ROZDZIAŁ IV

Nad Oresundem wisiała mgła, choć od czasu do czasu przedzierały się przez nią słabe promienie porannego słońca. Spoza tej mgły dochodziły jakieś osobliwe dźwięki. Powolne skrzypienie, jakby tarcie drewna o drewno, ciężkie, głuche dudnienie i żałosne krzyki wchłaniane i dławione przez mgłę, co sprawiało, że wydawały się nierzeczywiste, jakby pochodziły z innej epoki, z innej planety. Od czasu do czasu brzeg drżał od armatnich wystrzałów, co chwila przerywały ciszę przeciągłe, przypominające beczenie krzyki ludzi, po których następowało zwykle głuche plaśnięcie o nieruchomą, szaro połyskującą powierzchnię morza. Plaśnięcie mąciło wadę i poruszało zasłoną mgły, powietrze drgało i świat kiwał się przez moment groteskowo, niemal upiornie.

Villemo stała na szwedzkim brzegu milcząca, jak sparaliżowana, domyślała się bowiem, co dzieje się we mgle.

To duńskie oddziały szykowały się do zejścia na ląd. Okręty przewiozły przez morze tysiące żołnierzy, którzy mieli teraz zająć wybrzeże Skanii. Oporu nie napotykali prawie żadnego. Zaledwie kilka nędznych kutrów wyszło na spotkanie licznych okrętów, które płynęły przez Oresund. Dochodzące z brzegu odgłosy dobitnie świadczyły o wyniku tego starcia.

Szwedzi zostali kompletnie zaskoczeni. Nie utrzymywali własnej floty na tych wodach, już jakiś czas temu przeszła ona w okolice Olandii, piechota zaś miała pełne ręce roboty pod Ystad, gdzie lądowały oddziały duńskie zza Bałtyku. I oto teraz Duńczycy schodzili na ląd w całkiem nieoczekiwanym miejscu.

Mgła rzedła stopniowo i Villemo dostrzegała już ciemnobrązowe kadłuby i barwne żagle, barkasy pełne duńskich żołnierzy lub majaczące w oddali dzioby okrętów w całej ich groźnej wspaniałości. Jeden na wpół zatopiony okręt dryfował opuszczony, leżąc na wodzie z zamoczonymi żaglami.

Po chwili znowu wszystko jak mara znikało w gęstym tumanie.

Ona zaś stała bez ruchu, starając się zapamiętać to, co zobaczyła.

Już dwa dni Villemo wędrowała po wybrzeżu, kierując się na północ w poszukiwaniu Dominika.

W końcu jednak szczęście się do niej uśmiechnęło. Dowiedziała się, gdzie wylądował ostatni statek z Kopenhagi, ten, na którego pokładzie przybył do Szwecji Dominik. Właśnie mijała to miejsce. Przepytywała, gdzie mogła, starała się łączyć w całość różne informacje i w końcu domyśliła się, dokąd mógł pójść…

Nad brzegiem Oresundu znajdował się zamek, twierdza właściwie, lecz w gorszym stanie niż większość szwedzkich zamków obronnych. Skania bowiem przez całe stulecia należała do Danii i twierdze przeciw własnemu wojsku nie były potrzebne. Pod szwedzkie panowanie prowincja przeszła niedawno i nie było jeszcze czasu wyremontować wież ani usypać wałów.

Dominik z Ludzi Lodu zszedł na ląd tej samej nocy, której opuścił Kopenhagę. Ponieważ w twierdzy stacjonował niewielki oddział żołnierzy, tam udał się po nowiny i rozkazy.

Wciąż nie mógł pojąć, jak to się stało, że został wypuszczony z duńskiej niewoli. Najpierw obiecywali, że skórę z niego zedrą i jeszcze gorsze tortury, a potem nagle do aresztu przyszli strażnicy i powiedzieli, że może sobie iść. Po prostu wyjść. I byli do tego stopnia uprzejmi, że poinformowali go, iż o północy w największej tajemnicy odpływa statek do Szwecji, oraz zapewnili mu eskortę do portu.

Doprawdy, niczego nie pojmował!

Choć, oczywiście, był ogromnie zadowolony. A teraz znalazł się tutaj, bezpieczny, we własnym kraju.

