Dwa gwiazdoloty wylądowały na płaskowyżu. Nad równiną zawieszono satelitę „słońce”, które w odpowiednim momencie miało rozbłysnąć silnym światłem.
Tymczasem barki wyrzucały na piaszczyste plaże setki prymitywnych wojaków, dowodzonych przez wystrojonych oficerów. Kamery, rozmieszczone na okolicznych wzgórzach, dobrze widziały w ciemnościach, przenosząc wyraźne obrazy na ekran rozpięty w namiocie Dowódcy.
— Trzy, cztery, pięć tysięcy — liczył Egin, a gdy ostatni wojownik wyskoczył z barki, powiedział: — Ta zdumiewająca armia liczy około dziewięciu tysięcy osobników. Kiedy zapalimy słońce?
— Wkrótce — odparł Dowódca. — Załogi statków kosmicznych zajmują stanowiska na wzniesieniach otaczających równinę od północy i zachodu oraz wzdłuż wyszczerbionego muru, który chroni miasto przed atakiem od strony morza. Za chwilę przybędzie tutaj Soke, jeden z nielicznych znawców gier wojennych. On pokieruje obroną.
Soke wkroczył do namiotu w towarzystwie kilku kosmonautów.
— Sztab akcji — przedstawił krótko. — Ekran doskonale zastąpi mapę. Oto siły agresorów, dziewięć oddziałów po tysiąc jednostek, pięć grup już rozpoczęło działania zaczepne, biegną ku miastu i śmieją się jak opętani. Cztery podążyły w innym kierunku. Zamierzają sforsować przełęcz między wzgórzami w pobliżu miasta.
— W jakim celu? — zapytał Dowódca.
— Za przełęczą, na wysokości czterystu metrów nad poziomem morza znajduje się sztuczne jezioro. W tym miejscu postawiono tamę. Dobra robota — pochwalił Soke — kapłani znają się na rzeczy, a pracowity lud dołożył starań, by wznieść solidną budowlę. Ten olbrzymi zbiornik wody nawadnia tereny w dolinie w okresie długotrwałej suszy. Nie wiem, kto kieruje desantem, ale trzeba przyznać, że nie od parady nosi głowę na karku. Cztery oddziały otrzymały zadanie zniszczenia tamy. Nie wiem, jakimi dysponują narzędziami, ale przed wschodem prawdziwego słońca wody z jeziora, zamkniętego między górami, zaleją miasto. Będzie to lokalny potop, bo jezioro połączy się z morzem.
— Wezwijcie najstarszego kapłana — powiedział Dowódca. — Powinien poznać zamiary wrogów. Starzec ze spokojem wysłuchał stratega.
— Dobrze, niech zniszczą tamę — oznajmił, a widząc nasze zdziwienie, wyjaśnił: — Woda zaleje miasto, gliniane domy runą natychmiast, świątynia pozostanie nie tknięta.
— Zginą mieszkańcy miasta — rzekł Tytus. — Trzydzieści tysięcy żywych istot!
— Zginą również nasi prześladowcy — odparł kapłan. — Potrafią świetnie pływać, lecz w dolinę runie lawina skał, zniszczenie tamy spowoduje wyzwolenie straszliwej siły. Oni nie zdają sobie z tego sprawy.
— Zginie trzydzieści tysięcy żywych istot — powtórzył Tytus.
— Niewielka strata — odrzekł starzec. — W głębi kontynentu żyją miliony podobnych. Na swobodzie szybko się rozmnażają.
— Na swobodzie? — zdziwił się Laurin.
— W lasach, nad rzekami — tłumaczył kapłan — wiodą próżniaczy żywot. Więc wspólnie z innymi mędrcami, którzy wznieśli podobne świątynie w różnych stronach kraju, łowimy te łagodne istoty, uczymy pożytecznej pracy i osiedlamy w miastach, wznoszonych dookoła Domów Boga. Po pewnym czasie giną. Rozmnażają się tylko w młodości, a nam potrzeba starych, silniejszych i wtedy już są bezpłodni.
— Inaczej mówiąc — odezwał się Laurin — za jednym zamachem pozbędziecie się wrogów i spracowanych, coraz mniej użytecznych mieszkańców osady.
