Dziewiąty miesiąc kosmicznej wyprawy. Tytus spacerował po galerii wybudowanej na obwodzie gwiazdplotu. Zatrzymywał się co kilka kroków przed ekranami imitującymi okna. Mknęli z czwartą szybkością. Gromady gwiazd gęstniały przed statkiem, a gdy zbliżał się do nich, niknęły, by znowu pojawić się za pojazdem. Niektóre tonęły w czarnych obłokach, inne ulegały pozornemu rozproszeniu. W tej strefie Galaktyki dominowała czerwień w niezliczonych odcieniach — od intensywnego szkarłatu do subtelnego różu.
„Piękne, wspaniałe” — myślał Tytus i przypomniał sobie swój ogród na Ziemi. Za oknem błysnęła fioletową smugą kometa.
— Fiolet, fiolet, fiolet! — szeptał Tytus usiłując rozumieć, dlaczego powtarzanie tego słowa sprawia mu przyjemność. Fiolet — Letycja — Tycjan — Anubis… Fioletycjanubis, fioletycjanubis…
Tworzenie nowych słów było jeszcze zabawniejsze. Za pół godziny zejdą inni kosmonauci. Poranny spacer, oglądanie stale zmieniającej się panoramy Kosmosu, rozmowy o czasie, o grze wyobraźni, wzajemne analizowanie stanów psychicznych. Teraz gawędzili ze sobą bezgłośnie. Astromedyk zalecał wewnętrzne dialogi. Po porannej gimnastyce ciała — ćwiczenia jaźni. Ułatwiają koncentrację, przeciwdziałają rozkojarzeniom. No więc Tytus ćwiczył z uczuciem lekkiego rozbawienia, w myśl zasady: jeżeli nie pomoże, zapewne nie zaszkodzi. Chętnie słowo „na pewno” zastępował tym „zapewne”. Żyli przecież w innym, ponadczasowym wymiarze, deformującym wszystkie granice. „Na pewno” stało się groteskowym określeniem. Pierwsze deformacje pojawiły się po osiągnięciu szybkości lotu równej jednej dziesiątej szybkości światła. Co to było? Aha, amnesia retroactiva, niepamięć wydarzeń minionych, od tego zaczęło się, któregoś dnia otworzył oczy z uczuciem niewysłowionej ulgi nowo narodzonego człowieka. „Balast przeszłości przestał istnieć. Co działo się przedtem? A któż to wie i po co zaprzątać sobie głowę takimi głupstwami? Świadomość trwania ekscytuje najbardziej. Nic nie przemija, więc nie ma czasu przeszłego.” Na szczęście był to stan przejściowy i pamięć tego, co przeminęło, wróciła.
— To groziło zerwaniem kontaktu z Ziemią — powiedział astromedyk. — A konsekwencje? Poważne kłopoty z własną osobowością, odczłowieczenie, anielska, bezkonfliktowa i bezmyślna egzystencja kosmitów błądzących po bezdrożach Kosmosu.
— Nie wolno zapomnieć o czasie przeszłym. Określa przecież sens wyprawy, precyzuje wieloletnie zadania ekspedycji. Od czasu do czasu warto powspominać — zachęcał lekarz — a gdy trudno, zajrzyjcie do Domu Rodzinnego.
Za oknami gwiazdy pulsowały czerwonym światłem, niespokojnym, arytmicznym. Tytus usłyszał znajomy głos kronikarza gwiazdolotu:
„Dzisiaj minął dziewiąty miesiąc według ziemskiego kalendarza. Zegary statku odmierzyły zaledwie jedną trzecią tego czasu. Eskadra podzielona na dwadzieścia zespołów po sto pojazdów eksploruje równocześnie cztery strony Galaktyki. Gdyby połączyć linią sto gwiazdolotów jednego zespołu, powstałby sześcian o boku długości stu kilometrów. A zatem dwadzieścia sześcianów, rzuconych między gwiazdy, unoszą prądy kosmiczne, to przypomina grę w kości na niebieskim stole. Przekroczyliśmy granicę naszego Układu Słonecznego w kilkunastu punktach. Dostrzeżono wymarłe, opustoszałe planety. Nie interesują nas. Stale odbieramy sygnał z głębi Kosmosu. Zapewne ułatwi nam odnalezienie właściwej drogi, wiodącej do światów zamieszkałych przez Istoty Rozumne.”