Gdyby tylko tęsknota za Villemo nie była taka dojmująca! Taka nieznośna! Zdecydował się przerwać wszystko, wyjechać bez pożegnania. Uważał, że tak będzie lepiej dla obojga, ale, och, jakie to bolesne! Nawet nie spojrzeć na nią po raz ostatni…

Później gorzko żałował swojej decyzji. Czy stałoby się coś złego, gdyby mogli popatrzeć sobie przez kilka sekund w oczy, dotknąć się na moment? Widział przed sobą długą, samotną przyszłość…

Komendantem małej twierdzy na wybrzeżu był niejaki kapitan von Leven, który najwyraźniej nie zachwycił się przybyciem kuriera Dominika Linda z Ludzi Lodu, ulubieńca rodu Oxenstiernów i zaufanego króla. Kapitan von Leven pochodził ze Skanii. Wychował się w Sztokholmie, na królewskim dworze, lecz sercem zawsze był przy Danii.

Tego jednak nie mógł powiedzieć głośno, oficer na szwedzkiej służbie…

Niezbyt go cieszyło, że powierzono mu akurat ten posterunek, na którym on, wewnętrznie rozdarty, wystawiany był na szczególnie ciężką próbę. Wojskowe siły von Levena stanowiły osobliwą mieszaninę szwedzkich chłopskich synów z głębi kraju oraz mieszkańców Skanii, podzielających poglądy kapitana. Dowódca doskonale wiedział, kto sprzyja Duńczykom, a kto nie, i aż do tej pory w pełni kontrolował sytuację.

I oto pojawił się ten kurier, żeby wszystko zburzyć.

Co z nim począć?

Kapitan stał wysoko na wieży i spoglądał na Oresund. Miał stąd znacznie lepszy niż Villemo widok na duńską armadę. Była ogromna! Kapitan tego nie mógł wiedzieć, lecz do skańskich wybrzeży zbliżało się wojsko w sile czternastu tysięcy czterystu siedemdziesięciu ośmiu ludzi z końmi i armatami, rozlokowanych na trzystu czternastu jednostkach. Poprzez unoszącą się nad wodą mgłę dostrzegał łopoczące żagle i widział, że słabiutki opór Szwedów został zdławiony, zanim jeszcze naprawdę się rozpoczął. Przyglądał się temu z grymasem niechęci.

Zapewne Duńczycy nie zechcą zajmować się moim zameczkiem, myślał dalej. Lądują daleko na północ od nas, jak widzę. Mają chyba zamiar zdobyć Helsingborgu. To by było najbardziej naturalne. Ale oto jakiś statek ruszył w naszą stronę. Jeden statek? Uważają, że tylko tyle trzeba, żeby zdobyć mój zamek?

I co mam teraz robić? Co robić? Czas nagli, muszę zejść na dół i wydać rozkazy…

Gdybym zaczął układać się z Duńczykami, moi Szwedzi utną mi głowę. Tak postępują z dowódcami okazującymi słabość. jeśli pozwolę zająć zamek bez walki, rezultat będzie ten sam.

Ale ja nie chcę walki! Ja, podobnie jak większość mieszkańców Skanii, życzę sobie powrotu do Danii.

Proszę, tam pospólstwo biegnie na brzeg, żeby powitać Duńczyków, a ja tu mam bronić…

Chyba że…

Twarz mu się rozjaśniła.

Chyba że zdołałbym odciągnąć Duńczyków od samego zamku.

Tak, żebym nie musiał podejmować decyzji.

Zbliża się tu przecież tylko jeden jedyny barkas, a i to nieduży. Tak przynajmniej wygląda.

Umysł kapitana pracował szaleńczo, czas naglił, należało przygotować zamek do obrony.

I oto znalazł rozwiązanie. Rozwiązanie, które pozwoli mu upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu.

Pełen energii wezwał właściciela zamku, Skańczyka jak on sam, oraz swego najbliższego pomocnika, który gotów był pójść za von Levenem przez ogień i wodę.

Ci trzej odbyli krótką, gorączkową naradę. Zgadzali się we wszystkim…

Villemo dowiedziała się, że kilka dni temu pewien wysoki, ciemnowłosy młodzieniec spieszył do zamku.

