ROZDZIAŁ XIV

Ostatnie dni dały się Villemo mocno we znaki. Pogoda się zmieniła. Trzaskające mrozy ustąpiły miejsca beznadziejnej plusze. Villemo zaziębiła się, czuła coraz boleśniejsze kłucie w piersiach.

W pewnej gospodzie niedaleko Moss stwierdziła, że sprawy zaczynają przybierać naprawdę zły obrót. Przeliczyła pieniądze. Zostało niewiele, szczerze mówiąc, rozpaczliwie mało. Przez całą drogę starała się odżywiać jak najlepiej i odpoczywać w dobrych warunkach, żeby dziecku nie stała się krzywda.

Zdesperowana zwróciła się do jakiegoś woźnicy, który zatrzymał się w tej samej gospodzie:

– Czy mógłbyś mnie zawieźć do Grastensholm na zachód od Christianii? Zapłatę dostaniesz na miejscu, mój ojciec jest bogatym człowiekiem.

Woźnica zlustrował ją od stóp do głów.

– Co ty sobie myślisz, bezwstydnico!

Villemo zmarszczyła brwi. Była zbyt zmęczona, żeby się rozgniewać, i nie rozumiała tego człowieka. Nie przywykła do takiego traktowania.

Nie mówiąc już nic więcej weszła do gospody i poprosiła o nocleg.

– A masz czym zapłacić? – spytała szynkarka wyniośle. Była to dama o bardzo nieprzyjemnym wyglądzie.

To pytanie słyszała Villemo w ostatnim czasie coraz częściej. Wyjęła sakiewkę i położyła pieniądze na stole. Kobieta skinęła głową i poprowadziła ją na górę.

Znajdowało się tam coś tak niezwykłego jak lustro. A gdy Villemo spojrzała w jego mętną powierzchnię, zrozumiała, dlaczego ludzie tak się do niej odnoszą. Była wstrząśnięta swoim wyglądem.

Szeroki płaszcz, uszyty z szorstkiej derki, okrywał jej ciało, lecz piękny nie był; bardziej przypominał kupę szmat niż ubranie. Chustka pełna dziur… Ale najbardziej przeraziła ją własna twarz: chuda, po prostu wyniszczona po więcej niż skromnym odżywianiu przez całą zimę na wyspie. Zapadłe głęboko oczy płonęły jakimś przytłumionym ogniem, włosy straciły blask, usta ułożone były jak do płaczu.

Czuła zmęczenie, straszne zmęczenie. Dręczył ją kaszel. Czy znowu będzie się musiała położyć jak wtedy, gdy oboje z Dominikiem zostali uwięzieni w oborze?

Nie, tylko nie to! Chce wracać do domu, do Elistrand. Do domu, odnaleźć Dominika, bez względu na to, gdzie się znajduje.

Zasnęła, zanim zdołała się rozebrać. Jej ostatnią myślą było rozpaczliwe wołanie Dominika na pomoc.

To, co działo się potem, docierało do niej słabo. Niesympatyczna szynkarka wykrzykiwała nad nią:

– Masz zamiar leżeć tu do końca świata? Wstawaj natychmiast, nie będziesz zajmować miejsca, jak nie masz czym płacić, ty dziwko!

– Ja przecież zapłaciłam – szepnęła wystraszona.

– Tak, za jedną noc, Bóg wie jak dawno temu! I nie waż mi się urodzić swojego bachora w moim łóżku, powiadam ci!

W izbie była jeszcze jedna kobieta. Dotykała i obejmowała Villemo. Pewnie znachorka.

– Muszę iść do domu – szeptała Villemo.

– Tak, tak, tylko teraz trzeba się podnieść. Musisz wstać, wiesz, zejdziemy po schodach…

– Dokąd pójdziemy?

– Tylko do innego pomieszczenia.

– Ja muszę wracać do domu. Czy możecie posłać wiadomość do mojej rodziny?

Kobieta roześmiała się bezzębnymi ustami.

– O tak, pewnie, a gdzie to jest ten twój dom? W rynsztokach Christianii?

Sprowadzono ją po schodach i nawet nie była w stanie protestować. Nogi miała jak z galarety, uginały się pod nią przy każdym kroku.

