ROZDZIAŁ XIII

Zapadła już ciemna noc. Szafirowe niebo nie dawało zbyt dużo światła; Villemo nie bardzo wiedziała, co robić, ale przecież nie może chyba dłużej leżeć tu, gdzie fale prawie liżą jej stopy. A jeśli woda jeszcze się podniesie? Tak niewiele wiedziała o morzu.

W każdym razie powinna sobie znaleźć bardziej osłonięte miejsce.

Deszcz ustał już jakiś czas temu, ale nie ociepliło się. Poza tym była przemoczona, wkrótce zmarznie na kość.

Wstała i przez chwilę z całych sił zabijała rękami a potem biegała po brzegu w tę i z powrotem, żeby się rozgrzać. Suknia była jednak kompletnie mokra i właściwie bardziej ją ziębiła niż grzała.

Nie może tu pozostać.

Zaczęła się wspinać na najwyższą, jak jej się zdawało, skałę, żeby rozejrzeć się po okolicy. Wiedziała już, że znalazła się na po tej samej stronie co cypel, który dostrzegała wisząc na linie. Sam cypel wciąż majaczył jak czarny cień daleko na południu. W każdym razie myślała, że to kierunek południowy i że jest to wybrzeże Bohuslan. W porządku, cypel wyglądał obiecująco, a ona mimo wszystko znajdowała się na stałym lądzie.

Niełatwo było wspinać się po stromych, śliskich skałach. Zdjęła buty i szła boso. W końcu znalazła się na szczycie.

Szczyt jednak wcale nie okazał się szczytem, otaczały go inne, wyższe skały.

Dała za wygraną; trzeba zaczekać do rana i dopiero wówczas dokładniej zbadać okolicę. Znalazła niewielkie zagłębienie między skałami, w którym rosła miękka nadmorska trawa i kilka wysmaganych wiatrem sosenek. Jakieś kwiaty bielały w mroku. Chyba rumianki.

Villemo nazbierała trawy, ile tylko mogła. Potem zdjęła mokre ubranie, ułożyła się na trawie i próbowała się też nią okryć. Nie bardzo się to udawało, ale innego wyjścia nie miała. Drżąc, kuliła się w chłodnym wietrze od morza. Nigdy tu nie zasnę, pomyślała. Dostanę znowu zapalenia płuc albo tego mojego okropnego kataru i kto mnie wyleczy, skoro nie ma Mattiasa?

Myśli Villemo błądziły rozmaitymi drogami… Jestem już dorosłą kobietą. Dwadzieścia lat. I mężatką. Jestem żoną Dominika i oczekuję naszego pierwszego dziecka. A zupełnie nie odczuwam zmiany. W dalszym ciągu wydaję się sobie dziecinna i nieodpowiedzialna. Wciąż jestem tą samą Villemo, która przysparza tylu kłopotów swoim bliskim.

Oczy poważnie spoglądały w mrok. Lękliwie przypomniała sobie to, co stało się w kajucie. Nie, nie miała odwagi o tym myśleć. Nie rozumiała.

Próbowała skupić się na myśli o Dominiku i jego pełnym miłości spojrzeniu. To pomogło. Twarde posłanie stało się wygodniejsze, wiatr cieplejszy, własna krew ją rozgrzała i Villemo zasnęła pod osłoną letniej nocy na szkierach.

O brzasku zesztywniałą z zimna Villemo obudził krzyk jakiegoś morskiego ptaka. Słońce już wzeszło, ale nie zdołało się przebić przez powłokę chmur.

Nie może już dłużej leżeć na posłaniu z trawy, musi wstać, rozruszać się trochę. Było jeszcze bardzo wcześnie i tylko zwierzęta się pobudziły, ale gdzieś za skałami muszą się przecież znajdować ludzie. Domowe ciepło.

Wkładanie na wpół mokrego ubrania nie należało do przyjemności, lecz cóż, nie było innego wyjścia. Ubrała się i rozpoczęła wędrówkę w głąb lądu. Villemo wracała do domu, do Elistrand. Jeśli się pospieszy, może zdążyć przed rodzicami. Ale to by była niespodzianka!