To musiał być Dominik, bowiem słyszała, że w zamku jest szwedzka załoga.

Zadanie Villemo polegało teraz na tym, by dostać się do twierdzy. Pomysł, by pójść do komendanta i prosić o przyjęcie do służby, wydał jej się kiepski. Nieco dokładniejsze oględziny ujawniłyby niechybnie, że pod ubraniem rybackiego syna ukrywa się ktoś zupełnie inny.

Poza tym była głodna. Musi jak najszybciej zdobyć coś do jedzenia, jeżeli nie chce zasłabnąć. W zamku mają pewnie co jeść, żołnierze muszą przecież dostawać posiłek przynajmniej raz dziennie. Jak gospodarskie zwierzęta.

Nade wszystko jednak pragnęła zobaczyć znowu Dominika. To był głód, który dręczył ją najbardziej. Gorączka trawiąca jej ciało wcale nie słabła, wręcz przeciwnie!

Dopisywało jej niebywałe szczęście.

Gdy stała tak pełna wahań, o mało nie stratował jej jakiś młody żołnierz.

– Uważaj, drogi przyjacielu! – zawołała Villemo niskim głosem, którym starała się teraz mówić, udając chłopca. – Dokąd tak pędzisz?

Żołnierz ledwo dyszał.

– Masz… jakąś… łódź? – wykrztusił.

– Nie, ja…

– Jesteś przecież… rybakiem – krzyknął tamten niemal agresywnie. – Muszę stąd zniknąć! I to szybko! – Opadł na ziemię, z trudem łapiąc powietrze.- Moja żona oczekuje trzeciego dziecka i jest sama, bez jedzenia. A patrz tam, na cieśninę. Widzisz? Zbliżają się Duńczycy. Ze względu na żonę i dzieci nie mogę dać się zabić w twierdzy.

– Zabić? To sytuacja jest aż taka zła?

– Duńczycy zdobędą ją w okamgnieniu!

Dominik! Musi być przy nim, skoro znalazł się w niebezpieczeństwie.

Villemo mierzyła wzrokiem żołnierza. Był niewysoki, z mnóstwem złotych loków nad czołem. Sympatyczny młody człowiek, miał w sobie coś wzruszającego.

– Jesteś chyba trochę za młody jak na ojca trojga dzieci – powiedziała.

– Robienia dzieci łatwo się nauczyć – zachichotał żołnierz w przekonaniu, że rozmawia z chłopcem i może sobie pozwolić na takie grubiaństwo. – Trudniej je wykarmić.

– Jesteś dezerterem?

– Tak, i może mnie to kosztować głowę.

– Wcale nie – rzekła Villemo krótko. – Czy widzisz, jacy jesteśmy do siebie podobni? Może moje włosy są odrobinę bardziej rude i oczy mają inny kolor, ale…

Młody mężczyzna pokraśniał z radości.

– Chcesz powiedzieć, że możemy się zamienić…?

– Tak, bo ja muszę dostać się do twierdzy.

Tamten zmarszczył brwi.

– Tylko że twój język…

– Ja pochodzę z Norwegii – wyjaśniła Villemo. – Nic mnie nie obchodzi ani Szwecja, ani Dania. Muszę tam wejść z osobistych powodów. Oni mają coś, co należy do mnie.

No właśnie, można by to tak wyrazić!

Żołnierz wahał się. Ale w jego wzroku pojawiły się wyraźne iskierki nadziei.

– Masz tam jakichś bliskich przyjaciół, którzy mogliby mnie rozpoznać? – zapytała.

– Nie, ja zostałem przymusowo zmobilizowany. Jestem tu od przedwczoraj.

– No to w porządku! Na co jeszcze czekamy? Powiedz mi tylko, jak się nazywasz i jaki masz stopień, a z resztą sam sobie poradzę.

– Nazywam się Egon Svantesson.

Odgłosy bitwy ucichły już jakiś czas temu. Duńczycy nie napotykali już oporu i przygotowywali się do zejścia na ląd kawałek na północ od twierdzy.

