ROZDZIAŁ VI

Powoli, potykając się szły konie po nierównej ścieżce ku wąwozowi. Był to stary szlak dla jeźdźców łączący Skanię ze Smalandią. Szerokie trakty tutaj nie powstały. Przez długi czas każdy z tych sąsiadujących krain należała do innego państwa, a w okresach niepokoju wszelki ruch między nimi zamierał. Teraz jedynie snapphanowie buszowali po lasach, a ścieżki zrobiły się prawie niewidoczne.

Choć słoneczna tarcza już dawno opuściła swoją najwyższą pozycję na niebie, upał w dalszym ciągu panował niemiłosierny. Strome zbocza nagrzały się w słońcu, a na samym dnie wąwozu gorąco było niczym w piecu chlebowym.

– Powinniśmy ich wystrzelać, panie lejtnancie! – zawołał Kristoffer, a jego głos odbił się echem od skał.

– Z tej odległości? – zapytał Dominik. – A poza tym co by to dało? Tylko byśmy rozzłościli innych, którzy na pewno znajdują się gdzieś w pobliżu, Musimy się posuwać jak najciszej, naszym głównym zadaniem jest dostarczyć królewską szkatułkę do Almhult. Na razie nie zostaliśmy odkryci i najlepiej, gdyby tak pozostało!

Kristoffer już się nie odzywał, lecz jego milczenie było wymowne.

Dominik otwierał pochód i chciał, żeby Villemo jechała tuż za nim. Potem był Kristoffer, następnie lękliwy Folke, za nim Jons, a na końcu Gote.

Miejscami ścieżka wiodła zboczem pociętym wąskimi terasami, co stanowiło poważną próbę dla końskich kopyt, to znowu trafiali na gęsto zarośnięte miejsca i trzeba było przedzierać się pomiędzy gałęziami, ba, raz nawet musieli się zatrzymać, by ściąć wyrosłe pośrodku ścieżki drzewo, którego w żaden sposób nie dało się wyminąć. To oczywiście pochłaniało mnóstwo czasu, zwłaszcza że mieli tylko jedną siekierę. Na szczęście drzewo nie było zbyt grube.

Odetchnęli z ulgą, gdy padło i mogli ruszyć dalej bardzo wąskim tutaj wąwozem.

Dawno już zauważyli, że w dole płynie mała rzeczka, właściwie strumyk. Tęsknili do momentu, gdy znajdą się nad jego brzegiem, ale na to trzeba było czasu.

Villemo ta wędrówka przywodziła na myśl koszmarne wspomnienia. Po tym, jak o mało nie spadła z urwiska nad Głębią Marty, źle znosiła strome zbocza i w ogóle wysokość. Na dodatek krajobraz był tu prawie taki sam jak tam. Musiała zaufać koniowi, ale wielokrotnie miała ochotę zsunąć się z siodła i przedzierać się na własnych nogach; chwytać się krzewów, a nawet trawy i korzeni na kamienistym zboczu, a w razie potrzeby czołgać się z zamkniętymi oczyma.

Nie poskarżyła się jednak ani słowem. Była w niełasce u Dominika, nie wiedziała, co on tak naprawdę czuje: czy w głębi duszy cieszy się, że ją znowu widzi, czy też przeklina jej lekkomyślność.

Zapewne i to, i to.

Jeszcze jeden odcinek trudny dla koni. Drogę przecięło kamienne osypisko. Musieli zsiąść. Villemo polecono pilnować wierzchowców, a mężczyźni zabrali się do odrzucania kamieni. Wyglądało na to, że osunęły się dopiero co.

Villemo przyglądała się Dominikowi; patrzyła, z jaką łatwością przenosi kamienie, których ona nawet przesunąć by nie zdołała. Również Jons się nie oszczędzał, dyszał, sapał i spływał potem, bo upał był nieznośny.