— Tak — starzec rozpromienił się — Bogowie czuwają nad nami.
— Spójrzcie! — zawołał Soke. — Tytus zabrał mój pojazd i nie czekając na rozkazy, sam pragnie ocalić miasto. Oświetlić równinę! Zatrzymać biegnących wojowników! — rozkazał strateg. — Pierwsza grupa kosmonautów osłoni Tytusa, druga przystąpi do kontrnatarcia. Pozostali wejdą do pojazdów i czekają na mój sygnał.
Sztuczne słońce wywołało zamieszanie w szeregach napastników. Oddziały biegnące po równinie rozproszyły się, szukając schronienia między skałami. Dobrze znano działanie słonecznych zwierciadeł.
— Dziesięć Błogosławionych Palców — szeptał uradowany kapłan. — Nawet gwiazdy spełniają wasze rozkazy. Pobiegnę do świątyni, ustawimy na tarasie srebrne tarcze, które spalą okręty nieprzyjacielskie i wzniecą ogień na południowym wybrzeżu. Nikt nie ujdzie z życiem.
— Pozostaniesz z nami — powiedział Dowódca, a zobaczywszy na ekranie twarz Tytusa, zapytał:
— Pragniesz usprawiedliwić swoje postępowanie?
— Nie mam czasu na usprawiedliwienia — odparł Tytus. — W pobliżu tamy kręcą się kapłani.
— Co to znaczy? — Egin zwrócił się do starca.
— Odpowiadaj, szybciej.
— Bogowie nam pomagają — odrzekł kapłan — my służymy Bogom. Uradziliśmy, że trzeba otworzyć śluzy, wyprzedzając wrogów, którzy chcą zniszczyć boską tamę. Wznieśliśmy ją dzięki pomocy niebios, trwało to bardzo długo, najstarsi nie pamiętają, kto i kiedy położył pierwsze kamienie. Tama pozostanie nie tknięta. Strumienie wody strącą w przepaść oddziały wspinające się po zboczach górskich, woda zatopi nieprzyjaciół, którzy pozostali w dolinie.
— Zatopi także miasto — przypomniał Laurin.
— Zbudujemy, nowe, większe, piękniejsze — zapewniał starzec. — Sprowadzimy wiele nowych, silnych istot. Skierują wody rzeki do opróżnionego jeziora, będą uprawiać ziemię i zbierać plony. — Nie wiem, czy zdążę zapobiec otwarciu śluz — usłyszeli głos Tytusa. — Opuściłem uszkodzony pojazd, zapominając o tornistrze. Kapłani nie zważają na moje wołanie. Dzieli nas odległość trzystu metrów. Biegnę… skafander krępuje ruchy…
Czas przyspieszył swoje przemijanie. Tytus oddychał z trudem.
„Trening wysokogórski nie na wiele się przydał
— myślał. — Kapłani nie słyszą moich krzyków. Ogłuchli na wołanie” wysłańca niebios”. Jak powinien się zachować Główny Bohater w takiej sytuacji? Mam ochotę wybuchnąć śmiechem. Tracę kontrolę nad sobą. Jak to jest z tą teorią świadomego odczuwania rzeczywistości, z zachowaniem dystansu do własnych poczynań? Pod nogami widzę kamienie, płaskie, różowe i brunatne, z prawej strony prawie białe skały. Zrzuciłem hełm, tracąc kontakt z Dowódcą. Sztuczne słońce przysłoniło obłoki i zerwał się orzeźwiający wiatr… Orzeźwiający, czy odurzający. Niesie słodkawą woń gnijących kwiatów. Przede mną kapłani… Twarze pobladłe od wysiłku, w oczach przerażenie. Usłyszeli mój śmiech i zatrzymali się, dokąd biegli? Zamierzali otworzyć śluzy. Wyciągam do nich ręce, niech dobrze przyjrzą się moim palcom. Krwawią, pokaleczone cierniami krzewów, przez które przedzierałem się po przymusowym lądowaniu pojazdu Stratega. Dziesięć Błogosławionych Palców. Oni chyba po raz pierwszy w życiu widzą krew. Nie wiem, co ich bardziej przeraziło, mój śmiech czy kilka kropli krwi. Dygocą niczym ludzie chorzy na febrę, a może to paroksyzm podobnej choroby. No, dobrze, już dobrze, uspokójcie się. Czyżby poczucię winy wyzwoliło ten nieludzki strach, obawiają się kary? Powiedziałem: uspokójcie się, nikt nikogo nie będzie karał… Prawda, maszyna nie tłumaczyła moich słów. Słyszę szum nad głową. Pojazdy Egina lądują w pobliżu tamy. Otaczają mnie ludzie.”
