ROZDZIAŁ IX

Dominik poszedł za duchownym w stronę kościoła. Nie zdążyli jednak wyjść poza obręb zabudowań, gdy coś czarnego opadło mu na twarz, ręce brutalnie wykręcono mu do tyłu i skrępowano, a na głowę zarzucono worek.

Dominik należał do silnych i fizycznie sprawnych, lecz napastników było wielu, a napad zaplanowany.

– Pomóż mi! – zawołał do księdza.

– Zamknijcie mu gębę – rzekł na to czcigodny sługa boży.

Założono mu przez worek sztywny knebel, tak że pokaleczone kąciki ust Dominika zaczęły krwawić, a on o mało się nie udusił. Związano mu także nogi, a kilku silnych mężczyzn wrzuciło go na konia w poprzek przez grzbiet.

Villemo, myślał Dominik. Dobry Boże, Villemo jest sama z Jonsem w gospodzie!

To była jego jedyna myśl.

Nie padło więcej ani jedno słowo. Ktoś usiadł przed nim na koniu, a po stuku kopyt poznał, że jeźdźców było czterech.

A pozostali napastnicy? myślał. Jakie mają plany w stosunku do Villemo? A Jons?

Ach, domyślał się wszystkiego aż za dobrze!

Jechali długo. Dominikiem trzęsło okropnie. Ponieważ jednak było dość ciemno i tamci musieli pilnować drogi, on starał się możliwie najlepiej wykorzystywać czas. Gorączkowo wykręcał ręce, żeby poluzować wiązania. Jako kurier musiał być przygotowany i do takich sytuacji. Wiele, wiele godzin spędził młody Dominik, ćwicząc różne sposoby uwalniania się z więzów, zwłaszcza rąk, bo one są najważniejsze.

Tym razem związano go solidnie, ale on nie dawał za wygraną. Trzęsąc się na końskim grzbiecie, wciąż kręcił rękami i szarpał, starał się uwolnić dłonie. Marzył, żeby spaść, lecz na to był zbyt mocno przytroczony.

Jak daleko już odjechali od wsi?

Kiedy zdawało mu się, że nie ma już ani jednej całej kości i że ciało jego składa się z oddzielnych części, przytrzymywanych skórą, ktoś w końcu zawołał „prrr!” i konie stanęły.

Dominik został zdjęty i rzucony na ziemię, wciąż związany i z workiem na głowie.

Ktoś wydawał rozkazy stłumionym głosem i Dominik rozpoznał „księdza”.

Poczuł, że owiązują mu ciało jeszcze jednym sznurem. Och, nie, tylko nie wokół rąk. Bogu dzięki, jakimś cudem udało mu się wysunąć ręce z nowej pętli, którą obwiązano go w pasie.

Zalała go zimna fala strachu, gdy zrozumiał, o co chodzi. Ten nowy sznur był po to, żeby przymocować kamień.

Dominik zawsze lękał się śmierci przez utopienie; wydawało mu się to najgorsze ze wszystkiego.

Nie miał czasu zastanawiać się nad swoją sytuacją, bo czyjeś silne ręce podniosły go w górę i z rozmachem wyrzuciły w powietrze; spadł… i woda zamknęła się nad nim.

Nie opadł głęboko. Wysiłki, jakie podejmował podczas jazdy, opłaciły się. Udało mu się poluzować więzy do tego stopnia, że wystarczyło teraz mocno szarpnąć i dłonie miał wolne.

Były poobcierane i zdrętwiałe, ale nie miał czasu na roztkliwianie się nad sobą; należało działać błyskawicznie. Przez chwilę nie musiał oddychać, bo gdy go wyrzucano, zdążył nabrać dużo powietrza w płuca. Musiał je zatrzymać dopóty, dopóki nie wydobędzie noża. Nie odebrali mu go, widocznie nawet o tym nie pomyśleli albo po prostu nie przyszło im do głowy, że będzie mógł go użyć. Szybko rozciął pętlę opasującą go wpół.