Gote przerwał na chwilę i usiadł przy niej na zboczu. Posyłał jej powłóczyste, wiele obiecujące spojrzenia, na które nie odpowiadała.

Wokół roztaczał się silny, przyjemny zapach wysuszonego lasu. Słońce w drzewach, słońce w trawie i mchu. Spod sosen, gdzie słoneczny blask spływający poprzez gałązki kładł się delikatnymi wzorkami na mchu, niósł się słodki aromat nagrzanej leśnej ziemi. Urwiste nieprzebyte zbocze schodziło w dół do rzeczki.

Jak kusząco wyglądała stąd woda! Rzucić by się w taką chłodną toń, myślała Villemo. Grube, sztywne dragońskie spodnie dokuczały jej coraz bardziej.

Choć niewiele stąd było widać, wiedziała, że dolina musi być dość długa. Ciągnie się na pewno bardzo daleko, no, w każdym razie kilka wiorst. Widzieli to, gdy byli jeszcze wyżej na wzniesieniu.

Okropny wąwóz! Po prostu rynna.

– Wiesz, podziwiam twoją szczerość – odezwał się ktoś tuż obok.

Gote, uświadomiła sobie zaskoczona; zdążyła zapomnieć, że właśnie przy niej usiadł.

Mówił dalej, patrząc na nią ciepło.

– Żeby tak otwarcie mówić, że chcesz mieć mężczyznę… Pewnie wiele dziewcząt tak myśli, ale mało która by się do tego przyznała.

Villemo nie wiedziała, co odpowiedzieć. To, co przedtem mówiła, kierowała wyłącznie do Dominika. Było jej zupełnie obojętne, czy tamci tego słuchają, czy nie.

– A zatem masz aż taką gorącą krew? – mówił dalej Gote. – Może nie musisz czekać aż do spotkania ze swoim ukochanym?

Villemo go nie słuchała. Całą uwagę kierowała na Dominika. Zdjął teraz koszulę, znowu widziała jego złotobrązową skórę i ciemne włosy na piersi, schodzące wąskim pasmem do pępka i niżej, do nieznanych a pociągających okolic. Na jego zmysłowej twarzy rysowało się skupienie, zajmowała go tylko praca.

Przyglądała się jego rękom. Silne, szczupłe, pięknie ukształtowane. Czuć je na swojej twarzy, na plecach, na całym ciele, pozwolić im błądzić, gdzie zechcą…

Gote był wytrawnym uwodzicielem. Lekko, niejako na próbę, położył jej rękę na kolanie. Nie było w tym geście nic natrętnego, po prostu przypadkowe dotknięcie.

– Słuchaj, nie moglibyśmy się trochę przejść i porozmawiać? – zapytał swobodnie. – To chyba kłopotliwe mieć ciągle przy sobie tego ponurego kuzyna? Jesteś dorosła i możesz radzić sobie sama.

Villemo ocknęła się z marzeń o Dominiku.

Gdyby to jakaś zwyczajna młoda dziewczyna spotkała się z taką na pozór niewinną propozycją, bez wątpienia by na nią przystała. Villemo jednak w swoim młodym życiu zdążyła się już napatrzyć, jak mężczyźni wabią i podchodzą łatwowierne niewiniątka. Walczyła z gwałcicielami i oparła się bardzo doświadczonemu uwodzicielowi, mimo że leżała z nim w jednym łóżku. Zawsze wiedziała, o co jej chodzi, i postępowała zgodnie z własną wolą.

– Możesz być pewien, że jestem na tyle dorosła, by radzić sobie sama – rzekła cierpko. – Nie dam się złapać na twój lep.

– To nie żaden lep, mogę cię zapewnić – zachichotał.

Villemo otworzyła usta, żeby się odciąć, gdy Dominik, który ich od pewnego czasu obserwował, krzyknął ostro:

– Gote, dość już odpoczywałeś! Chodź i zastąp Folkego, jesteś znacznie silniejszy niż on.