Ożywiona tą myślą nie zatrzymała się, dopóki nie weszła na najwyższą skałę w okolicy.

Stała tam i rozglądała się w milczeniu.

Cypel należał do tej samej linii brzegowej, to prawda. Lecz w głębi, za skałami, rozciągał się błękitny pas morza i dopiero daleko, daleko na horyzoncie majaczyło wybrzeże Bohuslan.

Znajdowała się na wyspie.

Odczuwała rozczarowanie niczym dotkliwy głód.

Wyspa była duża, ale co z tego? Wyspa jest wyspą, a poza tym nigdzie ani śladu ludzkich siedzib.

Chociaż nie!

Daleko w głębi wyspy… Czy to nie torfowy dach? Pomiędzy skałami?

To był dach, ale tylko jeden. Poza tym wyspa sprawiała wrażenie nie zamieszkanej.

Ale dobre i to. Ludzie to także łódź. Dlaczego zawczasu tracić nadzieję? Pokrzepiona na duchu, ruszyła raźno poprzez skały i łąki. W centrum wyspa sprawiała wrażenie urodzajnej, ktoś tu uprawiał ziemię.

Teraz, kiedy znowu znalazła się pośród skał, straciła z oczu to, co wydawało jej się dachem. Nie wiedziała, dokąd się skierować. Jedyne co mogła zrobić, to iść dalej przed siebie. Prędzej czy później dojdzie do morza.

Nagle drgnęła. Miejscami na wyspie widziała zagajniki – mieszane, sosny i leszczyna; w głębi jednego z nich dostrzegła jakiś ruch. Mignęło jej coś dużego, brązowego. Potem zniknęło za drzewami.

Łoś? Villemo odczuwała wrodzony lęk przed dużymi zwierzętami. Perspektywa, że miałaby dzielić wyspę tylko z łosiami, wydawała jej się ponura. Bo nie był to chyba niedźwiedź? Tu, na morzu? To niemożliwe. Więc co?

Jeleń chyba też nie. To, co widziała, było większe. To musiał być łoś. O zgrozo!

Szła pospiesznie dalej, dotarła do kolejnego skupiska skał i przeprawiła się drugą stronę. O ile wiem, łosie nie potrafią wspinać się po skałach, pomyślała z krzywym uśmiechem.

Nieoczekiwanie szybko znalazła się znowu nad morzem. I właśnie tutaj, bezpiecznie ulokowana nad zatoką, leżała niewielka zagroda.

Z komina nie unosił się dym. Żadnej łodzi przy brzegu, żadnych rozwieszonych do suszenia sieci…

Obejście wyglądało jak wymarłe.

Wątła iskierka nadziei zgasła. To opuszczone miejsce.

Mimo to zapukała ostrożnie do niskich drzwi i odczekała chwilę, zanim weszła do środka.

Wtedy usłyszała jakiś dźwięk. Nie słowa, lecz bełkot, jaki wydaje z siebie człowiek, który nie jest w stanie mówić.

Villemo otworzyła drzwi i stanęła w progu.

Buchnął na nią jakiś trudny od określenia odór.

W izbie znajdowało się łóżko, a na nim leżał człowiek podobny bardziej do szkieletu niż do żywej istoty. Mimo to poruszył się, odwrócił głowę i popatrzył na nią głęboko zapadniętymi oczyma.

– Nie dotykaj mnie – zaskrzypiał raczej niż powiedział. – Czy nie zabraliście już wszystkiego?

– Dzień dobry – rzekła Villemo. – Nie mam zamiaru nic wam zabierać, dziadku. Zostałam tutaj wyrzucona na brzeg, bo uciekłam z pirackiego statku.

Stary zaczął dygotać.

– Ach, piraci! Oni tu byli. Wzięli wszystko. A mnie uderzyli w głowę i nie mogę się teraz ruszyć. Wzięli łódź i krowę, i wszystko, co miałem. Nie zostawili mi ani kęsa jedzenia. Porzucili mnie chorego, żebym umarł.

– Nie umrzecie, dziadku – uśmiechnęła się Villemo, chcąc dodać mu otuchy. – Teraz ja tu przyszłam i wszystko będzie dobrze.

– Niech cię Bóg błogosławi, dobra panienko!