Sznur odpadł, kamień już nie ciągnął w dół. Ze związanymi nogami i workiem na głowie Dominik starał się wypłynąć na powierzchnię.

Dalsze powstrzymywanie oddechu stawało się torturą.

Ponieważ nie wiedział, czy napastnicy są jeszcze na brzegu, odchylił głowę cło tyłu, tak że ponad wodę wystawał tylko nos. Knebel wciąż blokował usta, worek lepił się do ciała. Po kilku manewrach zdołał w końcu odetchnąć.

Czas najwyższy, bo płuca nie wytrzymałyby dłużej.

Zachłysnął się, nabrał wody, nic nie mógł na to poradzić, żeby tylko się nie zakrztusić, bo nie wiadomo, czy oni nie stoją i nie czekają, kiedy na powierzchni pojawią się bąbelki.

Po chwili odważył się wysunąć głowę nieco wyżej i wtedy usłyszał stukot końskich kopyt. Dochodził z daleka i szybko się oddalał.

Uznał, że jest sam. Musiał uznać, bo już dłużej nie byłby w stanie się ukrywać.

Nie wiedział, gdzie jest brzeg, i wciąż miał związane nogi.

Zanurkował, uwolnił je szybkim cięciem.

Och, co za ulga!

Natomiast zadaniem ponad siły okazało się wsunięcie noża pod sznur, który opasywał mu ramiona i przytrzymywał worek, uniemożliwiając pływanie. Dominik uparcie pracował nogami i rozpaczliwie walczył z ogarniającą go paniką. W końcu rozciął worek od góry i usunął knebel. To ułatwiło oddychanie, a poza tym mógł widzieć.

Brzeg był tuż, tuż. Wysoki, co stwierdził już podczas upadku. Uznał, że leżąc na plecach może zbliżyć się do lądu, a potem wydostać się na górę tyłem.

Raz omal nie zsunął się z powrotem, ostatecznie jednak udało mu się osiągnąć brzeg.

Leżał, ciężko dysząc i drżąc na całym ciele z zimna i z napięcia, które stopniowo zaczynało ustępować.

Potem znowu podjął próbę pozbycia się sznurów opasujących ramiona. Trzymały mocno, wrzynając się w skórę, ale teraz miał więcej czasu. Piłował i piłował z rękami boleśnie wykręconymi do tyłu, nóż co chwila obsuwał się i kaleczył ciało.

Nareszcie lina została mocno nadwątlona. Jedno silne szarpnięcie i pękła. Z ogromną ulgą ściągnął worek z głowy i odetchnął głęboko.

Ale gdzie się znajduje?

Rozejrzał się dokoła. Jakieś jezioro. Pogrążony w mroku krajobraz nic mu nie mówił. Jechali długo, bardzo długo…

Zapamiętał jednak, w którą stronę oddalały się konie. Gdyby poszedł ich śladem, dojdzie zapewne do Hallaryd.

Piechotą?

– Boże mój – szepnął ku gwiazdom. – Dzięki ci za ocalenie! Ale błagam cię, Boże, chroń moją ukochaną, dopóki do niej nie wrócę!

Bardzo był niespokojny. Co grozi Villemo? Teraz, kiedy została bez niego?

Jons? Na pomoc z jego strony nie ma co liczyć. Z nim napastnicy szybko się rozprawią.

A nawet jeśli tego nie zrobią? Myśl o Jonsie i Villemo, samych w gospodzie, budziła prawie taki sam niepokój.

Dominik naprawdę miał powody do obaw.

W małym domku należącym do gospody Villemo przeżywała trudne chwile.