– Porozmawiamy później – mruknął Gote do Villemo, wstając z ociąganiem.

– Nie sądzę – odparła.

Natychmiast znowu o nim zapomniała, zapatrzona w Dominika. Próbowała nakłonić go, by spojrzał w tę stronę, ale widocznie ostatnio jej ponadnaturalne zdolności osłabły. Był zupełnie nieczuły, zajęty wyłącznie kamieniami.

Villemo nie mogła, oczywiście, wiedzieć, że w ciele Dominika płonie gwałtowny ogień. Dlaczego tu przyjechała? Czynił przecież straszliwe wysiłki, żeby zapomnieć. A teraz wszystko zostało zniweczone przez nieznośne pragnienie, by na nią patrzeć, sycić się nieustannie jej urodą, być z nią sam na sam. Poczuł, że zazdrość chwyta go za gardło, gdy zobaczył, że ów wioskowy bawidamek Gote poufale trzyma rękę na jej kolanie. Przez moment poczuł gwałtowną ochotę, żeby cisnąć w tamtego kamieniem, i bardzo się przestraszył tej reakcji.

A Villemo pozwalała na to! Nie odsunęła kolana ani nie odtrąciła ręki. Dominik nie słyszał, co mówiła, nie mógł też wiedzieć, co myśli, ani że ledwo zwraca uwagę na to, co mówi Gote.

Ten zaś, przeklinając swoją nieudolność, niechętnie wrócił do noszenia kamieni. Miał w życiu jeden cel: stać się bogatym jak najmniejszym wysiłkiem. A najprostszą drogą do tego był dobry ożenek. Ta panna była świetną zdobyczą, nie miał żadnych wątpliwości. To nie byle jaka panienka. A poza tym znacznie mądrzejsza i obdarzona silniejszym charakterem niż te wszystkie wiejskie gęsi, które dotychczas uwodził i porzucał.

Gote rozumiał, że tutaj powinien stosować inną taktykę. Villemo… Miała i ona swoje słabsze strony, zauważył to od razu. Była wrażliwa i zmysłowa. Jeśli tylko będzie postępował mądrze, osiągnie, co zechce. Zgubi ją jej własna gorąca krew. Gote jednak nie wiedział, że w ten sposób reagowała ona tylko na jednego mężczyznę!

Nareszcie droga stała otworem i mogli ruszać dalej. Wszyscy przyjęli to z ulgą. Wkrótce zjechali na dno wąwozu.

Spragnieni, kładli się na brzegu i pili wprost z rzeki, poili konie, oblewali się wodą.

Villemo spoglądała zazdrośnie na ich lekkie ubrania. Rozglądała się wokół. Pod wysokim brzegiem musiał być ukryty nurt, a to oznaczało głębszą wodę… Niektórzy z jej towarzyszy zajęci byli końmi, inni rozproszyli się po brzegu. Ostrożnie przemknęła pod urwisty nawis. Tak, rzeczywiście, trafiła na podwodny nurt i głębię, wspaniałe miejsce do kąpieli. Villemo zrzuciła znienawidzone dragońskie ubranie i wskoczyła do wody jak ją Pan Bóg stworzył.

Och, cóż za błogość! Po wielu godzinach słonecznego żaru i gorączki trawiącej jej wnętrze chłodna woda wydawała się jak cudowny jedwab. Villemo stała pośrodku zakola i śmiała się radośnie, wzbijając wielkie kaskady; słoneczne światło mieniło się w tysiącach kropel.

I nie zauważyła, że wokół zrobiło się dziwnie cicho…

Dominik zajęty był przy koniach. Z przestrachem stwierdził nagle, że jest sam, ale na razie się nad tym nie zastanawiał.