Tytus usłyszał kroki i odwrócił się. Do galerii wszedł kosmolog Laurin. Mówiono o nim: „zawsze z siebie zadowolony”. Odpowiadał żartobliwie: „Znam wartość rzeczy, cenię struktury myślące, nie zapominając o sobie.”
— Poranny spacer? — przemówił. — Tak, przed chwilą poinformowano mnie, że pora obudzić się, zjeść śniadanie, bo wzeszło słońce pokładowe — Laurin roześmiał się. — Dowódca eskadry znakomicie zastępuje stare słońce, co tak pięknie wschodziło i zachodziło na Ziemi. Tutaj on wychodzi ze swojej kabiny i obdarzywszy załogę promiennym uśmiechem, rozgrzewa nieco zziębniętych kosmonautów. Ty oczywiście pierwszy wstałeś, wiadomo, bohater.
Kosmolog przyjrzał się uważnie Tytusowi i spoważniał.
— Mówię do człowieka, który zaledwie raczył na mnie spojrzeć; o czym myślisz, gdzie jesteś? — dopytywał Laurin. — Odpowiadaj, jeśli nie ogłuchłeś.
— Dziewiąty miesiąc — wymruczał Tytus.
— Mów wyraźniej, nie zrozumiałem.
— W dziewiątym miesiącu dziecko przychodzi na świat.
— Genialne spostrzeżenie, godne egzobiologa studiującego życie w Kosmosie. No cóż, masz rację. Ale ty nie żartujesz. Ciebie coś trapi?
— To zapewne zbieg okoliczności — mówił Tytus, podchodząc do jednego z wielu okien galerii
— ale przeczuwam narodziny jakiegoś kosmicznego wydarzenia.
— Intuicja?
— Może instynkt zwierzęcia przerażonego Kosmosem?
— Boisz się? — zdumienie kosmologa było szczere.,
— Strach to ludzkie uczucie. Odczuwam trudny do określenia niepokój.
— Karmią nas tutaj nieźle — żartował Laurin, — więc chyba nie zatrułeś się.
— Nie umiem opanować tego niepokoju. — Tytus otworzył drzwi windy. — Chodź. Pojedziemy do Dowódcy.
Dowódca nie zbagatelizował niepokoju Tytusa. Nawiązał łączność z komendantami gwiazdolotów, zalecając wzmożoną ostrożność. Na pytanie: „Co u was słychać?” otrzymał kilka niemal identycznych odpowiedzi: „Kobiety denerwują się bez powodu. Jeszcze bardziej są zaniepokojone ptaki”.
— Przygotować trzyosobowe rakiety. Za kwadrans rozpoczną rekonensans. Podaję współrzędne…
Zostawili Dowódcę z maszynami.
— Będzie teraz wydawał rozkazy — powiedział kosmolog. — Rozkaz za rozkazem. To człowiek stworzony do rozkazywania.
— Tak, to znakomity dowódca i organizator — zgodził się Tytus — nie lubisz go. Dlaczego?
— Lubię, nie lubię — Laurin wzruszył ramionami. — Nauczono nas sterować swoimi uczuciami, nauczono nas wzajemnego szacunku. Szanuję wszystkich ludzi, lecz ci wspaniali wywołują we mnie opór. — Laurin położył dłoń na swoim żołądku. — Tu, pojmujesz, mniej więcej w tym miejscu.
— To nie opór, to przekora — zaopiniował Tytus. — Mnie jednak tolerujesz.
— Ba, Główny Bohater ekspedycji nie wywołuje negatywnych uczuć. Otoczenie uwielbia go, a ja należę przecież do twojego najbliższego otoczenia. Do uwielbienia daleko, ale lubię cię. — Laurin położył dłoń na swoim czole. — Stąd pochodzi to uczucie? Nie! — zawołał udając przerażenie. — Co ja plotę? Wybacz, oczywiście przyjaźń i sympatia pochodzą z serca, chociaż niektórzy uczeni są odmiennego zdania. — Podobno wątroba jest źródłem uczuć pozytywnych, natomiast śledziona negatywnych.