Rozpalona bolesną tęsknotą za Dominikiem, urażona jego chłodnym zachowaniem, którego nie odbierała jako dowodu rozsądku, lecz jako poniżający brak zainteresowania jej osobą, ze spoconym, chorym z pragnienia miłości Jonsem w jednym łóżku…

Ta prawda, że Jons to niezbyt mądry wiejski parobek. Ale był przecież także krzepkim chłopem, był nade wszystko mężczyzną, miotanym namiętnością. Jednocześnie, nie zdając sobie z tego sprawy, trafiał w najsłabszy punkt Villemo, jej współczucie dla ludzi, z którymi los obszedł się niezbyt łaskawie. Jons nie był wprawdzie niedorozwinięty, był po prostu niewiarygodnie naiwny, łatwowierny i nieszczęśliwy, ale dla Villemo to dość, by chciała mu pomóc. Znajdowała się teraz w niezmiernie skomplikowanej sytuacji.

– Jons, zrozum, ja nie mogę ci pozwolić, żebyś do mnie przyszedł – perswadowała cierpliwie. – Jestem przyrzeczona innemu i muszę wrócić do niego nietknięta. Albo umrzeć.

– A nie możesz o nim zapomnieć? – szlochał i głaskał nieśmiało jej nagie ramię. – Ty i ja tak dobrze do siebie pasujemy.

O rany, jęknęła Villemo w duchu. Jak my możemy do siebie pasować? Chyba jak ogień i woda!

– Nie, Jons, nie mogę o nim zapomnieć. Połóż się teraz i śpij.

Znowu wybuchnął głośnym szlochem.

– Ciii – szeptała przestraszona. – Co ci się stało?

– Ja umrę! – zawodził. – Ja umrę!

– Oczywiście, że nie umrzesz! – Przysunęła się do niego i pogładziła po policzku. – Co chcesz przez to powiedzieć? Dlaczego miałbyś umrzeć?

Odwrócił się, jak na niego błyskawicznie, chwycił ją wpół i ukrył twarz na jej piersi.

– Wiesz, że nie chcę zrobić ci krzywdy, Villemo, nie chcę, ale ja już dłużej tego nie zniosę. Żadna dziewczyna mnie nie chce…

– Tego nie rozumiem.

– Naprawdę, żadna nie chce, a to jest dla mnie niebezpieczne. One uważają, że jestem za głupi, a mnie potrzeba… Ja tak strasznie chcę ich dotykać, ogrzać się w ich objęciach… Potrzebuję tego, bo jestem taki wypełniony tym… tym, co musi wyjść, wiesz… To się kiedyś źle skończy, rozerwie mnie na kawałki, jeśli ja nie…

Jons, to nieprawda, to wcale nie jest takie niebezpieczne… – próbowała go uspokoić. – A czy nie mógłbyś… No, chodzi mi o to, czy nie możesz czasem sam sobie pomóc?

Spoglądał na nią z przerażeniem. Jego twarz wyłaniała się z mroku niby jasnoszara plama.

– Sam sobie? O, nie, Villemo! Nie mogę. To jest grzech! I miecz pacierzowy od tego wysycha, wszyscy tak mówią.

– Głupstwa i przesądy! – oświadczyła Villemo rzeczowo.

O rany, co ja wygaduję, pomyślała.

– Nie, nie mogę tego zrobić, nie chcę tego robić! Boję się męki piekielnej, Villemo! Ale gdybym tylko mógł… zbliżyć się do ciebie… mógł… tylko troszkę.

Co za nieznośny uparciuch! Dominiku, gdzie ty się podziewasz? Jestem w niebezpieczeństwie, Dominiku!

Zwłaszcza że słowa Jonsa jeszcze bardziej rozpalają moje trawione gorączką ciało, myślała zgnębiona Villemo. Nie chodzi mi o Jonsa, wcale się nim nie przejmuję. Ale on jest mężczyzną i jest tak blisko mnie, zbyt blisko. To chyba natura daje o sobie znać w ten mało sympatyczny sposób. Ja przecież nie chcę. A mimo to on na mnie działa! Tak strasznie!

– Jons, będzie chyba najlepiej, jeżeli wstanę. Tak nie można!

Trzymał ją mocno. Nie było w tym brutalności, raczej niewolnicze oddanie, desperacka, błagalna próba zatrzymania jej.