Nie czas teraz na wyjaśnianie, że nie jest panienką. Utkwiły jej w pamięci dwie sprawy, które nie dawały jej spokoju. Że piraci zabrali łódź. To bardzo, bardzo źle dla niej. I dla starego, oczywiście, też. Druga sprawa to krowa.

– Jesteście pewni, dziadku, że oni wzięli waszą krowę?

– Na pewno to zrobili. Była akurat na pastwisku, ale zmusili mnie, żebym powiedział, gdzie to jest. Moja kochana Krasula! Skończyła jako pieczeń dla piratów!

Łzy spływały po wychudłych policzkach.

– Mnie się zdaje, że oni jej nie wzięli, dziadku – powiedziała Villemo. – Widziałam duże brązowe zwierzę na wyspie. A może tu są łosie?

– Łosie? Nie!

– Czyli to była Krasula. Prawdopodobnie ją wystraszyli i uciekła. Nie mogli jej złapać, więc dali za wygraną.

– Krasula – mamrotał stary wzruszony. – Ale ona chyba już zdziczała?

– Dawno temu napadli na was?

– Już nie potrafię zliczyć dni!

– Mogę się domyślać, jak długo dziadek tu leży. Ale niech się dziadek nie martwi o Krasulę, złapiemy ją. Najpierw jednak dziadek potrzebuje jedzenia, i to szybko! Czy jest w domu coś, z czego można przyrządzić posiłek?

– Nie wiem. Nie mogę się nawet podnieść, bo zaraz kręci mi się w głowie.

Kiedy przeszukiwała nędzną rybacką chatkę, zapytała:

– Czy dziadek mieszka sam tu na wyspie?

– Całkiem sam. Żona mi umarła dwa lata temu i wtedy chcieli mnie zabrać na ląd, ale nie, ja się z wyspy nie ruszę! Tu się urodziłem i tu chcę umrzeć. Tylko nie w ten sposób! Pobity i upokorzony!

– Bardzo dobrze to rozumiem. No, wiele tego nie ma, ale znalazłam trochę mąki. Mogę ugotować polewki.

– O, niech panienka będzie taka dobra!

Villemo ogarnęły wspomnienia. Szałas w Romerike. Upośledzeni. I ona, która miała im ugotować polewki, ale nie umiała. Te kobiety, które ją wyręczyły.

Teraz było inaczej. Teraz bez wahania zabrała się do pracy. Nie kręciła nosem na takie pospolite zajęcie, które dla niej nigdy nie było proste, ponieważ zupełnie nie nadawała się do żadnych prac domowych.

Stała z polanem w dłoni. A do czego właściwie się nadaję? Co potrafię oprócz wdawania się w niebezpieczne przygody?

Villemo słyszała o dzielnych bohaterach, którzy wracali z wojny w sławie i chwale, ale gdy przyszło zmagać się z codziennością, stawali się bezradni. Potrafili jedynie prowadzić wojny, żyć w napięciu. Byli niezdolni do normalnego życia.

Czy ona też jest taka? Miała szczerą nadzieję, że nie.

Rozpaliła ogień i zawiesiła nad nim kociołek. Bogu dzięki, że piraci chociaż ten kociołek zostawili! Ale też nie na wiele by im się przydał; stary, poobijany, bez ucha.

Czekając, aż woda się zagotuje, zajęła się staruszkiem. Nie było to nic przyjemnego, bo leżał tak od wielu dni bez możliwości zadbania o siebie. Villemo, troskliwa i wyrozumiała, choć odór unoszący się z posłania przyprawiał ją o mdłości, nie dała po sobie nic poznać. Udało jej się znaleźć suche ubranie, jakąś długą koszulę; zmieniła też słomę w sienniku i przewietrzyła chatę.

Na koniec umyła się starannie. Dziadek wyglądał na wielce zadowolonego ze świeżego posłania. Jemu też nie musiało być przyjemnie, że młoda, ładna dziewczyna zajmuje się nim w takim położeniu.

– Panienka jest jak anioł – rzekł z podziwem.

Villemo się roześmiała.

– Anioł to chyba ostatnie, do czego można mnie porównać. A poza tym jestem zamężną kobietą, dziadku. I oczekuję pierwszego dziecka – dodała z dumą.