Przerwali rozmową, bo zapłonęły alarmowe światła. W chwilę później Dowódca przekazał wiadomość:
„Rakiety zwiadowcze Ósmego zespołu wykryły planetę otoczoną atmosferą. Kosmonautów zadziwiło duże podobieństwo do Ziemi, być może, pozorne. Oto wyniki pierwszych obserwacji: widoczne jasne i ciemne plamy silnie kontrastujące ze sobą, w południowej strefie zwrotnikowej pasma obłoków. Planeta znajduje się na peryferiach swojego układu słonecznego, średnica w przybliżeniu cztery razy większa od Ziemi, masa identyczna. Badania są kontynuowane. Eskadra Wschodnia otoczy Planetę według instrukcji:” Pierwsze spotkanie”. Zrzucimy sondy bez załóg, poszperają w różnych okolicach, poczekamy na wyniki.”
Przeanalizowano rezultaty dwudniowej wyprawy maszyn i Dowódca zdecydował:
— Przygotować trzy grupy kosmonautów do lądowania. Informujcie o każdym swoim ruchu, o swoich wrażeniach, o tym, co widzicie, co słyszycie, co czujecie.
Po upływie godziny kierownik pierwszej grupy poinformował:
— Nasz pojazd sunie po wielkiej równinie, straciliśmy łączność wzrokową z drugą i trzecią grupą, ale słyszymy ich. Pustynie ziemskie są cudowne w porównaniu z tą równiną. Czy wędrowaliście kiedyś po metalowej, lśniącej płaszczyźnie, ciągnącej się w nieskończoność? Zwiększamy szybkość. Przed nami szeroka na kilometr szczelina, wypełniona purpurową lawą, tu i ówdzie sterczą wysokie białe bloki skalne, podobne do stalagmitów, ponad nimi snują się niebieskie dymy.
— Czy widzisz horyzont? — zapytał Dowódca.
— Nie. Dalszy plan zamglony, niebo w górze ciemnieje. U podnóża skał kipiel, krążą wokół nich ptaki-nieptaki, twory wieloczłonowe, lekkie niczym puch i puch przypominające.
— Czy dostrzegły wasz pojazd?
— Nie, nie sądzę. Obserwujemy te dziwa przez lunety. Co dalej?
— Przygotować się do powrotu. Kierownik drugiej grupy opowiadał:
— Horyzont załamuje się w samym środku, to zabawnie wygląda, w miejscu załamania pulsują kolorowe światła, nad nimi faluje kurtyna zorzy polarnej, na jej tle widać dwa wolno wirujące kręgi. Kurtyna rozpływa się w przestworzach, nikną złociste aureole. Niebo czarne jak smoła, studnia bez dna, ani jednej gwiazdy. Nad horyzontem rozbłyski, czyżby wyładowania elektryczne? Zatrzymaliśmy pojazd tuż nad krawędzią wielkiej rozpadliny. W środku, na samym dnie płonie ogień. To zapewne stożek wulkanu. Wypuściłem gołębia, po minucie lotu spadł martwy. Czekamy na dalsze dyspozycje.
— Uważajcie, by nie uszkodzić skafandrów. W atmosferze tej planety sporo trujących gazów. Przygotować się do powrotu.
Relacja kierownika trzeciej grupy:
— Nie tracąc z oczu pojazdów z lewej i prawej strony, badamy centralny pas płaszczyzny. Krajobraz bardzo urozmaicony, kopulaste wzniesienia pokryte czymś, co trudno nazwać roślinnością, to przypomina raczej poskręcane włosy. Zbliżamy się do głębokiego wąwozu, nad którym przerzucono wspaniałe mosty.
— Mosty?! — zawołał Dowódca. — Na ekranach widzę tylko bezkresną równinę!
— Tak, wspaniałe mosty, dzieło istot inteligentnych, dzieło artystów nie z tego świata, arcydzieła, lekkie konstrukcje z barwnego tworzywa, tuż pod nimi…
— Dlaczego umilkłeś?