– Czy nie mogę… się zbliżyć? Nie do środka… tylko żeby blisko…

Ratunku, wołała w duchu. Jak powiedzieć: nie? Przecież nie chcę go zranić. Nie jego. Gdyby to był zwyczajny mężczyzna, ktokolwiek, to po prostu strzeliłabym go w gębę. Ale jego by to przecież złamało na całe życie. Czy mogę czynić jeszcze cięższym brzemię, które i tak dźwiga?

I gdyby chociaż także mojego ciała nie paliła taka tęsknota! Teraz potrzeba mi siły, potrzeba mi mądrości, zanim nie będzie za późno!

Nie, o Boże, on się przybliża! Dyszący, rozdygotany, spocony. I przede wszystkim żebrzący.

– Jons, proszę cię!

Sama słyszała, jak niepewnie brzmi jej głos.

– Ja nic nie zrobię. Ja nie wejdę…

– O Boże! Nie wolno ci w żadnym razie, to absolutnie zabronione!

Czuła, że zaczyna słabnąć. Krew pulsowała jej w skroniach, nie wiedziała już, gdzie jest, była jedynie rozpalonym pożądaniem. Pożądaniem Dominika, ale to Jons znajdował się obok…

Próbował rozsunąć jej nogi, lecz mu nie pozwoliła. Leżała na boku, sztywna jak kij.

Jons jęczał, sapał i pocił się. Nie miał w sobie nic z brutalnego gwałciciela. Po prostu pragnął jej i nie mógł sobie z tym poradzić. Teraz i on położył się na boku wyprostowany tak samo jak ona. Pierś przy piersi, udo przy udzie.

Był rozpalony niby piec chlebowy, a mimo to starał się naciągnąć na nich oboje okrycie ze skór. Chciał ją rozgrzać!

Villemo dygotała, przerażona własną reakcją, tym, że jego obecność zdawała jej się odpychająca, lecz zarazem także pociągająca. To nie był Dominik i nawet nie mogłaby sobie wyobrazić, że to on… Nie wolno jej było nawet pomyśleć, że to mógłby być Dominik, bo wówczas mogłaby ulec, poddać się temu pulsującemu pragnieniu.

O Boże! Co on robi?

– Nie! – krzyknęła.

– Chcę się tylko zbliżyć – wyjąkał.

Poczuła na swoich udach gorący dotyk jego ciała i przelękła się, że nie zniesie tego dłużej.

O Boże! błagała w duchu. Boże, Boże! Nie pozwól, żebym uległa! Ja nie chcę! To niemożliwe, nie z nim!

Musiała jednak toczyć zaciekłą walkę z własnym pragnieniem, by się przed nim otworzyć, przestać się opierać tej trudnej do zniesienia sile, która pchała ją w jego objęcia.

Dłonie Jonsa szarpały skórę na jej plecach, zostaną pewnie okropne siniaki. Jego twarz wykrzywiała się boleśnie, jęczał i wzdychał, starając się znaleźć do niej drogę.

– Ja muszę… – zawodził.

– Nie. Nie – szeptała Villemo gorączkowo, przerażona, że właśnie tego ona także pragnie. Coś w niej powtarzało: Chodź! Chodź, zanim zdążę ci się wymknąć!

Nie, nie mogę, nie wolno mi, co ja robię? Moje ciało już mnie nie słucha!

Czy to takie dziwne, że tyle młodych dziewcząt, a nawet dojrzałych kobiet ulega uwodzicielom, choć naprawdę wcale tego nie chcą? Villemo już nigdy nie będzie nikogo osądzać. Nigdy!

Jons stał się gwałtowny, krzyknął przeciągle, całym jego ciałem wstrząsnął spazm, po czym opadł bezwładnie na posłanie. Villemo poczuła na skórze coś ciepłego i lepkiego.

– Och, Villemo! – wzdychał Jons. – O Jezu, jakie to słodkie!