– Oj, joj, joj, co za nieszczęście! – zawołał staruszek.

– Wcale nie! – zaprotestowała, choć bardzo dobrze rozumiała jego intencje.

Polewka była gotowa. Nie żadne arcydzieło kulinarne, ale smaczna. Villemo karmiła dziadka drewnianą łyżką, on jadł wolno. Gdy zrobili przerwę, by mógł trochę odsapnąć, popatrzył na nią uważnie i powiedział:

– Panienka… To znaczy, chciałem powiedzieć, pani, pochodzi z lepszych sfer, prawda? Takie ładne ubranie, piękna twarz.

Villemo uśmiechnęła się.

– Moim ojcem jest właściciel ziemski z Norwegii, a mężem kurier szwedzkiego króla.

Starzec podjął desperacki wysiłek, by ukłonić się głęboko i z szacunkiem na swoim posłaniu. Wytrzeszczał oczy.

– I piraci panią uprowadzili?

– Tak. Ale kapitan piratów skończył dużo gorzej. Udało mi się uciec. Teraz jednak powinnam pójść poszukać Krasuli. Nie czuje się pewnie zbyt dobrze, tyle dni nie dojona.

– Dziękuję bardzo, ale czy nie powinna pani najpierw trochę zjeść?

– Tak, chyba tak. Tylko czy mogę zabierać dziadkowi resztki jedzenia?

– O, co też pani! – zaprotestował rybak. – Jest nas teraz dwoje. Tak się cieszę, że mam opiekę i towarzystwo.

Jedzenie wyraźnie poprawiło mu humor. Był to prosty, ale bardzo sympatyczny człowiek.

Jadła ciepłą polewkę, a po chwili zapytała z nadzieją:

– Chyba ludzie ze stałego lądu zaglądają tu czasem do was, dziadku?

– Już bardzo dawno nikogo nie było. Zdarza się, że jakiś rybak przepłynie w pobliżu, ale nie pamiętam, żeby coś takiego miało miejsce od czasu, kiedy moja żona umarła. Widzi pani, wszyscy przywykli, że radzę sobie sam. A poza tym na lądzie, na wprost mojej wyspy, mało kto mieszka. Więcej ludzi jest dalej na północ, ale ja ich dobrze nie znam.

Villemo zmarkotniała.

– Ja muszę się dostać na ląd. Moja rodzina będzie się o mnie martwić. I dziecko… Czy nie ma na wyspie chociaż małej łódeczki?

– Nie, piraci zabrali jedyną, jaką miałem.

Zagryzła wargi i wstała.

– No, to chyba rozejrzę się za Krasulą. Macie jakąś linę, dziadku?

– Rybak zawsze ma linę. Niech pani poszuka w szopie nad morzem. Jeżeli te kanalie nie ukradły.

Jakie to wstrętne, napadać na starego człowieka, myślała oburzona, wychodząc. Te łotry mają wszystkiego dużo więcej niż on, a na dodatek pobili go i zostawili na łasce losu. Zastanawiała się, czy to ci sami, którzy ją uprowadzili. Prawdopodobnie. Byli wystarczająco brutalni, żeby zrobić coś takiego.

Ale kapitana dosięgła okrutna zemsta, nieoczekiwanie odczuła to jako pociechę.

W szopie lina na szczęście była. Villemo, nie zwlekając, wyruszyła na poszukiwanie Krasuli.

Jak należy postępować z zabłąkaną krową, kiedy na dodatek ona nie zna tego, kto próbuje ją złapać? Villemo starała się odnaleźć miejsce, gdzie ją przedtem widziała, lecz bez powodzenia. Zwierzę przepadło.

Ślady były jednak wyraźne i w końcu zobaczyła Krasulę na małej łączce. Krowa gapiła się na nią z uwagą, ale odchodziła zdecydowanie, gdy Villemo przybliżała się do niej.

Polowanie wymagało cierpliwości. Krowa miała znaczną przewagę i dopiero po kilku godzinach Villemo, postępująca za nią niestrudzenie i bardzo ostrożnie, zdołała ją zwabić do zamkniętego miejsca wśród skał. Okazało się teraz, że zwierzę jest posłuszne: bez protestu poddało się swemu losowi. Villemo triumfalnie wprowadziła je do małej obórki koło domu.