— To cmentarzysko wraków pordzewiałych machin. Nie, to resztki żelaznej konstrukcji wielu budynków, fragment miasta zniszczonego eksplozją nuklearną… Nie, w tym wąwozie toczyła się bitwa monstrualnych pojazdów wojennych…
— Znowu milczysz, mów! — zniecierpliwił się Dowódca. — Mów, proszę.
— Śnię koszmarny sen — szeptał kosmonauta. — Patrzę na kosmodrom… To wraki statków kosmicznych, zniszczono je, zanim zdążyły wystartować, jakże są podobne do naszych gwiazdolotów! Co czynić?
— Wracać! Natychmiast wracać! Dowódca ochrypł od krzyku. Wielokrotnie powtarzał ten rozkaz, kosmonauci chyba ogłuchli.
— Nasz pojazd sunie po wielkiej równinie — powtarzał swoje sprawozdanie kierownik pierwszej grupy.
— Horyzont załamuje się w samym środku — rozpoczynał od nowa drugi kosmonauta.
— Badamy centralny pas płaszczyzny — relacjonował trzeci. A potem mówili na przemian:
— Przed nami szeroka szczelina wypełniona purpurową magmą…
— Nad horyzontem rozbłyski…
— Tu i ówdzie sterczą białe bloki skalne…
— Nad nimi snują się błękitne dymy…
— U podnóża skał kipiel…
— Niebo czarne jak smoła… W wieży obserwacyjnej gwiazdolotu Dowódcy debatowano:
— Widocznie skafandry nie są szczelne — stwierdził Tytus. — Zatruta atmosfera planety wyzwala wizje.
— Nasze sondy przekazują inne obrazy. Ptaki-nieptaki, ruiny zniszczonego miasta, mosty to gra wyobraźni, fantasmagorie — mówił Dowódca. — Co proponujecie?
— Jak najszybszy powrót do gwiazdolotu — odparł Tytus. — Zabiorę ich z tej równiny, jeśli zgodzisz się.
— Zabierzesz, nie wychodząc z pojazdu ratunkowego. Maszyny zapakują kosmonautów do pojemnika. Dopilnuj, by prawidłowo wykonały twoje polecenia. To dziwna planeta, z odległości trzystu tysięcy kilometrów przypomina Ziemię, z bliska podobieństwo maleje. Nie wiem, co wyzwala te wizje, bądźcie ostrożni — zakończył Dowódca.
Pojazd, prowadzony przez Tytusa, przez chwilę krążył nad głowami kosmonautów. Był to pierwszy zespół.
— Widzicie mnie? — zapytał Tytus.
— Co za pytanie! — zdenerwował się kierownik patrolu. — Nie jesteśmy ślepi. Czego chcesz?
— Nie słyszeliście wezwania do powrotu?
— Nie. Słyszymy natomiast muzykę.
— Muzykę?
— Marsze. Pragniecie dodać nam animuszu. Tytus usłyszał śmiech kosmonauty i pomyślał, że pora przerwać tę rozmowę. Maszyny dobrze spełniły swoje zadanie, zrzuciły sieci na oszołomionych kosmonautów i jednego po drugim wciągnęły do pojazdu. Powrót do gwiazdolotu trwał piętnaście minut.
— To skandal, to bezprawie! — awanturował się kierownik drugiego zespołu. — Traktujecie ludzi jak zwierzęta!
— Ciszej, obudzisz moją żonę, nie krzycz — prosił Astromedyk. — Przez kilka godzin oddychaliście jakimś świństwem i teraz gadasz od rzeczy. — Lekarz uśmiechnął się. — No, bądźcie mili, bo was uśpimy.
Groźba poskutkowała.
— Przepraszam — powiedział kosmonauta. — Nerwy niekiedy odmawiają posłuszeństwa, to zła planeta, wredna atmosfera wsącza jad do krwi.
— Może to jad, a może coś innego — lekarz miał wątpliwości. — Sześciu rozumnych ludzi nagle głupieje i opowiada bajki. Tacy trzeźwi, tacy silni i odporni — kpił — a zaledwie zetknęli się z obcą planetą, siła, trzeźwość, rozum wszystko do niczego. Zasłużyliście na odpoczynek — lekarz zmienił ton, zaniechał drwin. — Przed chwilą, dopiero przed chwilą odzyskaliście przytomność, dostrzegłem w waszych oczach rozbawienie. Złożymy teraz wizytę Rodzinie.