Piekło wstydu rozpaliło się w Villemo. Wciąż dygocząc w nieugaszonej gorączce, musiała słuchać jego rojeń o przyszłości.

– Teraz już się nigdy nie rozłączymy, ty i ja, moja ukochana! Następnym razem będzie lepiej, zobaczysz.

Nie, nie! Nie mówi tego chyba poważnie! Czy on niczego nie rozumie?

Najwyraźniej nie rozumiał.

Gadał i gadał, a ona nie była w stanie odpowiadać. Gdy jednak oszołomiony i szczęśliwy zapadł w drzemkę, a w końcu zasnął, zerwała się z łóżka, chwyciła suknię wiszącą na ścianie i wciągnęła ją pospiesznie. Czuła się chora po tym wszystkim, drżała na całym ciele. Przemknęła jakby ją kto gonił przez podwórze i wpadła do łaźni. Balii z zimną już teraz wodą, w której się przedtem kąpała, nikt nie uprzątnął. Ponownie więc zerwała z siebie ubranie i zanurzyła się w wodzie. Znalazła jakiś gałganek i szorowała się nim z taką zaciekłością, jakby chciała zmyć także wstyd, palący jej policzki. Ale ciało wciąż płonęło i nawet zimna woda nie była w stanie go ostudzić…

Po kąpieli ubrała się i bezradna stanęła przy drzwiach, nie wiedząc, co począć.

– Dominiku – szeptała raz po raz. – Ja nic nie zrobiłam. Pomogłam tylko temu biedakowi, który bał się, że umrze. Ale ja pozostałam nietknięta. Wciąż jestem twoja, Dominiku!

Żebyś tylko ty mnie chciał!

Och, ta myśl sprawiała nieznośny ból!

O, Dominiku! Mimo wszystko czuję się taka zbrukana. Nie wiem, czy mam powody, ale tak to czuję.

Westchnęła ciężko. I co teraz pocznie z Jonsem, który marzy o ich wspólnej przyszłości? Nie chce zrozumieć, że ona pomogła mu tylko ten jeden jedyny raz. I że już nigdy, absolutnie nigdy nie chce mieć z nim do czynienia. Dla niego natomiast wszystko dopiero się zaczęło.

Będzie go więc musiała zranić.

Z odrętwienia obudziło ją jakieś głuche stuknięcie.

Dochodziło z małego domku.

Jons przecież śpi…

Gdy wyjrzała na dwór, zobaczyła, że drzwi domku są otwarte, a zamknęła je wychodząc, była tego pewna.

Zorientowała się, że w środku są jacyś ludzie.

– Nie, jej tu nie ma – stwierdził jakiś burkliwy głos.

– W porządku, złapiemy ją i tak. Postawimy strażnika przy drzwiach, prędzej czy później ona tu przyjdzie. A kiedy tamci wrócą z Sunden, będą mogli się nią pobawić. Teraz idziemy!

Zostawili jednego na schodach i odeszli.

Villemo zrazu niczego nie pojmowała, nie chciała pojąć. Powoli jednak prawda docierała do niej. Jons!

Musiał umrzeć natychmiast od uderzenia, które słyszała.

Jons? Ten prosty, ufny Jons? Który dopiero co…

Musi stąd uciekać. Lecz Dominik powierzył jej swój worek podróżny ze wszystkim, co posiadał. Jej własna torba wisiała także na kołku w izbie.

Musi je zabrać. A Dominik nie może tu wrócić, to by oznaczało śmierć. Musi go odnaleźć…

W głowie krążyło jej tylko to jedno: „musi”.

Jons. Poczciwy Jons… A na schodach siedział któryś z morderców i zagradzał jej drogę!

Villemo czuła narastającą wściekłość. Powoli, lecz z coraz większym natężeniem buzowała w niej nieznośna, dławiąca, głucha siła.

Jak lunatyczka wyszła z cienia i ruszyła w stronę opryszka na progu. Wyciągnęła przed siebie rękę jak do przysięgi.