— Człowieku, co ty wyprawiasz? — słyszę głos Egina, nie czekając na moją odpowiedź, pomaga wejść do pojazdu.
Szybujemy nad opustoszałą równiną.
— Biedne stworzenia skryły się na barkach — opowiadał Egin. — Strateg przeszedł samego siebie. Stu kosmonautów rozpętało nad równiną prawdziwą burzę. Ciskali piorunami niczym gromowładni bogowie, piękne widowisko, wystrzelono sporo rakiet sygnalizacyjnych, olśniliśmy uciekającą armię kilkoma błyskawicami, elektryczność to znakomity wynalazek, a nade wszystko efektowny. Jak się czujesz? Nie odpowiadaj, odpocznij, zaraz opatrzymy twoje dłonie. Kronikarz Narbukil rozerwał skafander przez te przeklęte ciernie, poranił kolano i począł recytować balladę. Nic groźnego, lekkie rozkojarzenie i skłonność do śmiechu. Prawdopodobnie strojni oficerowie narkotyzują tym swoich wojaków. Co mówisz?
— Odpłyną i więcej nie wrócą.
— Odpłyną, ale zapewne 'kiedyś wrócą.
— Nikt nie zginął?
— Nie, stoczyliśmy bitwę bez ofiar.
— Potop odwołano?
— Tak — odparł Egin i nieoczekiwanie posmutniał.
— Odnieśliśmy wielki sukces — powiedział Tytus.
— Tak, tak, oczywiście.
— Mówisz to bez przekonania.
— Gdy wędrowałeś po zboczu góry, by nie dopuścić do otwarcia śluz, Dowódca rozmawiał z kierownikami zespołów. Zastanawiano się, czy wolno nam ingerować w ściśle wewnętrzne konflikty tej planety.
— Czy wolno? — zawołał Tytus. — Ocaliliśmy życie kilkudziesięciu tysięcy istot.
— Zdaniem ekspertów przedłużyliśmy prymitywną, prawie bezmyślną egzystencję stworzeń, bezlitośnie wykorzystywanych przez Białobrodych. Zwierzęta na Ziemi żyją w daleko lepszych warunkach.
— Czy mógłbyś spokojnie i bezczynnie patrzeć na zagładę miasta?
— Dlatego postanowiono interweniować i była to decyzja prawdziwie ludzka, ale także egoistyczna. By nic nie zakłócało spokojnego snu kosmicznych zbawicieli. — Egin uśmiechnął się. — Powtarzam opinię Rozumnych. Przypuszczają, że wcześniej czy później przedstawiciele obu kontynentów skutecznie się wymordują, przez pewien czas będą wspominać odwiedziny „wysłańców niebios” i zanim osiągniemy czwartą szybkość kosmiczną, wywołają lokalny potop.
— Nie wolno tak łatwo rezygnować — rzekł Tytus. — W dawnych czasach misjonarze poświęcali całe swoje życie, by nauczać dzikich ludzi.
— A zatem proponujesz zorganizowanie misji na planecie Xyris. Kto tu zostanie?
— Wśród dwustu tysięcy kosmonautów zapewne znajdą się ochotnicy.
— Ty, rzecz prosta, zgłosisz się pierwszy.
— Myślę, że tak właśnie powinienem uczynić — oświadczył z głębokim przekonaniem Tytus. — Interesujący pomysł — zabrzmiał głos Dowódcy. — Od kilku minut przysłuchujemy się waszej rozmowie, wybaczcie. Za dwie godziny wzejdzie prawdziwe słońce, wtedy wyruszymy w dalszą drogę. Wracajcie do gwiazdolotu.
