał ich dostrzec z twierdzy i wysłał nas w odpowiednim czasie. Udało nam się uratować dzięki temu, że do obory, w której się schroniliśmy, wszedł kuzyn mój i Villemo. W przeciwnym razie bylibyśmy teraz martwi.

– Gote jest martwy – przypomniała Villemo.

– Tak. I w ostatecznym rachunku to kapitan von Leven winny jest jego śmierci.

– Kapitan wiedział, że nawet jeśli ujdziemy duńskiej pogoni, to i tak będziemy musieli się przedzierać przez lasy Goinge.

– Ten przebiegły diabeł! – krzyknął Jons. Widać było, że ogarnia go wściekłość. – Niechby on wpadł mi w łapy, to ja bym mu… Ja bym mu pokazał! Najpierw bym go wykastrował, a potem rozszarpał na strzępy, kawałek po kawałku!

Nikt nie miał wątpliwości, że Jons myśli tak naprawdę.

– Ale teraz spokojnie – uciszał go Dominik. – Nie możemy wpadać w gniew. Zatroszczymy się w odpowiednim czasie, żeby otrzymał karę, na jaką zasłużył. To będzie teraz naszym zadaniem: dotrzeć do zamieszkanej przez Szwedów Smalandii i złożyć raport o jego potwornej zdradzie.

– Tak – zgodził się Kristoffer. – Tylko że musimy zachować życie do tego czasu.

– Ja chcę do domu – szepnął Folke.

Dominik wstał.

– Ruszamy. Lepiej będzie zabrać szkatułkę, bo jeśli znajdą ją pustą, będą podejrzewać, że mieliśmy tam coś ważnego.

Wkrótce uświadomili sobie ogromną różnicę pomiędzy wygodną podróżą na końskim grzbiecie a samotnością, jaką się odczuwa wędrując na własnych nogach. Villemo uparcie trzymała Dominika za rękę, a on zabronił komukolwiek oddalać się od grupy. Zresztą nie musiał tego mówić. Chyba nigdy nie widziano równie zdyscyplinowanego oddziału! Wprost deptali sobie po piętach, a Dominika irytowało to, że ciągle czuje na karku przyspieszony oddech przestraszonego Jonsa.

Wciąż więcej było jeszcze nocy niż dnia, gdy znowu zatrzymało ich coś nieprzewidzianego. Gwałtowne topnienie śniegu wiosną musiało spowodować, że woda zalewała ścieżkę i miejscami nie było żadnego szlaku, wszędzie leżało lepkie, gliniaste błoto,

– Tędy nie przejdziemy – zawyrokował Dominik, co Folke przyjął nowymi łzami. – Ależ, Folke, uspokój się! Pójdziemy dalej, tylko musimy zejść w dół do rzeki i tam przedostać się na drugą stronę.

– Ale tu jest tak stromo!

– Nie rezygnuj, zanim nie spróbujesz! W dół zejdziemy na pewno. Gorzej będzie później podchodzić znowu w górę.

– Tamci chyba tędy jednak przeszli? – zastanawiał się Kristoffer. – A może górą?

Spojrzeli tam, lecz zobaczyli jedynie strome skalne ściany.

– O, nie! To niemożliwe – stwierdził Kristoffer. – A zatem dołem. Ruszajmy!

Schodzenie w dół było niesłychanie męczące. Tu i ówdzie rosły nędzne sosenki, których chwytali się rozpaczliwie i z największą niechęcią puszczali, gdy stawało się to konieczne. Jons skręcił sobie stopę między kamieniami, lecz nie zwracał na to uwagi.

Albo jest taki dzielny, pomyślał Dominik, albo chce zrobić wrażenie na Villemo.

Moja Villemo! O Boże! Jej nic nie może się stać, żaden prostak nie ma prawa jej tknąć, żaden diabelski snapphan nie dostanie jej w swoje łapy.

Tak mocno ściskał jej rękę, że aż jęknęła.

Pod nawisami skalnymi widzieli groty, w których snapphanowie mogli znaleźć znakomite kryjówki, widzieli ogromne głazy, które tylko przypadkiem zatrzymały się w pół drogi, a które w każdej chwili mogły znowu ruszyć w dół i czynić katastrofalne spustoszenia. Niekiedy trafiali na zbocza porosłe trawą i tak strome, że Villemo zaczynała drżeć na całym ciele. Dominik domyślał się, że przywodzi jej to na myśl wspomnienia znad Głębi Marty. Na moment przygarnął ją mocniej do siebie, co przyjęła z wdzięcznością.

Nagle grunt usunął się Kristofferowi spod nóg i chłopak zjechał spory kawał w dół, zanim zdołał się zatrzymać. Pozostali schodzili do niego mozolnie, z wysiłkiem, z łękiem wreszcie, czy nie zrobił sobie krzywdy. Wszystko było jednak w porządku, był tylko okropnie umazany w glinie i oblepiony trawą.

Villemo nie mogła się powstrzymać, by nie spojrzeć w górę.

W głowie jej się zakręciło, gdy zobaczyła, jak to wysoko. I stamtąd zeszli! Gdyby wiedziała, nigdy by się nie odważyła!

– Czy nie moglibyśmy iść z biegiem rzeki? – zastanawiał się Kristoffer.

– Ja też o tym myślałem – powiedział Dominik. – Zobaczymy na brzegu. Może miejscami moglibyśmy iść rzeką. Tędy w każdym razie na górę nie wejdziemy.