– Wynoś się! – powiedziała głosem drżącym z gniewu. – Zniknij mi z oczu, zanim nie załatwię cię tak, że będziesz żałował, żeś się w ogóle urodził!

Widziała w mroku, jak otwiera usta z przerażenia, jak wstaje z jakimś dziwnym skowytem. Nie przestając wyć, minął ją, rzucił się jak oszalały przed siebie i wypadł za bramę.

Villemo wiedziała, co go tak przeraziło. Zobaczył jej oczy, poczuł jej siłę. Straszną siłę Ludzi Lodu, która objawiała się zawsze, gdy gniew Villemo osiągał wielkie natężenie. Wywoływał ją żal, wściekłość lub potrzeba chronienia bliskich.

Ale nie miała czasu na rozmyślania. Wpadła do izby i chwyciła obie torby. Choć bardzo tego nie chciała, kątem oka dostrzegła posłanie i ciemne plamy na całej poduszce. Odwróciła się z rozpaczą w sercu. Wybiegła na dwór i dalej, za bramę. Rozejrzała się wśród zabudowań. Nigdzie żadnego ruchu, nigdzie śladu życia, wszystko trwało w uśpieniu.

Kościół? Gdzie jest kościół? Powinna dostać się do kościoła albo na plebanię, która leży pewno gdzieś w pobliżu. Chyba dochodzi już północ, a może nawet minęła, a Dominik się nie pokazał.

Musiała stłumić tę myśl, jeśli w ogóle miała zachować zdolność działania.

Kościół znalazła bez trudu. Wszędzie jednak panowały kompletne ciemności, nigdzie żywej duszy. W mroku majaczył duży biały dom. Pewnie plebania.

Przemykała się pod ścianami zabudowań i pod płotami. Na cmentarzu przed kościołem pojawiła się grupa mężczyzn; słyszała ich głosy.

– Ty nie masz całkiem dobrze w głowie – złościł się jeden. – Co ty wygadujesz?

– Przysięgam – sumitował się drugi, dygoczący ze strachu. – Jej oczy w ciemności paliły się żywym ogniem! Jak u strasznego kota! I chciała mnie zaczarować. To wiedźma! Jeśli kiedykolwiek widziałem wiedźmę, to właśnie ją!

– To największa cholerna brednia, jaką słyszałem! Stary chłop, a taki głupi! Chodź, bierzemy się za nią!

– Ja nie idę!

– Idziesz, a nie, to cię za łeb powlokę.

Minęli Villemo, ukrytą za narożnikiem sąsiedniego domu. Gdy zniknęli, pobiegła przez cmentarz na plebanię. Tu także panowały ciemności, ale przecież nie może stąd odejść nie wiedząc, gdzie podział się Dominik.

Musiała czekać dość długo, zanim zjawił się proboszcz ze świecą w dłoni, wlokąc po ziemi długą nocną koszulę.

I wcale nie był podobny do tamtego księdza, który zabrał Dominika…

Jąkając się, Villemo wytłumaczyła, po co przychodzi. Czy odwiedzał go wieczorem młody człowiek nazwiskiem Dominik Lind z Ludzi Lodu?

Ksiądz potrząsał głową.

– Znowu się mną posłużyli – powiedział. – Ci przeklęci snapphanowie od dawna szydzą sobie z duchownych. Nie, panienko. Myślę, że musi panienka zapomnieć o swoim przyjacielu. Jeżeli wpadł w ich łapy, to nie ma dla niego ratunku.

Villemo z trudem przełykała ślinę. Czuła w sobie straszną pustkę.

– Proszę mi powiedzieć… Gdzie leży Sunden?

– Sunden? To jezioro, dość daleko stąd. Na północ.

Jezioro? O Boże, miej nas w opiece, miej w opiece mojego Dominika!

– Jak się tam dostanę?

– Przez pustkowie prowadzi trakt. Przejdzie panienka przez drogę i dojdzie prosto do wiejskiego pastwiska. Tam trzeba skręcić na północ. W dzień droga jest dobrze widoczna.