W górze na wysokim brzegu Folke ukrył się pospiesznie w krzakach i drżącymi rękami rozsunął gałązki, by lepiej widzieć. Dolna szczęka opadła mu bardziej niż zwykle, ale nawet tego nie zauważył. Zawsze miał oczy okrągłe, teraz jednak przypominały kulki, wodnistoniebieskie wytrzeszczone kulki. Wstrzymał oddech i jak zaczarowany wpatrywał się w wodę pod sobą.

Nieco dalej na brzegu stał Gote.

– Jezu – szeptał do siebie, oblizując się raz po raz. – Ale ślicznotka… Muszę ją mieć! Będę ją miał! Dziś wieczorem, już dziś wieczorem!

Kristoffer także ją widział. Stał niedaleko miejsca, w którym ukrył się Folke. I ten cyniczny Kristoffer poczuł się nagle jakoś niepewnie. W takiej sytuacji nie umiał się zachować. Razem z nim stał Jons. Duży, silny Jons stwierdził, że łzy płyną mu po twarzy. Nieustannie przełykał ślinę. Czegoś równie pięknego nigdy nie widział, ogarnęło go uczucie rozpaczy i bezradności. Danym mu było wejrzeć w świat, do którego nigdy nie będzie mógł wejść.

Żaden z tych młodych mężczyzn, z wyjątkiem Gotego, nie widział przedtem nagiej kobiety. Fantazjowali jedynie na ten temat w swoich chłopięcych, zmąconych poczuciem winy marzeniach. Dlatego widok, który mieli przed sobą, był tak wstrząsający, przeżycie tak silne, że żaden z nich nie zdawał sobie sprawy, iż patrzy na Villemo.

Jednak patrzyli nie tylko oni…

Nieco wyżej ponad nimi Mały Jon powiedział zdumiony:

– Niech mnie diabeł porwie! Widzieliście, chłopaki? Tam jest kobieta! Jeden z nich to kobieta! I to jaka kobieta!

Jego ludzie gapili się wygłodniałym wzrokiem. Nawet z tej odległości widzieli, że Villemo jest niezwykle pięknie zbudowana. Jej rudoblond kręcone włosy skrzyły się i płonęły w blasku słońca.

– Ona jest moja – powiedział Mały Jon cicho i przeciągle. – Zmieniamy plany. Ja będę ją miał pierwszy. A kiedy już się nią nacieszę, przyjdzie wasza kolej.

– Jak zmienimy plany, Jon? – zapytał jeden z ludzi. Oblizywał kapiącą mu z kącików ust ślinę.

– Zaraz usłyszycie…

Dominik był kompletnie zdezorientowany. Gdzie się wszyscy podzieli? Rozglądał się wokół.

Nagle zobaczył. Na wysokim brzegu jak zamurowany stał Gote, wpatrując się w coś w dole. Dominik ruszył w tamtą stronę i o mało nie przewrócił się o Folkego, który nieoczekiwanie wstał, oszołomiony i przestraszony. Obiema rękami trzymał się za brzuch w niezwykle komiczny sposób. Kristoffer i pociągający nosem Jons na widok Dominika w wielkim pośpiechu pobiegli do koni.

W końcu on także zobaczył i przeniknął go bolesny dreszcz.

Villemo stała po kolana w rzece, odwrócona do niego plecami. Odchyliwszy głowę do tyłu, wyciągała do nieba ręce w błogim zachwycie, najwyraźniej nieświadoma zamieszania, którego stała się przyczyną.

– Villemo! – wrzasnął Dominik.

Bezmyślnie okręciła się w kółko. On natychmiast odwrócił głowę, żeby jej nie krępować, lecz obraz nagiej sylwetki wrył mu się głęboko w pamięć…

– Natychmiast się ubierz! – krzyczał przez ramię.

Słyszał i dostrzegał kątem oka, że wyszła z wody i wkłada ubranie. Złościła się, bo mokre rzeczy lepiły się do ciała. Gdy stwierdził, że już włożyła sukienkę, zszedł na brzeg.

– Co ty wyprawiasz? – syknął, szarpiąc ją za ramię.