Znalazła się na dworze. Powietrze było ciepłe, śnieg stopniał.

– Mogę iść sama – powiedziała Villemo. – Muszę wracać do domu.

– Nie, pójdziesz ze mną. Zabieram cię do przytułku dla biedaków. Tam jest twoje miejsce, a nie w eleganckiej gospodzie.

Eleganckiej? Zdania co do tego mogłyby być podzielone.

Złośliwa szynkarka wołała za nimi:

– Zamówiłam dla niej trumnę, najprostszą, ale innej nie jest warta! Miłosierdzie też ma swoje granice!

Inny dom. Wynędzniałe twarze, zapadnięte, gapiące się na nią oczy. Brudne posłanie na podłodze. Villemo skuliła się.

Dziecko?

Nie straciła go. Och, Karl-Ingrid, moje małe biedactwo, jak ja się z tobą obchodzę? Tak źle się karmię i ta choroba…

Dominiku, zaprzepaściłam wszystko. Ale kocham cię. Kocham cię, kocham cię…

Dominik wyruszył w drogę jeszcze tej nocy, gdy Villemo straciła świadomość. Ocknął się wtedy zlany zimnym potem i natychmiast wstał.

Tym razem niebezpieczeństwo jest poważne. Villemo wysyłała desperackie wołanie o pomoc.

Teraz zabrał ze sobą Niklasa. Podejrzewał, że będą potrzebne ciepłe, uzdrawiające dłonie kuzyna. Jechali długo, minęli Christianię, przecięli Ostfold. Dominik nie odbierał już żadnych sygnałów od Villemo, zapanowała złowróżbna, dławiąca cisza.

– O Boże, Niklasie, z nią jest bardzo źle! I w żaden sposób nie potrafię się zorientować, gdzie się znajduje!

Niklas siedział na koniu milczący i spięty. Przeżył niedawno bardzo trudne chwile. Jego dziecko urodziło się za wcześnie. Mattias i on długo i rozpaczliwie walczyli o życie cierpiącej Irmelin, strach mącił mu zmysły…

Wreszcie dziecko przyszło na świat. Malutkie i bezbronne. Drobniutki chłopaczek, którego owijali w ciepłe kołderki i trzymali dzień i noc blisko ognia. Opiekowały się nim Eli i Hilda, pomagała im Gabriella, Irmelin powoli odzyskiwała zdrowie.

Dziecko było normalne, śliczny synek o jasnych włoskach, prawidłowo zbudowany. Teraz niebezpieczeństwo minęło, chłopiec będzie żył.

To jednak mogło oznaczać, że dziecko Villemo…

Ani on, ani Dominik nie byli w stanie dokończyć tej myśli.

Nagle Dominik zatrzymał konia.

– Tam! Villemo znów mnie wzywa. O Boże, Niklas, czas nagli!

– Ale gdzie jest?

Znajdowali się na wiejskiej drodze wiodącej na południe, wypytywali we wszystkich gospodach, na wszystkich stacjach, gdzie wymieniano konie. Bez skutku.

Dominik ukrył twarz w dłoniach, żeby się skupić.

Po chwili oświadczył z wahaniem:

– To gdzieś niedaleko.

Niklas zastanawiał się.

– Ta baba w karczmie… z rozbieganym spojrzeniem…

– Wracamy – zdecydował Dominik. – Bo tam doznałem wyraźnego uczucia strachu. Powinienem był się nad tym zastanowić.

Wkrótce znaleźli się znowu w karczmie i tym razem przycisnęli szynkarkę do muru.

– Była tu ostatnio młoda kobieta?

– Dajcie mi spokój! – wołała pewna siebie. – Nie było nikogo, kto by pasował do takich wytwornych panów. Była jakaś dziewczyna uliczna, która wciąż powtarzała, z jakiej to dobrej rodziny pochodzi. Zmyślała o sobie takie bajki.

– Co dokładnie mówiła? – zapytał Dominik zgnębiony. – Skąd przyszła?

– Au, to boli! Puśćcie mnie! Mówiła, że jest zamężna, ale ja nie wierzyłam jej ani przez chwilę. O, nie! To dziecko, które nosiła, to na pewno bękart!

Dominik zbladł jeszcze bardziej.