Dom rodzinny znajdował się w samym środku statku kosmicznego. Do tego szczególnego miejsca wiodły dwie drogi, windą do czwartego pokładu, a potem korytarzem albo… polną ścieżyną.
— Tak, polną — powiedział lekarz. — Tędy przychodzą ludzie, którzy wracają z dalekich wędrówek. Tą drogą wracają do rzeczywistości. Rodzinny Dom likwiduje rozkojarzenia, ratuje przed obłędem, zmniejsza nostalgię.
Szli po piaszczystej drodze, z lewej strony drewniany plot, z prawej wierzby, w oddali dom.
— Fantastyczne! — zawołał kosmonauta z drugiego zespołu. — Bierwiona modrzewiowe, ależ tak, tak, to modrzew. W takim domu mieszkali nasi pradziadowie. Ojciec opowiadał o dworku modrzewiowym jak o cudzie architektury. Wówczas nie mogłem tego zrozumieć. Oglądałem podobne domy w rezerwatach, ładniutkie, nawet przytulne, ale jakże zabawne, byłem w tym czasie zafascynowany cudami architektonicznymi konstruktorów miast kosmicznych… Dopiero dzisiaj pojąłem, że ten drewniany dom w niczym nie ustępuje współczesnym pawilonom. Spójrzcie na te zacięcia na węgłach, mają kształt serc.
— Witam w skromnych progach. — Na ganek wyszedł Gospodarz, mężczyzna w sile wieku. Uścisnął dłonie kosmonautów. — Czym chata bogata, tym rada — mówił z uśmiechem. — Żona przygotowała czerwony barszcz. Jesteście utrudzeni daleką drogą, odpocznijcie kilka godzin. Po barszczu z pierogami skosztujecie pieczeni sarniej. Prosimy do izby.
— Słyszałem o tym zakątku na czwartym pokładzie gwiazdolotu — zwierzał się najmłodszy kosmonauta. — Ale co innego słyszeć, co innego widzieć. Ten stół pokryty białym obrusem, te kolorowe wycinanki na ścianach, te ławy…
Do izby wkroczyła Gospodyni z garnkiem dymiącego barszczu.
— Moja żona — powiedział Gospodarz. — Kobieta zacna, choć nieco swarliwa. Zawsze lubi postawić na swoim. Mówiłem: podamy gościom rosół, pewno takiego nie jedli w życiu, a ona: „Co tam rosół, zrobię czerwony barszcz z pierogami”. I tak zostało.
Barszcz rzeczywiście był wyborny, humory coraz lepsze, bo Gospodarz wydobył z kredensu butelkę czerwonego wina. Tytus obserwował dyskretnie kosmonautów. Twarze młodych ludzi zaróżowiły się, ustąpiło napięcie.
„Jedynie w oczach pozostała jeszcze odrobina lęku” — myślał. — Po raz pierwszy zetknęli się z Nieznanym, mimo wszechstronnego przeszkolenia i wieloletnich przygotowań, nie są dostatecznie uodpornieni. Czy można przewidzieć reakcję ludzkiego organizmu w każdej strefie Kosmosu? To niemożliwe. W jaki więc sposób przeciwdziałać, gdy zbliża się niebezpieczeństwo, kto je zdoła rozpoznać, ocenić, zrozumieć? Najwspanialsze aparaty zawodzą, pozostaje instynkt, intuicja sprzężona z maszynami. One ułatwią natychmiastowe reakcje.”
— Widzę, że apetyt dopisuje — powiedział do kosmonautów.
— Zjadłbym konia z kopytami — odparł najmłodszy, wywołując ogólną wesołość. — Ten dom przywraca spokój, wszystko tu proste, zrozumiałe, życzliwe — spojrzał na Tytusa. — Dobrze mówię?
— Dobrze.
— Ó czym myślisz?
— Nasłuchuję.
— Muchy brzęczą — odezwał się Gospodarz. — W lipcowy dzień… — nie zdołał dokończyć. Rozległ się gwizd syren alarmowych.