– Au! – jęknęła. – Nikt mnie przecież nie widział. Z wyjątkiem ciebie, naturalnie, ale ty…

Nie chciał słuchać zakończenia tego zdania.

– Nikt cię nie widział? Wszystkie krzaki oblepione gapiami! Ty masz chyba źle w głowie, dziewczyno! Nie życzę sobie, żeby ktoś obcy cię oglądał, rozumiesz?

Szeroki, radosny uśmiech rozjaśnił jej twarz.

– Rozumiem, Dominiku. Ty jesteś na mnie zły, że pojechałam za tobą?

– Tak! – Nagle złagodniał. – Nie, na Boga! Villemo, wiesz przecież dobrze!

– A skąd mam to wiedzieć? – zapytała i z zadowoleniem stwierdziła, że Dominik wzroku nie może oderwać od jej sukienki, przemoczonej na wylot, oblepiającej piersi i brzuch. – Zniknąłeś przecież z Gabrielshus bez słowa.

– Najdroższa, bałem się, że powiem za wiele.

– Och, Dominiku – szepnęła, przepełniona miłością.

– Ale teraz spokojnie, Villemo. Stoimy tu jak na scenie w otoczeniu widzów.

– Dominiku, ja naprawdę myślę to, co powiedziałam. O gorączce, która mnie trawi.

– Zapomnij o tym – przerwał jej ostro. – Czy myślisz, że chcę ci odebrać życie? Tobie? Jedynej, którą naprawdę kocham?

– Ale ja… Jak sobie to wyobrażasz? Jak mogłabym o tobie zapomnieć?

Nagle Dominik poczuł, jak bardzo jest zmęczony.

– Ja także nie zapomnę o tobie. Jak miałbym tego dokonać? Ale musimy, Villemo! Musimy! Tylko… Okryj się teraz kurtką i chodź! Musimy jechać dalej.

Żeby mnie chociaż dotknął, myślała Villemo zgnębiona, wlokąc się za nim. Żeby mnie chociaż raz objął i przytulił!

Że też niektórzy mężczyźni mają taki nieugięty charakter! Ale teraz to się naprawdę wygłupiłam! Nie wolno mi zachowywać się tak lekkomyślnie.

Z trudem powstrzymywany uśmiech rozjaśnił jej twarz. Mimo wszystko Dominik miał zabawną minę, kiedy tak patrzył na jej mokrą sukienkę. Jakie wymowne było jego spojrzenie! Zdradzało wszystko!

Powoli, bardzo powoli posuwali się naprzód.

Gdy jechali starą, krętą ścieżką wzdłuż dna wąwozu, nieoczekiwanie spłynął na nich wielki szary cień.

– Co to? – spytał Folke nerwowo.

Dominik krzyknął za siebie:

– To nic, to tylko wzgórza, słońce schowało się za szczyty.

Villemo przeniknął dreszcz. Doznała wrażenia, jakby to cień śmierci spływał na dolinę. Zwłaszcza że nie ulegało wątpliwości, iż będą musieli przenocować w tym ponurym, strasznym wąwozie.

Czas trwał tu w bezruchu od chwili, gdy pierwsze plemiona przemierzały obszary przyszłego państwa szwedzkiego w poszukiwaniu miejsca do życia. Tutaj nawet sosny z koronami pełnymi uschłych gałązek i korą porosłą siwym mchem sprawiały wrażenie, że pochodzą z zamierzchłych wieków. Rzeka przez tysiące lat żłobiła koryto, zanim znalazła się tu, gdzie teraz płynie. Górskie ściany, pocięte szczelinami, w których znajdowały schronienie dzikie zwierzęta i drapieżne ptaki, pobielały ze starości. Villemo, w której żyłach płynęła krew Ludzi Lodu, zaledwie mogła się domyślać tragedii, jakie się tu rozgrywały dawnymi czasy, gdy samotni wędrowcy, utrudzeni, wygłodniali, może przemarznięci w szalejącej śnieżnej zadymce, trafili na dno wąwozu. Miała uczucie, że dostrzega ich cienie, jak uparcie przemierzają trudne szlaki, by dotrzeć do ludzi, zanim wybije ich godzina. Zdawało jej się, że dostrzega kobiece i dziecięce oczy obserwujące ją w zdumieniu z leśnej gęstwiny. Oczy niewinnych i słabszych, którzy musieli zginąć, by inni, opanowani żądzą bogactwa i władzy, pchani pionierskim pragnieniem odkrywania wciąż nowych krain, mogli realizować swe dążenia.