Staruszek był uradowany. Teraz pozostawało już tylko Krasulę wydoić. Villemo pomyślała z wdzięcznością o swoich rodzicach, którzy zmuszali ją, by uczyła się wszystkich prac gospodarskich, w tym także dojenia krów. Pamiętała, jak ją złościło, gdy musiała pod nadzorem służących wyciskać mleko z krowich wymion.

Teraz się to opłaciło. Ale pierwszego dnia zdołała wydobyć tylko kilka kropel. Krasula długo błąkała się po wyspie, wymię miała obrzmiałe i nie pozwalała się dotknąć. Kopnięciem wytrąciła Villemo skopek, a poza tym była na najlepszej drodze, by całkiem stracić mleko. Następnego dnia poszło lepiej i wkrótce dawała tyle mleka co przedtem. Było ono prawdziwym błogosławieństwem dla dwojga samotnych ludzi w domku na wyspie.

Staruszek wciąż nie wstawał, ale czuł się znacznie lepiej i robił nowy sprzęt rybacki. Villemo musiała zastawiać więcierze i saki, a także stare, podarte sieci, które wcześniej naprawiała. Siadywała także na nadbrzeżnych skałach z prymitywną wędką w ręce. Ze zdumieniem stwierdziła, że to skuteczna metoda. Ryby brały! W miarę jak lato chyliło się ku jesieni, dojrzewało zboże i jarzyny, które dziadek posadził wiosną, a w lasach pojawiły się jagody. Villemo nigdy nie przepadała za rybami, ale teraz z wdzięcznością przyjmowała takie pożywienie. I pracowała. Zbierała jagody, kosiła trawę i zboże, piekła chleb, smażyła powidła, robiła sok. Staruszek wracał do zdrowia, pomagał jej chętnie we wszystkim. Bywał, oczywiście, uparty i przewrażliwiony, jak to się często zdarza starym, samotnym ludziom, czasami dochodziło do drobnych nieporozumień, ale na ogół czuli się ze sobą dobrze.

Villemo codziennie wspinała się na wysokie skały i wypatrywała łodzi. Tylko dwa razy zdarzyło jej się zobaczyć z daleka kuter. Jeden na pewno należał do piratów, starała się więc, by jej nie zauważyli. Drugi sprawiał znacznie lepsze wrażenie, ale choć krzyczała i wymachiwała rękami, ludzie na pokładzie jej nie dostrzegli. Głęboko rozczarowana wróciła do swoich obowiązków.

Po nocach leżała nie śpiąc i myślała o Dominiku. „Przywoływała” go, choć nie wiedziała, czy ją słyszy.

Żeby tak mieć łódkę… albo małą tratwę! Raz próbowała zbudować coś sama, lecz znalazła tylko jedną nadającą się do użytku deskę, która zresztą nie była w stanie jej utrzymać. Musiała więc zaniechać także i tych prób.

W grudniu do Grastensholm nieoczekiwanie przyjechał Dominik.

Wszyscy zrozpaczeni wypatrywali Villemo. Kaleb i Niklas jeździli aż do szwedzkiej granicy, do wybrzeży Bohuslan, i przepytywali, czy ktoś o niej nie słyszał, lecz nigdzie się niczego nie dowiedzieli. Przejść do Szwecji nie mieli odwagi, w końcu ich stamtąd przepędzono. Gyldenlove ciągnął z powrotem do Norwegii, ale od norweskich oddziałów też żadnej pomocy nie uzyskali. Wrócili więc do domu, przywożąc ze sobą jedynie smutek.

Ale oto przyjechał Dominik i cała rodzina zebrała się w Lipowej Alei.

Wysłuchał w milczeniu ich opowieści, żalów i samooskarżeń, po czym oświadczył:

– Villemo żyje.

– Żyje? – wykrzykiwali jedno przez drugie.

– Tak – potwierdził Dominik smutno. – Wiecie przecież, że my oboje mamy szczególny dar. Ja jestem ogromnie wrażliwy na to, co ona mi przekazuje. Ona może mi przekazywać, choć żadnego przesłania ode mnie przyjąć nie jest w stanie.