– Ty popierasz Szwedów czy Duńczyków? – przepytywała jeszcze Villemo.

– Ja jestem pełnej krwi Szwedem. Z samej Smalandii.

Wyjaśnił wszystko, co Villemo powinna była wiedzieć, po czym zamienili się ubraniami. Młody Egon był dragonem, tak więc Villemo dostała długie buty z cholewami, sztywne skórzane spodnie, kurtkę ze skrzyżowanymi na plecach rzemiennymi pasami, rękawice z wysokimi mankietami i przystrojony piórami kapelusz. Wszystko na tyle obszerne, że znakomicie ukrywało jej dziewczęce kształty. Egon natomiast otrzymał jej prosty rybacki strój. Villemo odeszła na bok, żeby się przebrać.

W chwilę potem szwedzki dragon, Egon Svantesson, wrócił do twierdzy tą samą drogą, którą wyszedł, zanim ktokolwiek zdążył zauważyć jego nieobecność. Nikt też nie zwrócił uwagi, że zmienił trochę wygląd.

Villemo była głodna. Musiała jednak o tym na razie zapomnieć, w twierdzy bowiem panował rozgardiasz. Wszyscy biegali tu i tam, by jak najlepiej przygotować się do odparcia duńskiego ataku. Po jakimś czasie udało jej się odnaleźć kucharza i wyprosić jakieś resztki ze śniadania.

Chwyciła porządny kawał chleba i zanurzyła w dość dziwnie wyglądającej mlecznej zupie.

– Tfu! – splunęła. – Jeżeli tak się żywi siły militarne, to cieszę się, że jestem kobietą!

Na szczęście nikt tego nie usłyszał. Wmusiła w siebie całe paskudztwo i wyruszyła na poszukiwanie Dominika.

W panującym tu zamieszaniu, pod krzyżującymi się komendami i pośród biegających żołnierzy, nie było to sprawą najłatwiejszą. Zwłaszcza że przez cały czas musiała się wystrzegać, żeby i jej nie wydano jakiegoś polecenia. Kręciła się więc po zamku, udając, że jest bardzo zajęta.

W końcu jednak i tak dostała rozkazy…

Dominik został wezwany do wnętrza fortecy. Czekali tam na niego trzej dowodzący twierdzą, dwóch oficerów i właściciel zamku. Kapitan von Leven trzymał w ręce skrzyneczkę. Podłużną skrzyneczkę z poczerniałego drewna.

– Lejtnancie Lind z Ludzi Lodu – powiedział surowo. – Nasza twierdza znalazła się w niebezpieczeństwie. Duńczycy już wylądowali, wkrótce tu będą i moim obowiązkiem jest bronić zamku. Ta szkatułka jest jednak ważniejsza niż cokolwiek innego. Jeżeli wpadnie w ręce wroga, los Szwecji będzie przypieczętowany. Znajdują się tu plany i… Ale dość o tym! Nasz król mi ją powierzył, bo nie chciał jej mieć przy sobie podczas walki. Teraz my także jesteśmy zagrożeni. Pan został wybrany, by jak najszybciej wyruszyć w bardzo trudnej misji. Rozkazuję panu przewieźć tę szkatułkę w bezpieczne miejsce. W Almhult znajduje się człowiek, który może wziąć za nią odpowiedzialność. Proszę do niego jechać, mieszka na plebanii. Dostanie pan piętnastu ludzi jako eskortę.

– Czy twierdza może się pozbyć piętnastu ludzi? – zapytał Dominik.

– Szkatułka jest ważniejsza niż nasze życie – odparł kapitan.

– Ale łatwiej by mi było podróżować w pojedynkę.

Twarz kapitana skrzywiła się w wyrazie niezadowolenia.

– A jeśli wpadnie pan w ich ręce, to co wtedy?

Dominik uznał, że najlepiej zaniechać protestów.

– Dobrze! Zatroszczę się, by skrzynka dotarła do Almhult.

Oficer skinął głową.

– Proszę ruszać natychmiast. Oddział czeka już na dziedzińcu.

No to pozbyłem się wszystkich zwolenników Szwecji, pomyślał zadowolony von Leven.

Dominik ogarnął wzrokiem swój mały oddział.