Oto siedzę na ławie przed Domem Rodzinnym, oparłszy się plecami o drewnianą ścianę, bose stopy rozgrzewa gorący piasek, co za ulga, zrzuciliśmy skafandry, wkładając podniszczone portki i flanelowe koszule. Tytus usiadł po przeciwnej stronie stołu, od czasu do czasu spoglądamy na siebie, wymieniamy uśmiechy ludzi sytych, zadowolonych z życia, a przede wszystkim z czasu teraźniejszego. Słuchamy gruchania gołębi, ćwierkania wróbli. Gospodyni zmywa naczynia po smacznym posiłku, któż by pomyślał, że brzęk talerzy i garnków łaskocze ucho niczym najpiękniejsza muzyka. W ogrodzie stoją ule, więc te odgłosy wzbogaca jeszcze brzęczenie pszczół. Gospodarz przysiadł na pniu i palił fajkę. Oczy przymrużył, rozmyśla. Zresztą, kto go tam wie, może drzemie.
— Ojciec! — gospodyni wychyla się z okna, w dłoni trzyma szklany słoik.:— Podaj gościom konfiturę, zaraz zaparzę herbatę.
— Delicje — mruczy Tytus oblizując łyżkę. — Skosztuj Narbukil, nie lubisz słodyczy?
— Zaczekam na herbatę. Łyk gorzkiej herbaty, łyżeczka słodkości — tłumaczę — wtedy dopiero smakuje. Sama słodycz znudzi.
— No, nie martw się, skończyliśmy z bezkonfliktową egzystencją. Pierwszy kontakt z istotami na planecie Xyris nie należał do najsłodszych.
Matka przyniosła herbatę, dwa czajniczki esencji imbryk wrzątku. Sami napełniamy porcelanowe filiżanki, wspominając minione dni. Wiele godzin debatowano nad pomysłem Tytusa.
— Przypomnijcie sobie zamierzchłe czasy — mówił Laurin. — Prorocy, mędrcy, magowie, wielcy uczeni tak znacznie wyprzedzili swoją epokę, że uznawano ich albo za szaleńców, albo za świętych, albo za ludzi niesłychanie niebezpiecznych. Świętych torturowano, a potem uczniowie wznosili mistrzom wspaniałe świątynie. Niejeden mędrzec spłonął na stosie. Wielu proroków i nauczycieli zginęło męczeńską śmiercią. Podobny los czeka ludzi, którzy pozostaną na Xyris.
— Niekiedy i śmierć bywa pożyteczna — powiedział Tytus, wywołując ogólne poruszenie.
— Zbytnio przejąłeś się swoją rolą — stwierdziła Tereza — ale powinieneś pamiętać, że Główny Bohater nie może zginąć przed zakończeniem dramatu.
— Zamierzamy lepiej poznać Kosmos — odezwał się Dowódca — natomiast nie zamierzamy korygować kosmicznych błędów. Pragniemy zrozumieć czas, ruch, przestrzeń, strukturę dostępnych dla ludzkich zmysłów fragmentów Kosmosu. Zadanie przyspieszenia rozwoju intelektu prymitywnych istot przekracza nasze możliwości. Zażegnaliśmy konflikt, a potem ekipy wyspecjalizowanych kosmonautów zapoznały się z życiem przedstawicieli obu kontynentów. Jedni i drudzy, mam na myśli kapłanów i strojnych antagonistów, szczerze się nienawidzą. Sądziliśmy początkowo, że przyczyną tej nienawiści są Rodzicielki. Nic podobnego. To bardzo stara historia i nikt dobrze nie pamięta, kto właściwie zawinił, czy swawolni i lubieżni, czy szukające nowych wrażeń, płoche istoty, czy mądrzy i fanatyczni strażnicy świątyń i badacze nieba. Tereza rozmawiała z Rodzicielkami. Dowiedziała się, że rodzą często i chętnie, że szanują swoich czcigodnych opiekunów, którzy na noc zdejmują białe brody i peruki i troszczą się skutecznie o własną nieśmiertelność, przekazując swoją wiedzę starannie wychowanym następcom. Nie umiały odpowiedzieć na pytanie, skąd pochodzą. Przyszły na świat w komnatach piramidy. Podziemnymi przejściami wychodzą na plaże, spacerują po ogrodach i plotkują. Zajmują się wychowaniem dzieci, niektóre malują dzbany i misy, używając tych samych farb do barwienia oczu, ust, a także paznokci u rąk i nóg.