– I jej ubranie! Same szmaty! Wciąż uparcie powtarzała, że musi iść do domu.

– Mówiła dokąd? – dopytywał się Niklas.

– Skąd mam pamiętać? Przecież to wymysły!

– Grastensholm? Elistrand?

– Tak, tak to brzmiało. Ale ona jest mi winna mnóstwo pieniędzy. Leżała tu przez wiele tygodni, była chora. Inni goście byli przerażeni jej kaszlem.

– To ona – stwierdził Dominik matowym głosem.

– Gdzie jest teraz?

Kobieta spoglądała na nich chytrze. Byli to eleganccy, bogaci panowie.

– Ona mnie naprawdę dużo kosztowała, za nic nie zapłaciła.

– Gdzie jest?

– Przecież musiałam się jej pozbyć. Jest w przytułku. Jeśli jeszcze żyje.

Oczy Dominika miotały skry.

– To moją żonę posłałaś do przytułku, jędzo! Gdzie to jest?

– Najpierw muszę dostać swoje pieniądze. Mimo wszystko okazałam jej wielkie miłosierdzie.

– Wątpię. Ale masz! Wystarczy?

Gospodyni łapczywie zgarniała monety.

– Trzeba jechać drogą w dół, a potem na prawo.

Już ich nie było.

– Drogo cię to będzie kosztowało, jeżeli umarła! – zdążył krzyknąć Niklas.

Dominik nie mówił nic. Twarz miał jak skamieniałą ze strachu.

– Jeśli ona żyje… to nie mów jej nic o dziecku Irmelin! Jeszcze nie teraz – poprosił.

Niklas skinął na znak, że rozumie.

Villemo leżała w zamroczeniu. Raz dziennie stawiano obok jej posłania miskę z jedzeniem. Rozpaczliwie starała się zjadać obrzydliwą papkę ze względu na dziecko, ale ręce jej nie słuchały, nie była w stanie utrzymać łyżki.

Domyślała się, że opiekunowie liczą na jej śmierć. Słyszała, jak mówiono: „Wkrótce zwolni się to miejsce w kącie”.

Przecież nie może umrzeć! Dziecko!

Czy ono jeszcze żyje? W takim razie to cud! Zrobiło się takie spokojne. Już nie odczuwała radosnego kopania.

Głosy?

Znowu zaczyna fantazjować. Słyszy głosy, o których tak długo marzyła. Głos Dominika. I Niklasa. Koniec się zbliża, czuła to. Jeżeli już nie przekroczyła granicy nieznanego.

Ktoś dotyka ją delikatnie. Ktoś przemawia czułym głosem Dominika:

– Villemo!

Z trudem otworzyła oczy i natychmiast je zamknęła. Mam też przywidzenia, pomyślała.

Ktoś ją podnosi. Czy to tak człowiek idzie do nieba? Ale przecież nie pragnęła nieba, ona, tak silnie związana z dziedzictwem Ludzi Lodu…

– Jest lekka jak piórko – powiedział głos Dominika. – Mimo że nosi dziecko. Niklas, musimy jak najszybciej wrócić do domu.

– Postaram się o wóz.

– Dobrze.

Znowu wszystko od niej odpłynęło.

Umieszczono ją na skrzypiącym wozie. Nie powinno tak trząść. To niedobrze dla dziecka.

Ktoś siedzi przy niej i obejmuje ją ramieniem. Ktoś siedzi przed nią.

Za wozem biegną konie.

Wóz skrzypi.

Takim skrzypiącym wozem nie jedzie się pewnie do nieba.

– Czy ja żyję?

– Myślę, że tak – odparł pogodny głos. Głos Dominika.

– A Karl-Ingrid?

– Karl-Ing… Ach, rozumiem!

– Dziecko żyje, Villemo – powiedział Niklas. – Staraliśmy się karmić cię mlekiem i innym wartościowym jedzeniem, którego pewnie od dawna ci brakowało.

– Niklas trzymał ręce na twoich piersiach. Choroba zaczyna ustępować, kaszel nie jest już taki okropny. – To głos Dominika.

– Gdzie jesteśmy?

– Minęliśmy Christianię. Zaraz będziemy w domu.

Teraz otworzyła oczy.