Mój Boże, pomyślał bezradny. Dostała mi się po prostu gromada parobków. Ten barczysty drągal chyba nawet nie wie, ile jest dwa razy dwa. Ale sprawia wrażenie wiernego i chyba można na nim polegać.

Albo ten wiejski elegant! Pewnie dziewczyny padają przed nim jak muchy, ale jako żołnierz wygląda niezgułowato. Czy tamten głodomór z rozdziawionymi ustami i dziwnie zamglonym spojrzeniem. On, biedaczysko, wygląda na śmiertelnie przerażonego.

A tam jeden sprawia wrażenie, jakby się nudził, jakby wszystko wiedział lepiej niż inni. Najgorszy ze wszystkich jest chyba tamten chudy biedaczyna, który nie ma nawet odwagi podnieść wzroku. Kapelusz ściągnięty na oczy, głowa wciśnięta w ramiona, tak że nawet czubka nosa nie widać. Tylko ta cienka szyjka wystająca ze zbyt szerokiego kołnierza. Co to za mundury dają teraz dragonom? Rękawy sięgają im po końce palców. Czy w regimencie dragonów naprawdę mogą służyć aż tak niewyrośnięci?

Pozostała dziesiątka wcale nie jest lepsza. Wszystko wiejskie chłopaki. Sympatyczni, powolni, źle wyćwiczeni i przerażeni, jeden bardziej od drugiego.

Boże miłosierny, co też za eskorta mi się dostała! Naprawdę mogli mi pozwolić jechać w pojedynkę!

– Otrzymaliśmy zadanie przewiezienia ważnych dokumentów do Almhult! – zawołał.

W oddziale rozległy się tłumione westchnienia i okrzyki.

– Czy coś się stało? – zapytał Dominik.

– Do Almhult, panie lejtnancie?

– Tak.

– Ale to przecież…

– Dlaczego nie kończysz?

– Będziemy musieli chyba wykonać manewr okrążający, panie lejtnancie.

– Okrążający? Co masz na myśli?

Właśnie wtedy na dziedzińcu pojawił się kapitan von Leven i wrzasnął:

– A wy na co jeszcze czekacie? Duńczycy będą tu lada chwila!

Stał przy oknie i czekał na najbardziej odpowiedni moment, by wyprawić ich w drogę.

Wszyscy dosiedli koni i pod wodzą Dominika szesnastoosobowy oddział opuścił zamek.

Wyciągnięci w długi szereg galopowali wąską ścieżką, która początkowo wiodła ku północy, a potem skręcała na wschód, oddalając się od Oresundu. Na szczęście wszyscy okazali się dobrymi jeźdźcami, więc wyprawa nie musiała się skończyć źle.

Ale dlaczego jeden z nich wpadł w takie przerażenie, kiedy usłyszał, że jadą do Almhult?

Almhult?

Dominik wiedział, gdzie to jest. W południowej Smalandii, niedaleko granicy ze Skanią…

I nagle zrobiło mu się gorąco z wrażenia. Bo żeby dotrzeć do Almhult, trzeba było przedostać się przez lasy Goinge. Krainę snapphanów.

Dominik nie miał za złe mieszkańcom Skanii, że nie chcieli dobrowolnie podporządkować się Szwecji. Mimo wszystko przez wiele stuleci należeli do Danii i uważali się za Duńczyków. A na dodatek oddziały szwedzkie po zajęciu Skanii panoszyły się i rabowały, podczas gdy Duńczycy w swoim czasie zachowywali się znacznie bardziej humanitarnie. Ponadto król duński, Christian V, obiecał, że każdy, kto stanie po jego stronie, dostanie pięć talarów na rękę i co miesiąc dobry żołd. Tak, Dominik rozumiał mieszkańców Skanii. Ale ze snapphanami sprawa była dużo gorsza.

Ludzie w leśnych okolicach Goinge zawsze byli chętni do bitki i twardzi aż do okrucieństwa. Opowiadano niezliczone historie o szwedzkich żołnierzach, którzy padli z ich rąk. Torturowali oni swoich jeńców w najbrutalniejszy sposób, na przykład wpychali żywych pod lód na jeziorze, podrzynali im gardła tępymi nożami, a także zjadali serca swoich ofiar, by osiągnąć wielką siłę.