— Wszyscy na stanowiska! — rozbrzmiewał głos Dowódcy. — Gwiazdolot osiemnasty z zespołu badającego północną stronę planety wylądował wbrew rozkazom. Tytus słuchał spokojnego głosu Dowódcy. Siedzieli w fotelach przed głównym ekranem. Gwiazdolot zbliżał się do miejsca nieoczekiwanego lądowania statku kosmicznego numer 18.
— Proszę kolejno przekazywać wyniki swoich obserwacji — powiedział Dowódca. — Krótko, jednym zdaniem, a ponieważ wszyscy słyszą wszystkich, unikajcie powtórzeń.
Na najwyższym piętrze wieży obserwacyjnej przyćmiono światła. Do sterowni wszedł kosmolog Laurin i zajął trzeci fotel, tuż za Tytusem.
Zgodnie z poleceniem Dowódcy komendanci statków informowali:
— Ani śladu życia, bezkresne równiny, głębokie wąwozy wypełnione lawą.
— W pobliżu równina, kłębowisko chmur, silne wiry skręcają obłoki w spirale.
— Zaobserwowano serię wybuchów promieniowania radioaktywnego.
— Powierzchnia planety na obu biegunach przypomina dobrze wypolerowaną kulę z kości słoniowej. Nie zauważono ani jednej szczeliny.
Obserwacje prowadzone w różnych zakresach widma, między innymi w dalekim nadfiolecie i podczerwieni, umożliwiły wykrycie rozległego pola magnetycznego w środkowej części półkuli planety zwróconej ku odległemu Słońcu. Tam właśnie wylądował osiemnasty gwiazdolot.
Kosmonauta odpowiedzialny za łączność eskadry przekazał meldunek:
— Odebrałem sygnał od komendanta statku numer 18: „Wylądowaliśmy wbrew swojej woli. Nie zdążyłem rozdzielić członów pojazdu. Potworna siła ściągnęła gwiazdolot na powierzchnię planety. Zawiodły maszyny włączające silniki hamujące, zawiódł system niwelowania grawitacji, groziła nam katastrofa. Ocalenie zawdzięczamy gwiazdolotom asekuracyjnym, stworzyły sztuczne pole antygrawitacyjne, gwałtownie zmalała szybkość opadania, łagodne lądowanie nastąpiło w kwadracie 137, w rozpadlinie otoczonej wysokimi górami. Dwunastu kosmonautów opuściło statek i bada okoliczny teren.”
— Zdumiewająca lekkomyślność — stwierdził Dowódca. — Kto dowodzi tym gwiazdolotem?
— Borca — odparł Tytus. — Przed sekundą otrzymałem wszystkie dane o załodze osiemnastego. Maszyna na moje liczne pytania odpowiada jednym słowem: „Nieskazitelni”.
— Dlaczego szukasz winnych wśród ludzi? — odezwał się milczący dotąd kosmolog. — To planeta płata nam figle, otoczona atmosierą wyzwalającą wizję, ściągnęła jeden z naszych statków brutalnie, łapczywie. Może zgłodniała, może żywi się wirującymi bąkami? Skorupa twarda, ale w środku same rarytasy.
— Nonsens, koszmarny nonsens — rzekł Dowódca. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale spojrzawszy na uśmiechniętego Tytusa, zrozumiał, że Laurin żartuje. Nie było czasu na dalszą rozmowę. Nawiązano łączność z osiemnastym gwiazdolotem.
— Na ekranie komendant statku, Borca — poinformował komentator.
— Witaj, przyjacielu — przemówił Dowódca.
— Ach, to ty — Borca podniósł głowę. Wydawało się, że przed chwilą drzemał.
— Jesteś zmęczony?
— Sądzisz, że to zmęczenie? — Komendant przymknął oczy. — Nie, rozmyślałem. Tytus położył dłoń na ramieniu kosmologa. Laurin szepnął:
— On jest chory.
— Dlaczego pozwoliłeś, by ludzie opuścili statek? — zapytał Dowódca.
— Dlaczego pozwoliłem? — Borca z trudem zbierał myśli. — Ach, już wiem — przypomniał sobie. — Ten przeklęty magnetyzm unieruchomił maszyny. W tej sytuacji tylko ludzie mogą dopomóc ludziom. Uważajcie na studnię!