– Czy to prawda? To znaczy pytam, czy wy jesteście prawdziwi? Czy ja nie śnię? I dziecko żyje? A ja jadę do domu? Dominiku, to ty?

– To wszystko prawda, Villemo – powiedział ciepłym, drżącym ze wzruszenia głosem. – Zobacz, uszczypnę cię w rękę. O Boże, to sama skóra i kości!

Zabolało. To znaczy, że żyje. Villemo wybuchnęła rozdzierającym płaczem.

W Elistrand natychmiast została zapakowana do łóżka. Nawet się nie domyślali, jak jej to dobrze robi. Przychodzili wszyscy po kolei, wzruszeni, zatroskani, przekarmiali ją rozmaitymi smakołykami… Ale nikt nie wspominał o dziecku Irmelin.

Villemo, rzecz jasna, natychmiast zwróciła uwagę na szczupłą figurę kuzynki.

– Co się stało? – zapytała pewnego wieczora, gdy Irmelin siedziała przy jej łóżku.

Przyjaciółka odwróciła wzrok.

– Urodziłam chłopczyka. Przed czasem, ale jest zdrowy. Nazwiemy go Alv, bo taki jest maleńki [Alv, postać z mitologii skandynawskiej, mały, sympatyczny duszek, tańczący nad wodami nocą przy księżycu (przyp. tłum.)] i śliczny.

Villemo uśmiechnęła się blada.

– Uważaj tylko, żeby nie wyrósł z niego wielki drągal, bo wtedy imię przestanie pasować.

Zaległa dręcząca cisza. W końcu spojrzały na siebie nieśmiało.

– Jest normalny, powiedziałaś?

– Tak.

Villemo umilkła. Uścisnęła tylko rękę przyjaciółki, Dopiero po dłuższej chwili dodała:

– Tak się cieszę w twoim imieniu, Irmelin.

– Dziękuję! I Niklas, i wuj Mattias będą przy tobie, Villemo – zawołała Irmelin pospiesznie. – Przygotowali się bardzo starannie.

Villemo była w stanie tylko skinąć głową.

Troskliwa opieka zaczynała dawać rezultaty. Villemo przytyła i mogła już wstawać. Dominik wciąż był z nią.

Losy wojny przestały go obchodzić. Marzył, żeby zabrać Villema z dzieckiem do Sztokholmu, gdy będą na tyle silni, by podróżować. Rana na karku już się dawna zagoiła, choć miał pewne trudności z poruszaniem głową. Ale to nieistotne.

Pewnego kwietniowego dnia w Elistrand wszystko było przygotowane i domownicy czekali w napięciu. Dominik został u Villemo dopóty, dopóki go nie wyprosiła. Nie chciała, by był obecny przy porodzie. Wielu mężów towarzyszyło żonom w takich chwilach, ale ona nawet słyszeć o tym nie chciała. Wystarczy, że musi znosić obecność Mattiasa i Niklasa, bliskich krewnych przecież.

Nieznośna Villemo. Dzielna i uparta do ostatka.

Kiedy jednak zaczęło się na dobre, Villemo pokazała swoje dawne oblicze.

– Co za cholerny los! – klęła ze złością. – Co to za pomysł, żeby kobieta musiała tak cierpieć tylko dlatego, że spełniła swój obowiązek i przysporzyła Panu Bogu nowych duszyczek?

– Villemo! – upominała ją matka surowo. – Tak nie wolno!

– Ale mnie bardzo boli!

– Wiem. To nie jest łatwa sprawa.

Villemo przypomniała sobie teraz, że matka urodziła jeszcze jedno dziecko, jej siostrzyczkę.

– Mama, ty uradziłaś dziecko dotknięte dziedzictwem. I nie umarłaś.

– Nie, nie umarłam, kochanie. Ale mało brakowało.

– Więc załóżmy, że ja też mogę urodzić takie dziecko. Ale to tylko te potworne ramiona zabijają matkę, prawda?

– Tak.

– I nie zawsze obciążone dzieci są takie7

– Nie, a poza tym Mattias i Niklas mają teraz środki ułatwiające tego rodzaju poród.

– Jakie środki?

– Kleszcze i…

Villemo jęknęła.

– Boże, chroń mnie! Gdzie jest Dominik?