Spojrzała w górę na zwieszające się nad dróżką skały i poczuła, że niemal wciskają ją w ziemię. Słyszała kroki człapiące po ścieżce… Wydawało jej się, że je słyszy… Gra wyobraźni.

I tu mieli nocować!

Bogu dzięki, że Dominik jest przy niej!

Wrony szukały schronienia na noc. Jak milczące, ciemne plamy na tle czerwonożółtego nieba przepływały nad doliną ku południowi ponad głowami sześciorga jeźdźców.

Mniejsze ptaki już umilkły. Jedyne co było słychać w tym ponurym lesie na zboczu, to słaby szum rzeki. Ścieżka znowu wznosiła się nieco. Oddalali się od dna wąwozu.

– Zatrzymajcie się na chwilę? – zawołał Jons. – Gote został gdzieś z tyłu. Musimy na niego zaczekać.

Wstrzymali konie.

– Co się z nim stało? – krzyknął Dominik.

– Nie wiem. Może odjechał w bok za potrzebą.

– Nie mówił ci?

– Nie. Nawet nie zauważyłem, kiedy się zatrzymał. Po prostu przestałem słyszeć kroki jego konia.

Poczekali chwilę. Czarne skrzydła łopotały w górze, gdy wrony przelatywały nad głowami czekających. Żaden jeździec się jednak nie ukazał.

– Gdzie on się podział? – irytował się Dominik. Po chwili zawołał: – Gote!

Potężne echo odbiło się od skalnych ścian: „Gote Gote, Gote…” Żadnej odpowiedzi. Dominik zawołał znowu. Gdy echo ucichło, nad doliną zapadło złowrogie milczenie.

Dominik zastanawiał się.

– Nie mógł przecież stoczyć się w dół. Tak stromo nigdzie tu nie było. Chodźcie, rozejrzymy się!

W nie najlepszych humorach zawracali konie. Villemo złościła się, że będzie musiała znowu jechać do tej okropnej doliny, chciała się jak najszybciej stąd wydostać. Zła była na Gotego, który przyczyniał im kłopotów.

Zobaczyli go po kilku minutach. Siedział oparty plecami o jakiś pień i spał z twarzą ukrytą pod kapeluszem.

– Dlaczego tak tu siedzisz? – zapytał Dominik ze złością, zeskakując na ziemię. – A co zrobiłeś z koniem? Pozwoliłeś mu odejść?

Jons kręcił się po ścieżce i rozglądał, czy nie zobaczy gdzieś zabłąkanego wierzchowca.

Pozostali tylko wstrzymali konie, niepewni, co robić.

Z drzewa, pod którym siedział Gote, z ostrym krzykiem zerwał się kruk.

– Na Boga, nie możesz tu tak siedzieć i po prostu spać! – wybuchnął Dominik.

Villemo nigdy jeszcze nie widziała go w takim gniewie. Gdy Gote nie odpowiadał, Dominik zapytał niepewnie:

– Jesteś chory?

Czekali. Żadnej reakcji. Dominik podszedł i potrząsnął siedzącego za ramię. Gote osunął się na bok i tak został. Villemo jęknęła.

Na jego białej koszuli zobaczyli wielką, nieregularną, ciemnoczerwoną plamę, rozlewającą się na całe plecy.

Загрузка...