Nie mogę czekać do rana, myślała Villemo. Podziękowała gorąco za pomoc i przeprosiła, że niepokoi po nocy. Pospiesznie wyrzucała z siebie słowa, nie miała chwili do stracenia.

Nie przestawała myśleć o jednym: na cmentarzu przed kościołem widziała konie. A bandyci poszli teraz do gospody. Wszyscy? Nie zostawili nikogo na straży?

Dlaczego mieliby to robić? Mieszkańcy wsi śpią, więc rozbójnicy mogą robić co im się podoba, przez nikogo nie niepokojeni.

Dopadła koni. Rżały cichutko na jej widok, a ona uspokajała je przyjaźnie.

O Boże… Ta gwiazdka na czole? To koń Dominika! To nasze konie, te ukradzione!

Villemo gorączkowo szukała swojego wierzchowca. Ale jak go rozpoznać po ciemku? Prawda! Na zadnich nogach miał białe skarpetki!

Tam! Tam stoi! Poklepała go po pysku, odwiązała, odwiązała też konia Dominika. Dwa wystarczą, pomyślała, nie warto być zbyt zachłannym. Zresztą, co tam!

Gdy znalazła się już w siodle i wzięła lejce konia Dominika, uwolniła pozostałe zwierzęta i klapnięciem nakazała im ruszać. Pobiegły natychmiast ku lepszym trawom niż ta na cmentarzu przed kościołem. Z radością patrzyła, jak znikają w ciemnościach.

Ona sama także była już w drodze do wiejskiego pastwiska.

Nocny mrok zaczynał rzednąć. Niebo na wschodzie nabierało jaśniejszych barw. Nietrudno było określić strony świata. Z łatwością odnalazła udeptaną drogę, która miała przeprowadzić ją przez pustkowia.

Przywiązała luźnego konia do swojego siodła i ruszyła w drogę do jeziora Sunden.

W sercu czaił się tłumiony lęk. By trzymać się w ryzach, musiała kierować myśli na inne sprawy.

Jons? Także myśl o nim sprawiała dotkliwy ból. Ulgę przynosiła tylko świadomość, że umarł szczęśliwy. Jeden jedyny raz w życiu danym mu było doznać bliskości kobiety. I ona go nie zraniła nawet wówczas, gdy wystąpił z tym swoim długim przemówieniem na temat ich przyszłości. Ich wspólna przyszłość, co za pomysł!

Nagle stwierdziła, że łzy ciekną jej po twarzy i pociąga nosem. Przecież chyba nie zacznie beczeć?

Dobrze wiedziała, dlaczego płacze. Otóż mimo szczerego żalu nie mogła się pozbyć paskudnego uczucia ulgi z powodu śmierci Jonsa.

Nie, to potworne, nie chce tak myśleć. Przecież żałuje go szczerze. A jednocześnie wie, że w najbliższej przyszłości jego życie byłoby nieznośne. Dziewczyna, którą, zdawało mu się, zdobył, nie zamierzała z nim zostać.

Och, Jons! Tak bym chciała płakać po tobie bez poczucia winy!

Powoli, bardzo powoli rozjaśniało się coraz bardziej. Wciąż jeszcze krajobraz tonął w cieniu, lecz wraz z rozświtem Villemo odzyskiwała wolę walki. Sosny na pustkowiu wynurzały się z puszystych obłoków mgły, która snuła się nisko przy ziemi. Jakiś samotny ptak krzyczał przejmująco w oddali. Może to sowa?

Villemo zatrzymała konie.

Daleko na horyzoncie, na prawo od miejsca, w którym stała, dostrzegła jakąś postać. To nie zwierzę, to na pewno człowiek. Samotny wędrowiec w drodze do Hallaryd.

Szedł szybko. Sylwetka rysowała się wyraźnie na tle nieba, można było rozpoznać nawet sposób chodzenia.