Przezywano ich snapphanowie – szybkie koguty, od szybkostrzelnych karabinów, których używali.

Dominik zastanawiał się, co zrobić, gdy z tyłu oddziału rozległy się okrzyki. Odwrócił się i jeśli odczuwał lęk na myśl o lasach Goinge, to było to niczym w porównaniu z przerażeniem, jakie go teraz ogarnęło.

Kapitan von Leven znakomicie wyliczył czas. Duńscy jeźdźcy z barkasów znaleźli się dostatecznie daleko na lądzie, by dostrzec, że duża grupa konnych opuszcza zamek i udaje się na wschód.

Duńczycy natychmiast ruszyli w pogoń, przekonani, że ucieka cała załoga twierdzy. Oddział Dominika ścigało trzydziestu duńskich jeźdźców i jechali szybko.

Kapitan von Leven, obserwujący wydarzenia z zamkowej wieży, stwierdził z zadowoleniem, że z tego wszystkiego Duńczycy zapomnieli o zajęciu jego dominium.

Dominik ominął rozległą równinę od południa. Woda chlupała pod końskimi kopytami, gdy jechali przez rzeczkę Ra ku lasom na północy. Żeby tylko się tam dostać…

Jak powinien postępować? Walki musi unikać za wszelką cenę; dla jego oddziału szkatułka była najważniejsza, nie mogli jej narażać. Szesnastu jeźdźców to jednak teraz zbyt duża grupa, za bardzo rzucająca się w oczy, a zatem należało pozbyć się większości ludzi, a najlepiej wszystkich.

Zaraz jak tylko minie bezpośrednie zagrożenie.

Duńczycy chyba się nie przybliżali. Odległość zdawała się być wciąż taka sama. Ale ostatni ludzie z jego oddziału zostawali w tyle. Krzyknął więc do tych, którzy jechali tuż za nim, by nadal rwali do przodu, sam zaś zawrócił i krzyczał na ostatnich, wobec czego przestraszeni ruszyli galopem; teraz on sam zamykał orszak. Było to, oczywiście, niebezpieczne, bo to on wiózł dokumenty. Nie był jednak w stanie zostawić żadnego ze swoich ludzi na pastwę Duńczyków.

W końcu dotarli do drzew i Dominik znowu wysunął się naprzód. Ostatecznie zdołał jakoś wprowadzić oddział na skraj gęstego lasu.

Jechali zygzakiem, to na wschód, to znowu na północ, i modlili się, by las się jak najdłużej nie kończył.

Po jakimś czasie musieli jednak się zatrzymać, po prostu konie nie mogły już iść.

Stali ciasno przy sobie pod drzewami i nasłuchiwali, ale jedyne, co słyszeli, to chrapliwe oddechy zwierząt.

– Zdaje mi się, że wywiedliśmy ich w pole – rzekł Dominik cicho. – W każdym razie na chwilę. Ale jest nas zbyt wielu, a mamy się przedzierać przez lasy snapphanów. Dlatego musicie się rozproszyć i w pojedynkę jechać na południe, by przyłączyć się do królewskich oddziałów pod Ystad!

Oddział milczał. Tu i ówdzie dały się słyszeć westchnienia ulgi. Snapphanowie nikogo nie pociągali.

Barczysty drągal o łagodnych oczach powiedział niepewnie:

– Czy pan lejtnant zamierza jechać sam?

Dominik zwlekał chwilę.

– Tak będzie chyba najlepiej – rzekł w końcu.

– Ale ktoś z nas powinien z panem jechać – powiedział inny życzliwie.

Dominik stwierdził ze zdumieniem, że to ten, który sprawiał wrażenie, jakby się okropnie nudził.

– W każdym razie ja zgłaszam się na ochotnika.

– Ja także – rzekł pospiesznie drągal.

– Dziękuję, to ładnie z waszej strony. Rozdzielić się musimy tutaj. Ci, którzy chcą jechać ze mną do Almhult, mogą to zrobić. Jestem wam za to bardzo wdzięczny. Ci, którzy nie bez powodu lękają się spotkania ze snapphanami, powinni natychmiast wyruszyć na spotkanie szwedzkich oddziałów. Nikomu nie będę miał tego za złe.