— Na studnię?
— Wpadliśmy w studnię, zawsze obawiałem się takich niespodzianek. Nie sposób wszystkiego przewidzieć, no i stało się.
— Przymusowe lądowanie, nic strasznego — uspokajał Dowódca. — Zneutralizujemy te siły magnetyczne i wasz statek powróci do eskadry.
— Zneutralizujemy albo nie zneutralizujemy — Borca włączył drugi ekran. — Statek osiadł na wewnętrznym zboczu wulkanu, kąt nachylenia niewielki, lecz sejsmografy zanotowały lekkie wstrząsy. Przyjrzyjcie się tej panoramie.
Zobaczyli wielką nieckę, owalne zapadlisko zamknięte łańcuchem brunatnych wzniesień. Kamery przesunęły się w lewo, ukazując dno rozpadliny i amfiteatralnie zarysowane ściany.
— Kosmonauci szukają źródła naszych niepowodzeń i drogi wyjścia z tej matni — tłumaczył komendant. — Badają wąwóz na północnej krawędzi krateru, szukają luki, przez którą wprowadzicie antymagnetyczne maszyny. Wyciągną statek z tego kotła. To pewniejsze od neutralizowania czegoś, czego nie znamy.
— Być może — zgodził się Dowódca. — Co o tym myślicie? — zapytał Tytusa i Laurina, a ponieważ milczeli, doszedł do przekonania, że najsłuszniej uczyni, chwaląc inicjatywę komendanta.
— Decyzja słuszna, ale działając wspólnie, szybciej zlikwidujemy niebezpieczeństwo. Za dwie, trzy minuty eskadra otoczy miejsce przymusowego lądowania. Wyślemy rakiety…
— Niebo gwałtownie jaśnieje — przerwał Bór ca
— odczuwamy silne wstrząsy. Posłuchajcie, co mówią kosmonauci:
— Ziemia drży pod naszymi stopami. Nie, to nie ziemia, tutaj nie ma najmniejszej grudki ziemi ani ziarenka piasku. Ta gąbczasta powierzchnia rozszerza się i kurczy, z trudem utrzymujemy równowagę. Zrzućcie platformę awaryjną, z jej pomocą łatwiej wrócimy do gwiazdolotu.
— Na co czekasz? — zawołał Dowódca. — Pospiesz się!
— I tak nie zdążą — Borca rozłożył bezradnie ręce. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w ekran.
— Patrzcie! — krzyczał. — Góry rosną!
Kopulaste wzniesienia na krawędzi krateru pęczniały, olbrzymiały, słychać było trzask pękających skał, rozsadzanych tryskającą wysoko lawą, która niemal natychmiast zastygała, tworząc wokół rozpadliny las kamiennych turni, podobny do gigantycznego płotu.
— To pułapka! — wrzeszczał Borca. — Chcą nas uwięzić w kraterze.
— „Chcą”? O kim ty mówisz? — zapytał Laurin i roześmiał się.
— Mieszkańcy tej planety — odparł komendant.
— Łowcy gwiazdolotów. Polują na statki kosmiczne.
— To twój pomysł, Laurin — powiedział Tytus.
— Prawie mój pomysł — poprawił kosmolog. — Różnica niewielka, ty żartowałeś, Borca mówi serio.
— Połącz mnie z Domem Rodzinnym. — Dowódca manipulował sterami. — Rozszerzam pole widzenia, niech Rodzina dobrze przyjrzy się temu kraterowi. Co widzicie?
— Samo dno piekła — wyszeptała Matka — rozgrzana do białości patelnia otoczona lasem czarnych gór.
— Te góry rosną — uzupełnił Ojciec. — Wydaje się, że wkrótce dosięgną nieba, a wtedy ci biedni chłopcy zostaną uwięziem pod skalistym dachem.
— Nie lamentuj — Matka nie odrywała oczu od ekranu. — Pomyślałam sobie, że nie wszystko jeszcze stracone, że góry nie mogą rosnąć, bo jak będą za wysokie, to przewrócą się i… patrzcie tam, tam! runęła najwyższa!