Słuchali w napięciu.

– Villemo przychodzi do mnie w nocy – opowiadał dalej Dominik. – W snach, a czasami także chyba na jawie, sam nie umiem dokładnie określić.

– I co ona wtedy robi, co mówi? – zawołała Gabriella.

– Żadnych słów mi nie przekazuje, tylko nastrój. Wyraźnie stara się mnie uspokoić. „Nie martw się. Jest mi tu dobrze.” Prosi nas, byśmy czekali. Nie może wrócić teraz, o ile dobrze rozumiem, ale nie cierpi biedy, to dociera do mnie wyraźnie. Stara się też przekazać mi coś jeszcze, czego nie pojmuję. Mam wrażenie, jakby to chodziło o lód…

– O lód? – zawołał Brand, który wrócił już do zdrowia po pechowej podróży. – O Ludzi Lodu?

Dominik wzruszył ramionami.

– Nie wiem. W każdym razie natychmiast ruszam do Bohuslan, by jej szukać. Może sygnały staną się wyraźniejsze, kiedy będę blisko niej?

Nikt go nie zatrzymywał. Wszyscy wiedzieli, co dla niego znaczy odnalezienie Villemo. I sami też pragnęli jej powrotu bardziej niż czegokolwiek na ziemi. Odzyskali nadzieję, że żyje.

Niklas chciał mu towarzyszyć, lecz Dominik zamierzał podróżować sam, żeby zwracać na siebie jak najmniej uwagi.

Zatem wyjechał. Dotarł do Bohuslan i długo szukał po całym dystrykcie. Choć jednak we śnie Villemo odwiedzała go często, nie natrafił na ślad, który by go mógł do niej doprowadzić. W ponurym nastroju wrócił do Grastensholm. Tej zimy był wolny od służby z powodu ran odniesionych na wojnie. Mógł zostać w Norwegii i czekać, dopóki Villemo nie da o sobie znać.

Jeśli w ogóle kiedykolwiek to uczyni!

– Wszystko wskazuje na to, że idzie surowa zima – powiedział staruszek gdzieś w połowie grudnia.

– Wspaniale! – ucieszyła się Villemo. – Wtedy morze pokryje się lodem.

– Możliwe, chociaż nie każdego roku tak jest. Dawno już morze nie zamarzało. Ale nie traćmy nadziei. Bo pani będzie potrzebować fachowej opieki, kiedy jej czas nadejdzie.

I to jak jeszcze będę potrzebować! myślała Villemo, ale nie zwierzyła mu się ze swoich lęków.

Staruszek mówił dalej:

– Ja sam też postanowiłem wziąć Krasulę i przenieść się na ląd. Też mam nadzieję, że lód tej zimy będzie. Zaczynam się tu czuć samotny. Zwłaszcza jak pani odejdzie, będzie mi ciężko. Jestem już stary. I muszę myśleć o Krasuli. Kiedy umrę, ona zostanie sama. To okropne, takie miłe stworzenie.

– A będzie dziadek miał się gdzie podziać na lądzie?

– Mój brat mieszkał kiedyś w Tanums Hede. Jest dużo młodszy ode mnie, więc pewnie jeszcze żyje. On miał dużą rodzinę, to może któreś z jego dzieci mnie przyjmie.

Villemo skinęła głową.

– Ja w każdym razie czułabym się lepiej, wiedząc, że dziadek jest na stałym lądzie.

Oboje wciąż spoglądali na fiord, którym zimowe sztormy zawładnęły na dobre.

Styczeń…

Stanu Villemo nie można było ukryć. Codziennie biegała nad brzeg, lecz duży mróz wciąż nie nadchodził.

Nareszcie w lutym zrobiło się naprawdę zimno. Roziskrzyło się wszystko wokół, kamienie i trawa. Wprowadzili Krasulę do izby, żeby tak nie marzła i żeby ogrzewać się jej ciepłem. Ściany chaty trzeszczały i skrzypiały, a do snu wkładali na siebie wszystkie ubrania.

Pewnego ranka wyszli, jak co dzień, na skały.