– Panie lejtnancie – szepnął jeden z ludzi. – Proszę posłuchać!

Wszyscy nastawili uszu. Konie oddychały już spokojniej, więc docierały do nich też inne odgłosy.

Daleko na północ słyszeli stłumione nawoływania.

– Duńczycy – mruknął Dominik. – Zgubili ślad. Musimy ruszać. Zaraz! Ale pamiętajcie: w drodze na południe nie wolno się zatrzymywać w żadnych dworach ani zagrodach. Tu w Skanii nie lubią szwedzkich żołnierzy.

– W lasach Goinge jeszcze mniej – mruknął któryś.

– Wiem. A zatem do widzenia wszystkim!

Nie oglądając się ruszył na wschód. Słyszał oddechy koni idących za nim, lecz także tętent kopyt wierzchowców kierujących się na południe.

Wciąż jeszcze nie chciał się odwracać, ale miał wrażenie, iż towarzyszy mu wcale nie taka mała garstka. Dominik westchnął. Był oczywiście wdzięczny za ich odwagę i lojalność, ale cieszyłby się bardziej, gdyby ich było mniej.

Dzień chylił się ku wieczorowi. Duńczyków nigdzie ani śladu. Dominik wierzył, że także ów mały oddział, który skierował się na południe, zdołał umknąć duńskim prześladowcom.

I rzeczywiście tak się stało. Już następnego dnia byli podkomendni Dominika spotkali królewski oddział. Jego Wysokość osobiście wypytywał ich surowo, skąd przybywają.

Wyjaśnili, a ich opowiadanie sprawiło, że twarz Karola XI pociemniała z gniewu. Nie na nich jednak się złościł. Król zamknął na chwilę oczy i pogrążył się w rozmyślaniach.

Mój nieszczęsny kurier, myślał. Był to zdolny i piękny młodzieniec, ale nie mogę zrobić nic, by uratować jego i jego ludzi w lasach Goinge.

Jego Wysokość posłał natomiast oddział żołnierzy do zamku nad Oresundem. Kapitan von Leven mimo wszystko stracił głowę, a wraz z nim jego najbliższy współpracownik i właściciel zamku. Całą trójkę oskarżono o zdradę. Później zamek został splądrowany przez rabusiów i popadł w ruinę. Z czasem na jego miejscu wzniesiono nowe domy i nikt by już nie umiał powiedzieć, gdzie leżała twierdza.

O tych przyszłych wydarzeniach Dominik nie mógł jeszcze nic wiedzieć. Na razie jechali na wschód, ku krainie snapphanów.

Szkatułkę ulokował w głębokiej kieszeni swojego munduru i czuł na biodrze jej ciężar.

Jechali przez cały dzień i wieczór, choć teraz już w nieco wolniejszym tempie. Bogate wsie i żyzne ziemie się skończyły. Pojawiły się natomiast małe, ubogie poletka wciśnięte pomiędzy zagajniki i kamieniste pagórki. Zagrody były niewielkie, budynki niskie, ludzie, jeśli się ich gdzieś widziało, smutni.

Ponad głowami jeźdźców krążyły z krakaniem wrony i kruki w poszukiwaniu zdobyczy na chudych nieużytkach. Dominik wiedział, że snapphanowie grabią spokojnych chłopów w okolicy, a potem wycofują się do swoich kryjówek, w jarach i grotach lub w ziemnych jamach chowając się przed szwedzką sprawiedliwością. Snapphanowie mają też kobiety, na ogół dość lekkiego prowadzenia się, które przychodzą często do wiejskich zagród, żeby dowiedzieć się nowin. W wyniku nędzy i prześladowań, a także z powodu własnej wojowniczości ten leśny lud stał się bandą dzikich, żądnych krwi rozbójników.

Dominik pomyślał o swoich pięciu towarzyszach i zacisnął zęby.

Gdy szukali miejsca, w którym mogliby rozbić obóz i przenocować, okazało się, że Duńczycy mimo wszystko natrafili na ich ślad.