Szukaliśmy więc innych źródeł konfliktu. Strojni i piękni, to bez wątpienia arystokracja Drugiego Kontynentu. Budują miasta nad licznymi jeziorami i rzekami. Oswoili i wytresowali prymitywne, człekokształtne stworzenia. Spełniają one posłusznie każde polecenie swoich treserów, wykonując najcięższe prace lądowo-wodne. Chętnie uczestniczą w bijatykach, łatwo je rozjuszyć, wtedy stają się niebezpieczne. Przewiezione przez cieśniny morskie, wielokrotnie plądrowały osady wokół piramid. Strojni budują okręty. Są urodzonymi podróżnikami i awanturnikami. Na pytanie, dlaczego wojują z kapłanami, odpowiedzieli:
— Nie wyobrażamy sobie życia bez tych wojen. Budujemy coraz większe okręty, staczamy coraz większe bitwy. Budzimy się i zasypiamy, przeklinając niemrawych starców. To szaleńcy. Budują i budują świątynie, nieruchome, bezużyteczne. Zmuszają do ciężkiej pracy wiele biednych istot, na które polują dwa razy w roku w wielkich lasach.
— Wy również nie oszczędzacie tych biedaków — powiedział Laurin. — Niszczycie osady, rujnujecie domy, gdzie odpoczywają po całodziennym trudzie.
Odpowiedź była szokująco szczera.
— Trudno zburzyć kamienne świątynie, wielkie jak góry. Niszczymy więc mieszkańców osad, dzięki którym istnieją znienawidzeni starcy.
Wysłałem ekspedycję w głąb kontynentu — mówił dalej Dowódca — by kosmonauci przyjrzeli się życiu istot leśnych w ich naturalnym środowisku. Widzieli szałasy budowane z kory nieznanych drzew, wielkie gniazda uplecione w rozłożystych konarach, dające schronienie w czasie częstych powodzi. Egin rozmawiał z wodzem plemienia. Oto utrwalony fragment tej rozmowy:
„— Białobrodzi zabierają z lasów tysiące istot, wasi bracia cierpią, ustawiają ciężkie, wielkie kamienie, jeden na drugim, jedne na drugim, i giną z wyczerpania.
— Każdy ginie — odparł wódz — ale nie każdy odradza się. Kto buduje wielkie domy z kamienia, ten dotyka bram nieba. Gdy przychodzą tutaj wielcy czarownicy z białymi brodami, tańczymy z wielkiej radości.”
— A teraz — kończył Dowódca — teraz podejmijcie decyzję, czy zostawimy na tej planecie nauczycieli, czy poprzestaniemy na dobrych radach i naukach.
— W podziemiach piramidy — odezwał się Laurin — odkryliśmy drugie sanktuarium. Na ścianach kolorowe malowidła przedstawiają scenę zstąpienia dziesięciu bogów z nieba na planetę Xyris. Nad głowami bóstw unoszą się skrzydlate dyski. Wiele wskazuje na to, że ktoś nas wyprzedził, że gospodarze tej strefy Kosmosu od czasu do czasu wizytują swoje gospodarstwo. Na czarnych, kamiennych płytach wyryto wiele znaków i rysunków. Są to zapewne rady, nauki, zalecenia, recepty na mądrość. Zapytaliśmy strażników świątyni, czy zdołali rozszyfrować te znaki. Odpowiedzieli: „Bez trudu, to nasze tajemne pismo. Dzięki niemu poznaliśmy sposoby budowy Domów Boga, tam i obserwacji nieba. Tu napisane — mówił kapłan — że nadejdzie czas powrotu wysłańców niebios, a stanie się to przed potopem. Przepowiednia sprawdziła się.”