– Spójrz! – zawołał stary rybak. – Lód! Szeroki pas lodu od strony lądu i przy brzegu wyspy też.

– Ale pośrodku morze wciąż wolne – westchnęła Villemo. – Boże, nie dopuść, żeby nadeszła odwilż!

Następnego ranka pas otwartego morza był węższy. Zaczęli zbierać rzeczy, które mieli wziąć ze sobą.

Stary składał ręce.

– Boże, zatrzymaj jeszcze trochę ten mróz! Nie pozwól lodowi stopnieć, nie teraz!

Dzień po dniu obserwowali, jak warstwa lodu się rozrasta, a pas wody maleje.

Aż któregoś ranka Villemo zawołała podniecona:

– Spójrz! Morze zamarzło!

– Ale lód za słaby, jeszcze musimy poczekać.

– Czy mamy czas? A jeśli w nocy przyjdzie odwilż?

– Nie przyjdzie. Być może jednak spadnie śnieg.

Och, tylko nie to, jęknęła Villemo w duchu.

Ale śnieg dawał na siebie czekać, a dwa dni później na całym fordzie niczym lśniąca posadzka leżał lód.

Staruszek wciągnął głęboko powietrze.

– No? – zapytał uroczyście. – Czy wszystko gotowe?

– Oczywiście – odparła Villemo. – Od dawna!

W godzinę później byli już pośrodku rozległej białej pustki. Właściwie byłoby lepiej, gdyby spadł śnieg, uważała teraz Villemo. Patrzenie wprost w wodę pod nogami nie było przyjemne. I bardzo niedobre dla Krasuli. Musieli jej zrobić coś w rodzaju butów z kolcami, żeby się nie ślizgała. Zawiązali jej też oczy. Szli powoli po obu stronach krowy, żeby ją podtrzymywać i prowadzić. Villemo marzła dotkliwie w nędznym okryciu, które uszyła sobie ze starej derki, a dziadek miał się pewnie nie lepiej.

Nie odwrócił się ani razu, choć przecież zostawiał za sobą całe swoje życie.

Ale serce Villemo przepełniała radość. Jest w drodze do domu! Nareszcie, po tylu miesiącach cierpliwego czekania. Maleńki gość dojrzewał w niej, nie mogło być wątpliwości, od czasu do czasu kopał z rozmachem. Czasami ogarniał ją lęk, że dziecko, które w sobie nosi, jest obciążone dziedzictwem zła, lecz starała się odsuwać od siebie niedobre myśli.

Buty miała za lekkie na taki mróz, ale obwiązała je starannie szmatami, a włosy, które teraz odrosły do przyzwoitej długości, okryła chustką odziedziczoną po nieboszczce żonie staruszka.

Od czasu do czasu lód. wydawał z siebie głęboki, śpiewny dźwięk i odczuwali drżenie pod stopami. Kiedy znaleźli na środku fiordu, szli jeszcze ostrożniej. Nikt nie mógł przewidzieć, czy lód wytrzyma ich ciężar.

Kąśliwy wiatr szczypał po twarzach, a koło południa w powietrzu pojawiły się pierwsze płatki suchego śniegu. Siekły w policzki, wciskały się za kołnierz i w rękawy. Szli pochyleni, pod wiatr, i starali się chronić twarze przed najgorszymi podmuchami.

Jakiś sen…?

Widzenie, czy co to było? Kiedyś, dawno temu?

O Ludziach Lodu. Jakieś niejasne wspomnienie. Mała osada w tundrze? Plemienne symbole powiewające na wietrze? Lud wypędzony z domu, który potem wędrował daleko, przez zamarznięte pustkowia, przedzierał się naprzód przez śniegi i lody…

Jej przodkowie. Garstka tych, co przeżyli, dotarła do Norwegii, a wśród nich potężny szaman, wcielenie zła. Tengel Zły.

A teraz ona tak jak tamci brnie przez inne pustkowia. Teraz wie, co musieli czuć. Pewnie wśród tamtych także jakieś kobiety oczekiwały dzieci jak ona. Jak musiały się bać, by ich nie stracić! Ona, mimo wszystko, miała do pokonania jedynie niewielki kawałek. Jeśli lód wytrzyma.