Był to dla nich ciężki cios. Słyszeli, najpierw słabo, a potem coraz bliżej, większy oddział dragonów, którzy niewątpliwie szli ich śladem. I nie tylko to! Duńczyków mieli też przed sobą, a obie ścigające grupy porozumiewały się, krzycząc.

– Muszą tu gdzieś być! – wołano z jednej strony. – Tamta kobieta widziała, że jechali na wschód.

– Nie widzieliśmy nikogo! – odpowiadano z przeciwka.

– Szukajcie dalej!

Dominik przystanął, rozpaczliwie poszukując jakiejś możliwości wydostania się z matni. Znajdowali się w sporym zagajniku, niedaleko kilku ubogich zagród, które dopiero co minęli. Po obu stronach zagajnika słychać było Duńczyków i tętent końskich kopyt. W każdej chwili mogą zostać odkryci.

– Tam widzę oborę – powiedział cicho jeden z ludzi Dominika. – Może powinniśmy…

Dominik myślał szybko.

Obora może się okazać śmiertelną pułapką. Teraz jednak jest to jedyna możliwość schronienia.

– Szybko, do środka! Konie także! I starajcie się, żeby nie rżały, kiedy usłyszą inne konie.

Błyskawicznie podjechali do obory i wcisnęli się do środka. Wszyscy trzymali mocno zwierzęta, bo ziemia na zewnątrz drżała pod kopytami duńskich wierzchowców.

Obie grupy poszukujących spotkały się.

– Nic nie widać – powiedział któryś.

– Nigdzie też nie ma żadnych śladów.

– Tu widzę ślady kopyt – odezwał się ktoś inny.

– Prawdopodobnie naszych własnych koni.

– Tam jest obora.

– Zobaczę, co jest w środku. A potem wracamy.

Sześciu ludzi w oborze wstrzymało oddechy. Gotowe do strzału karabiny skierowane były lufami ku drzwiom.

– Nie – szepnął Dominik. – Jeśli wejdzie tylko jeden, brać go bez strzału.

– Nic to nie da – odpowiedział ten, który wszystko umiał. – Tamci będą go szukać.

– To weźmiemy ich kolejno.

Wszyscy wiedzieli, że to szalona myśl, ale jednak dawała im jakąś rozpaczliwą nadzieję.

Mój Boże, myślał Dominik. Okaż łaskę moim rodzicom, bądź dla nich miłościwy. I… daj Villemo szczęśliwe życie! Ja mój los składam w twoje ręce.

Drzwi obory skrzypnęły. Dominik stał najbliżej wejścia. Już był gotów powalić swego wroga, gdy nagle oczy tamtego rozszerzyły się, a ręka Dominika znieruchomiała.

W drzwiach stał Tristan.

Widzieli, że głęboko oddycha, tak głęboko, że pierś wznosi mu się i opada. Towarzysze Dominika nie pojmowali, o co chodzi. Chcieli działać, lecz powstrzymywało ich coś trudnego do określenia.

Młody Tristan o smutnych oczach znowu ogarnął ich wzrokiem. Kąciki ust drgały mu boleśnie.

Po chwili odwrócił się i zatrzasnął za sobą drzwi.

– Nikogo tu nie ma! – zawołał do swoich. – Musimy szukać bardziej na południe!

Była to wyraźna wskazówka dla Dominika, w którą stronę nie powinien jechać.

Dominik przymknął oczy pod pytającymi spojrzeniami towarzyszy.

– To był mój kuzyn – wyjaśnił cicho, a tymczasem oddziały Duńczyków ze szczękiem broni zbierały się do drogi. O, Ludzie Lodu, niewzruszenie lojalny rodzie! O, wojujący władcy, którzy dla zaspokojenia swoich wybujałych ambicji bezmyślnie stawiacie przeciwko sobie krewnych!

Gdy wszystko się uciszyło, Dominik wyprowadził swoich ludzi i po chwili znowu ruszyli w drogę, kierując się tym razem możliwie najbardziej ku północy.

A gdy zmierzch zapadł już na dobre, mały oddział dotarł na skraj bukowych lasów w północno-wschodniej Skanii.

Do lasów Goinge…

Загрузка...