– Nie wiem – zaczęła Gabriella z wahaniem. – Zdaje mi się, że zaszyli się gdzieś z twoim ojcem nad dzbankiem wina.

– Czy to nie jest niesprawiedliwe, mamo, że tylko oni mogą mieć rozrywkę?

– Nie sądzę, żeby mężczyznom było bardzo wesoło, Villemo. To nie takie zabawne, kiedy człowiek czuje się zupełnie bezradny, wiedząc, że sam to spowodował.

Kolejny skurcz wstrząsnął Villemo i rozmowa została przerwana.

Nastrój w izbie stawał się coraz bardziej gorączkowy.

– Teraz to już naprawdę niedługo – powiedział Mattias, blady i przejęty.

Niklas położył ręce na brzucha rodzącej.

– Spokojnie, Villemo, wszystko będzie dobrze, zobaczysz!

– Oczywiście – szepnęła.

Wspominała teraz to wszystko, co przeżyła jako żona Dominika. Niemało przykrości, ale najwięcej myślała o tych troskliwych rękach, których dotyk poczuła na swoich ramionach w kajucie. I o tym ciepłym, uspokajającym uśmiechu człowieka, którego twarz widziała kiedyś na obrazie. To jej przodek, który stał się symbolem dobra.

A gdy targały nią ostatnie bóle i bez skrępowania starała się wykrzyczeć z siebie co czuje, znowu zobaczyła tę demoniczną twarz i ogarnęło ją poczucie bezpieczeństwa. Jeśli miała teraz umrzeć, to wiedziała, że po tamtej stronie spotka jego.

Powoli budziła się z miłosiernej nieświadomości.

Dookoła niej panował ruch. Ludzie biegali tam i z powrotem.

– Kochani moi – szepnęła. – Ja chyba jestem nieśmiertelna!

– Nie, nie jest aż tak źle – śmiał się ktoś radośnie.

To Dominik.

– Ciebie miało tu nie być – rzekła niepewnie.

– Ale to było dawno temu, Villemo. Zostaliśmy rodzicami, ty i ja.

– Rodzicami kogo? – spytała spieczonymi wargami.

– Małego, ślicznego chłopaczka – odparła jej matka. – Jeśli zadasz sobie tyle trudu, żeby unieść głowę, to go zobaczysz.

Z wysiłkiem otworzyła oczy.

Stali wszyscy przy łóżku: nie ukrywający dumy Mattias i Niklas po jednej stronie, po drugiej stronie jej rodzice, promieniejący szczęściem, a w nogach Dominik z zawiniątkiem w objęciach.

Podniósł tłumoczek wysoko, żeby mogła zobaczyć.

– Jest taki chudy i leciutki – powiedziała Gabriella. – Ale my go szybko odkarmimy.

Dwa cienkie patyczki zamiast rąk i poruszające się piąstki. Maleńka buźka, w której widać głównie oczy, choć jeszcze mocno zaciśnięte. Długie czarne włosy, schodzące na uszka i na czoło. Ładny mały chłopczyk!

– Widziałem jego oczy – mówił Dominik. – Są ciemne jak oczy mojej matki i jak oczy twojej matki. Poza tym podobny jest do mnie, prawda?

Villemo uważała, że jeszcze za wcześnie, żeby się w tej sprawie wypowiadać.

– Jest bardzo ładny – stwierdziła. – Nie rozumiem jednak…

– Teraz muszę ci powiedzieć, Villemo – rzekła Gabriella. – Jakiś tydzień temu dostałam list od mojego brata Tancreda, ale nie chcieliśmy ci nic mówić. Tancred pisze, że jego córka, Lena, urodziła córeczkę; najzupełniej normalną. Dziewczynka ma na imię Christiana. Tak jak ty chciałaś nazwać swoją.

– I co to znaczy? – zapytała, nie rozumiejąc.

– To znaczy – wyjaśnił Mattias – że mieliście wyjątkowe szczęście. Na miłość boską, róbcie, co chcecie, ale nie wolno wam mieć więcej dzieci. Bo wtedy już nie uda wam się uniknąć katastrofy!

Villemo i Dominik popatrzyli na siebie i skinęli głowami. Byli tacy szczęśliwi, że mają normalnego, zdrowego synka. Dopiero teraz dotarło do nich w pełni, jakie to szczęście.