Na wpół oślepieni dostrzegali ląd coraz bliżej. Wiedzieli jednak, że lód nigdy nie dochodzi do samego brzegu. Wraz z przybojem wznosił się i opadał, zawsze pozostawała szczelina wypełniona wodą. Na wyspie zrobili coś w rodzaju mostu ze starych drzwi i przeprowadzili przez nie krowę. Tu nie mieli nic.

– Tam jest chyba najlepiej – powiedziała Villemo niepewnie.

– Krasulo, moja kochana – mamrotał stary. – Nie bój się, nie wpadniesz do wody. Postaramy się o to.

Musieli zdjąć jej z oczu opaskę. W miejscu, które Villemo wypatrzyła, pas wody nie był specjalnie szeroki. Ona ciągnęła, dziadek popychał krowę i jakoś udało im się przeprawić na ląd. Ale wtedy Villemo stwierdziła, że powinna unikać takiego wysiłku i szarpania. Strzyknęło jej w krzyżu tak, że przestraszyła się nie na żarty. Było naprawdę za wcześnie, dziecko miało się urodzić na wiosnę.

Już od dawna zastanawiała się nad imieniem dla maleństwa. Jeżeli będzie dziewczynka, to Dominik prosił, żeby ją nazwać Christiana, na pamiątkę jego ukochanej ciotki Marki Christiany. Co do chłopca, długo nie umiała się zdecydować. Chciała, żeby jego imię w jakiś sposób przypominało imię jej ojca, Kaleb, ale żeby było inne.

Teraz już wiedziała, jak chciałaby nazwać ewentualnego syna, lecz na razie trzymała to w tajemnicy. Nawet sama przed sobą nie chciała wymawiać tego imienia. Imienia Christiana też nie chciała używać, uważała, że to niepotrzebne kuszenie losu. Gdy więc rozmawiała ze swoim maleństwem, mówiła do niego Karl-Ingrid. A czyniła to często. Była przekonana, że to najważniejsza więź łącząca ją z Dominikiem.

Półprzytomna ze szczęścia wędrowała wraz ze staruszkiem w głąb lądu. Dotarła oto do ludzkich siedzib. Było to fantastyczne uczucie, trudne do opisania. Nie chciała mówić o tym staremu, żeby go nie ranić, bo zawdzięczała mu wiele dobrych chwil, spędzonych w jego chacie na wyspie. Ale to cudowne wiedzieć, że wraca się do domu!

Często zastanawiała się, czy Dominikowi było bardzo ciężko na wojnie. Czy nic został przypadkiem ranny albo czy… nie, o tym nie mogła myśleć. Zresztą nie wiedziała nawet, czy wojna jeszcze trwa. Szczerze wierzyła, że zawarto pokój.

Wędrowali długo, zanim dotarli do jakiejś drogi. Wyglądało to na główny trakt z północy na południe. Wkrótce zobaczyli też domy. Byli tak przemarznięci i zmęczeni, że bez wahania poprosili o nocleg. Dostali lokum i dowiedzieli się, jak iść do Tanum Hede. To niedaleko, zapewniano, staruszek powinien kierować się na południe, ona zaś na północ. Krasula po raz pierwszy w swoim życiu spędziła noc w oborze z innymi krowami, co ją przerażało.

Następnego ranka Villemo wydoiła ją po raz ostatni, pożegnała się serdecznie ze starym rybakiem i ruszyła w swoją długą wędrówkę do rodzinnego domu.

Zaraz na początku trafiła jej się podwoda, zabrał ją jakiś chłop jadący furą do Skee. Bardzo się to przydało.

Później musiała polegać na sobie.

Czuła się bardzo samotna. Na szczęście miała sakiewkę ojca. Mogła zatrzymywać się w gospodach, najeść się i wypocząć. Ze względu na swój stan nie musiała się obawiać natrętnych mężczyzn. Zostawiali ją w spokoju, a nawet trafiali się tacy rycerscy, którzy podwozili ją kawałek na wozie lub na końskim grzbiecie.

W ten sposób dotarła do Norwegii i przeszła przez Ostfold. Wędrowała niesłychanie wolno, lecz szła do domu!

Загрузка...