Z szerokim uśmiechem skierowała konie w prawo. W jej sercu na nowo rozgorzała radość. Ta radość, która na tyle godzin zamarła.

Gdy podjechała nieco bliżej, zawołała wesoło:

– Konie na sprzedaż! Czy ktoś chce kupić konia? Najprzedniejsza rasa, konie na sprzedaż!

Dominik stanął jak wryty. Długo wpatrywał się w nią oniemiały. Villemo podjechała jeszcze bliżej.

– Wspaniałe konie na sprzedaż! Czy zechce pan kupić?

W końcu odzyskał mowę.

– Dziękuję, chętnie. A ile kosztuje ten?

– Jeden pocałunek – odparła lekko.

– Niestety, w tej chwili nie mam przy sobie żadnego pocałunku. Ale czy wierna miłość by nie wystarczyła?

Patrzyła na niego ciepłym, smutnym wzrokiem.

– Uważam, że to dobra zapłata. Zgadzam się.

Dominik natychmiast dosiadł konia.

– I to na dodatek mój własny rumak! Jak tego dokonałaś? A gdzie Jons?

Kierowali się w dalszym ciągu na północ. Villemo uważała, że tak właśnie powinni postąpić. Dominik podążał za nią, ponieważ uznał, że Villemo lepiej się orientuje w nowej sytuacji.

– Jons nie żyje – powiedziała cicho i wyciągnęła rękę do Dominika.

Uścisnął ją i przez chwilę jechali w milczeniu.

Brzask rozjaśniał niebo nad mokradłem. Strzępy mgły usuwały się spod końskich kopyt.

– Co ci się stało, Dominiku? Masz mokre włosy. Cały jesteś przemoczony.

Opowiedział więc, co z nim zrobili, a ona szlochała głośno.

– A co się działo z tobą, Villemo?

Nie wspominając o tym, co zaszło pomiędzy nią a Jonsem, opowiedziała, jak się tu znalazła. Ale nie mówiła też nic o pożądaniu, jakie w niej rozgorzało na nowo, gdy tylko go ujrzała.

Czy to już nigdy nie da mi spokoju? myślała. Tyle minęło już dni i nocy, tyle lat, odkąd go pragnę. Pojechałam za nim do Danii, a stamtąd do Szwecji i nic mojej tęsknoty nie ugasiło. Teraz upokorzyłam się tak, że nie mogę mu spokojnie spojrzeć w twarz, w twarz żadnego człowieka, ani w słońce, ani księżyc. Niech będzie przeklęta jego siła woli, niech będzie przeklęty jego upór, który sprawia mi tyle bólu!

Gdy opowiadała o swoich przygodach, Dominik kręcił głową.

– Jeżeli to prawda, że nosisz w sobie dziewięć istnień, Villemo, to musiałaś już większą część wykorzystać. Obchodź się ostrożnie z resztą!

– E, chyba nie ma się czym za bardzo przejmować – powiedziała zmęczona. – Zastanówmy się lepiej, gdzie się ukryć przed snapphanami.

– Myślę, że oni już nam nie zagrażają. Tak daleko na północ nigdy się nie zapuszczają. Tu wszystko jest szwedzkie, źle by się tu czuli.

– A zatem jesteśmy wolni?

– Tak, wszystko na to wskazuje.

– Dominiku, ja nie chcę pytać o przyszłość, nie chcę pytać nawet o jutrzejszy dzień. Chcę tylko spać. Zniosłam wiele, ale wydarzenia ostatniej nocy naprawdę dały mi się we znaki. Jeśli wkrótce nie staniemy na odpoczynek, spadnę z konia.

– Tego powinniśmy unikać – uśmiechnął się. – Sam też jestem potwornie zmęczony. Drżą mi ręce, tak długo miałem je wykręcone do tyłu. Zaraz znajdziemy odpowiednie miejsce.

Jechali jeszcze kawałek na północ, aż mgły rozproszyły się całkiem, a księżyc stał się delikatną bladą plamą na jaśniejącym niebie.

Загрузка...