– Pozostał jeszcze Tristan – przypomniała Villemo.

Gabriella spoważniała. Okazuje się, że Tristan nabawił się jakiejś ciężkiej choroby. On nie może mieć dzieci, tak powiedział lekarz rodziny.

– Jaka szkoda – westchnęła Villemo. – To dlatego zrobił się taki dziwny?

– Śmiertelnie bał się tej choroby i długo nikomu o niej nie mówił.

– Biedny Tristan! Ale to oznacza, że jeżeli teraz będziemy uważać, to nasze pokolenie może nie wydać na świat dziecka obciążonego?

– Nigdy przedtem coś takiego się nie zdarzyło. Ale teraz mogłoby się udać.

– Dzięki ci, dobry Boże – szepnął Dominik.

Przerwała im Gabriella:

– Villemo, wuj Brand jest tutaj. Bardzo chce zobaczyć dziecko. Przecież wiesz, że Dominik jest wnukiem jego brata. Czy może wejść?

– Oczywiście! – zawołała.

Brand przyszedł i starannie, długo podziwiał najmłodsze dziecko w rodzinie. I znowu zaczęły się rozważania, do kogo malec jest podobny.

– A jak zamierzacie nazwać synka? – zainteresowała się Gabriella.

Dominik odpowiedział:

– Chcieliśmy jakieś imię na cześć ojca Villemo, Kaleba, ale nie zdecydowaliśmy się jeszcze na żadne.

Wtedy rozległ się głos Villemo:

– Ojcze, proszę mi wybaczyć, ale ja od dawna wiem, jak chcę nazwać naszego syna i nikt, nawet Dominik, mnie od tego nie odwiedzie. Mam swoje powody, żeby się przy tym upierać, tylko że to imię w żaden sposób nie przypomina twojego, ojcze.

– A jakie to imię? – dopytywał się Dominik. – Nic mi dotychczas nie wspomniałaś.

– Będzie miał na imię Tengel – oświadczyła Villemo tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Zaległa niczym nie zmącona cisza.

– Ale… – zaczęła po chwili Gabriella.

– Był w naszym rodzie Tengel Zły – rzekła Villemo. – I był Tengel Dobry. Obaj dotknięci. To będzie trzeci Tengel. Możemy mieć w rodzinie także normalnego Tengela. Wolnego i szczęśliwego!

Zastanawiali się, lecz gotowi byli wyrazić zgodę. Nie wiedzieli nawet połowy tego co ona, lecz rozumieli ją i zaakceptowali imię. A najszczęśliwszy ze wszystkich był stary Brand. Bo on znał tamtego Tengela i wciąż o nim pamiętał.

– Jestem pewien, że dziadek by się z tego cieszył – powtarzał wzruszony. – Co prawda zawsze mówił, że nikogo nie powinna się chrzcić tym imieniem, bo przynosi ono tylko smutek, ale to nieprawda! On sam był bardzo szczęśliwy z babcią Silje i ze swoją rodziną. I byłby bardzo dumny, że ten mały tłumoczek otrzymał jego imię.

Villemo też tak myślała.

– Czy mogłabym wypożyczyć na chwilę mojego synka? – zwróciła się do Dominika, który wciąż nie miał dość patrzenia na ten cud.

– Tak, oczywiście, wybacz mi – mamrotał zawstydzony.

Villemo wzięła drobniutkiego chłopca w ramiona. Położyła dłoń na jego czarnej główce, jakby go chciała ochronić.

W jej oczach pojawił się smutek, a serce przeniknął lęk.

Nie będzie obciążonych dziedzictwem w jego pokoleniu?

Czy mogą być tego pewni? Kiedyś się już zdarzyło, w przypadku Tronda, że złe skłonności ujawniły się dopiero później…

Przytuliła malca do siebie. Czy może być pewna?

I do czego Niklas, Dominik i ona zostali przeznaczeni? Ile czasu jeszcze minie, zanim się dowiedzą?

Kiedy ona leżała bezpieczna wśród swoich bliskich, ślad stopy Szatana od dawna już znaczył ziemię. Choć dotychczas nikt jeszcze tego nie zauważył.

Загрузка...