Zaczęli posuwać się wzdłuż kamienistego brzegu. Było bardzo trudno, ale jakoś dawali sobie radę. Słońce oświetlało górskie stoki, ale do nich jego promienie jeszcze nie docierały. Stracili mnóstwo czasu na to okrążenie, lecz nic nie mogli na to poradzić. Prowiant się skończył, musieli jak najszybciej dojść do Almhult. A w każdym razie do granicy Smalandii. Samo Almhult nie miało już dla nich żadnego znaczenia.

Dominik nie umiał sobie wytłumaczyć zdrady kapitana.

Wysłać ich na pewną śmierć…

Przed wędrowcami pojawiła się niezdobyta ściana. Stali przez chwilę i zastanawiali się.

– Do rzeki! – powiedział Dominik. – Przejdziemy na drugi brzeg.

Zdawało się, że to rozsądna propozycja. Ujęli się za ręce i rzędem weszli do wody.

Poczuli silny prąd. Spadek akurat w tym miejscu był znaczny, co dodawało wodzie mocy. Villemo czuła, że buty napełniają się po brzegi, woda sięgała jej do kolan, do ud i nawet wyżej do miejsc szczególnie wrażliwych na zimno. Mimo woli jęknęła, a Dominik nie zdołał powstrzymać uśmiechu.

Dno było nierówne, pełne śliskich kamieni. Jons poślizgnął się i wpadł do wody. A był ich oparciem, posuwał się jako ostatni. Zawstydzony zerwał się znowu na nogi a z miną winowajcy spojrzał na Villemo. Wstyd mu było, że się przewrócił, traktował to jako plamę na honorze teraz, kiedy zakochał się śmiertelnie w najpiękniejszej dziewczynie, jaką kiedykolwiek spotkał. Nie miał szans, dobrze o tym wiedział, lecz nikt nie mógł mu zabronić marzeń.

Przez chwilę sytuacja wyglądała groźnie. Prąd o mało ich nie porwał. Musieli stać bez ruchu, by mu się oprzeć. Jeden nieostrożny krok i cały szereg straci równowagę. A nieco poniżej był gwałtowny spadek i nikt nie chciał się tam znaleźć.

Po chwili Dominik zdołał uchwycić się kamieni po drugiej stronie. Przemieścił się ku nim, a wkrótce wszyscy znaleźli się na brzegu.

Także i tu był on wąski i stromy, lecz mimo wszystko można było iść. Ruszyli dalej w drogę.

– Może po tej stronie nie musimy się już obawiać snapphanów? – zapytała Villemo.

– Miejmy nadzieję – odparł Dominik bez przekonania.

Jak bardzo zbliżyli się do siebie w czasie tej trudnej podróży! Odczuwali bezgraniczną wspólnotę, na myśl o tym ciepło przepełniało im serca.

– Zastanawiałam się nad pewną sprawą – powiedziała znowu Villemo. – Wydaje mi się, że konno w żadnym razie górą byśmy nie przejechali.

– Też się nad tym zastanawiałem.

– I ja – dodał Kristoffer. – Ale konie radzą sobie lepiej niż ludzie. To niewiarygodne, jak łatwo pokonują przeszkody.

– Owszem – przyznał Dominik. – Tak, myślę, że gdybyśmy mieli konie, wszystko poszłoby dobrze.

Nikt nie powiedział głośno tego, co wszyscy myśleli: czy to dlatego ukradziono im wierzchowce?

Prawdopodobnie także dlatego.

Dość już zmęczeni dotarli do niewielkiej kotlinki z jednej strony zamkniętej dużym głazem.

– Odpoczniemy tu chwilę – zadecydował Dominik.

Nikt nie protestował. Ostatni odcinek pokonali bardzo szybko.

Folke musiał odejść na stronę. W gronie samych mężczyzn nie przejmowaliby się takimi sprawami, lecz obecność Villemo wymagała większej delikatności.

– Możesz iść tylko za kamień – ostrzegał Dominik.

Folke skinął głową i zniknął nad rzeką.

– Czy ta dolina nigdy się nie skończy? – westchnął Jons.

– Tak, może się tak wydawać – zgodził się Dominik. – Ale chyba już niedaleko.

– Gdybyśmy chociaż mieli jakiś widok przed sobą – powiedział Kristoffer. – Ale tu jak okiem sięgnąć tylko drzewa i wysokie skały.

– Wydaje mi się, że już nie takie wysokie – wtrąciła Villemo. – Chyba brzegi doliny stają się jakby trochę bardziej płaskie?

Owszem, wszyscy mieli takie wrażenie. To dawało nową iskierkę nadziei.

– No, jak długo on zamierza sikać? – zapytał Kristoffer bezceremonialnie, a Dominik i Jons spojrzeli przestraszeni na Villemo. Ona jednak przyjęła to ze spokojem.

Zaraz jednak wstała.

– To mi się nie podoba. Zobaczcie, co z nim? Ja nie chcę go krępować.

Nim skończyła, oni już byli przy głazie, zamykającym widok na dolny bieg rzeki. Znajdował się jednak tak blisko, że zdawało się, iż za nim jest bezpiecznie.

Villemo usłyszała podniesione głosy i pobiegła za mężczyznami.

Folke leżał twarzą w płytkiej wodzie. Ktoś musiał przytrzymywać mu głowę, dopóki się nie utopił.

Villemo krzyknęła rozdzierająco.

Drobny, sympatyczny, prostoduszny Folke nigdy nie wróci do domu w Almhult.

Загрузка...