Znowu jesteśmy w drodze. Gwiazdolot Dowódcy prowadzi eskadrę Grupy Północnej. Astromedyk zbadał Tytusa i mnie. Analiza krwi wykazała lekkie zatrucie. Ciernie nieznanego krzewu zanieczyściły krew. Kuracja przebiega pomyślnie. Przepisano nam specjalną dietę, a ponieważ nikt tak nie umie gotować jak Matka, stołujemy się w Domu Rodzinnym. Nie tylko spożywamy tutaj posiłki. Także nocujemy. Drewniane, szerokie łoża, pachnąca pościel. Słychać dalekie szczekanie psów albo krople deszczu bębniące na szybach. Do wyboru. Wczoraj Tytus powiedział do Gospodarza:
— A może jednak powinienem pozostać na Xyris?… Długo milczeliśmy, wreszcie przemówił Tytus:
— Altruizm współczesnych ludzi, mieszkańców Ziemi, ciągle jeszcze ma charakter heliocentryczny, bo nie zdołał przekroczyć granic naszego Układu Słonecznego. Szukamy Mądrzejszych, by z ich pomocą przyspieszyć rozwój własnego rozumu, ale napotkawszy Mniej Mądrych, spieszymy dalej, zadawalając się chwilowym zażegnaniem konfliktu. Nie wystarczy radzić: „Korzystajcie z rozumu w
pawidłowy sposób.” Należy pouczyć, jak to należy czynić, by zlikwidować szkodliwe odruchy, by wyeliminować destruktywne działanie nienawiści.
— Gdy w Zamierzchłych Czasach ludzie rozważali przyczyny zła panoszącego się na Ziemi, ówcześni mędrcy odpowiadali: „Katastrofy ziemskie stanowią dalszy ciąg katastrofy niebieskiej.” Mówili: „Istniejący Absolut nie znajdował upodobania w swym osamotnieniu. Życie owej Nadistoty byłoby pospolite i oschłe, gdyby zabrakło Jej niepokoju, bólu, cierpienia i drążenia przez zasadą negatywną. Duch absolutny nie może istnieć w absolutnym osamotnieniu. Tragedia broni Go przed martwotą.”
— Usiłowano usprawiedliwić lub co najmniej wytłumaczyć istnienie bezmyślnego okrucieństwa, ślepego losu.
Tytus roześmiał się:
— Myśli ludzkie biegły po coraz bardziej zawiłych ścieżkach, zamiast prostować drogi wiodące do poznania, tworzono filozoficzne meandry i labirynty bez wyjścia. Jedne bóstwa żądały bezkrytycznej miłości od swoich wyznawców, inne egzystowały dzięki nienawiści śmiertelników. Bogowie współżyli z ludźmi, czyniąc ich półbogami, bądź zsyłali straszliwe kary na grzeszników, znajdujących zadziwiające upodobania w łamaniu boskich przykazań i działaniu na własną zgubę. Potem nadszedł okres materializowania bogów, utożsamiania Stwórcy z materią Kosmosu. Sporo uwagi poświęcono inżynierii niebieskiej, łącząc wszystko z wszystkim dla uzasadniania sensu „Jedni” albo rozdzielając Doskonałe od Niedoskonałego, co znowu stało się okazją do spekulacji na temat względności wszelkich pojęć i zjawisk. — Jak więc sam widzisz — mówiłem do Tytusa — wiele potrzeba było czasu, by Najmądrzejsi odnaleźli właściwą drogę, na którą tak niedawno wstąpiliśmy. Słabo rozwinięte mózgi mieszkańców planety Xyris nie są zdolne do przyjęcia naszej wiedzy. Nie przelejesz wody z morza do jednej muszli, a obudzenie drzemiących umysłów wymagałoby zoperowania wielu milionów mózgów. Powiedz, czy to realne?
— Nie — odparł już nieco senny Tytus. — Nie mamy tylu chirurgów. Niegdyś wlewano olej do głowy. Podobno ludzie mądrzeli od tego zabiegu.
— Niestety, zaginęły gdzieś recepty, umożliwiające sporządzenie cudownego oleju. I chociaż mówiono: „Na głupotę nie ma lekarstwa” albo „Jak Pan Bóg chce kogoś ukarać, to mu rozum odbiera”, wynaleziono skuteczne sposoby na pobudzenie umysłów i rozwój rozumu. Pamiętasz zapewne pierwszy eksperyment, polegający na stworzeniu zespołów myślicieli, rozwiązujących wspólnie jeden problem.
Tytus nie odpowiedział. Spał w najlepsze. Od kilku minut mówiłem sam do siebie.