— Rzeczywiście — ucieszył się Ojciec. — Obalił ją silny wiatr, a teraz zwalił drugą, trzecią, czwartą.
— Przyjemnie patrzeć, jak takie górzyska przewracają się niczym domki z kart. Nasi chłopcy wrócą bezpiecznie do Domu.
— Lawiny zabiją ludzi! — zawołał Borca. — Zmiażdżą statek, grozi nam!…
Nie zdołał dokończyć. Do kabiny wbiegł zastępca komendanta, grzmotnął Borcę pięścią prosto w nos i kosmonauta znieruchomiał w fotelu.
— Nie mogłem tego dłużej słuchać — usprawiedliwiał się zastępca. — Ten człowiek wszędzie widział katastrofy.
— Teraz nic nie widzi — rzekł kosmolog. — Stracił przytomność i natychmiast niebo nad planetą rozpogodziło się. Zdumiewający zbieg okoliczności. Góry zmalały, ustały wstrząsy, kosmonauci za kilka minut dotrą do gwiazdolotu. Dowódca rozmawiał z zastępcą komendanta.
— Po raz pierwszy od wielu lat człowiek uderzył człowieka. Był to odruch podyktowany gniewem, słusznym gniewem. Nie mogłeś uczynić nic mądrzejszego. Należało gwałtownie przerwać grę wyobraźni tego człowieka.
— Gdy odzyska przytomność, będzie wściekły.
— Nie sądzę. Borca jest chory. Zabiorę go na swój statek. Mam tu Astromedyka, który narzeka na brak pacjentów. Zajmie się komendantem, a ty tymczasem zajmiesz się gwiazdolotem.
— Czekam na polecenie startu.
— Czy kosmonauci wrócili?
— Tak, są wszyscy.
— No to śmiało startuj. Krążymy w pobliżu i jeżeli zajdzie potrzeba, pospieszymy z pomocą.
Ekrany przygasły, zniknął krajobraz krateru. Gwiazdolot osiemnasty oderwał się od zbocza górskiego, po upływie kwadransa dołączył do eskadry.
Następnego dnia na ekranach wszystkich statków pojawił się Astromedyk, pozdrowił załogi i oświadczył, że pragnie zapoznać kosmonautów ze swoimi myślami o minionych wydarzeniach.
— Już od dawna wiemy — mówił — że nasze mózgi emitują bioprądy i że są one raz słabsze, raz silniejsze, zależnie od warunków zewnętrznych otaczających człowieka oraz od jego indywidualnych możliwości. Wielu ludzi nauczyło się przekazywać myśli na odległość, niektórzy poruszają przedmioty, nie dotykając ich, a są i tacy, co potrafią zmieniać kształt rzeczy. W strefie tego Układu Słonecznego zaobserwowaliśmy zakłócenia magnetyczne, zauważono również intensywne promieniowanie obcej planety w rejonie równika. Tak jak rzeźbiarz może dowolnie kształtować glinę, drewno, marmur, materializując swoje myśli, tak ludzie poczęli kształtować krajobraz tej planety. Obrazy, powstające w wyobraźni kosmonautów, urzeczywistniały się, a ponieważ każdy inaczej wyobrażał sobie jej powierzchnię, usłyszeliśmy trzy różne relacje od trzech kierowników grup rekonesansowych, badających ten sam teren. Umysł komendanta produkował wizje katastrof, Borca wszędzie widział przeszkody nie do pokonania i przeszkody te rzeczywiście poczęły powstawać. Obca planeta to bardzo wrażliwe ciało kosmiczne, reagujące na każdą myśl ludzką. Na tej planecie wyobraźnia zdecydowanie destruktywna mogłaby spowodować lokalny koniec świata. Na szczęście zdrowy rozsądek Matki, jej optymizm i konstruktywna wyobraźnia, a nade wszystko głębokie przekonanie, że ludzie cało wyjdą z opresji, zneutralizowały katastroficzne obrazy i usunęły niebezpieczeństwo. Jak doszło do tego, że nikt z załogi gwiazdolotu nie próbował przeciwstawić się komendantowi? W Zamierzchłej Przeszłości znani byli wodzowie plemion, którzy wiedli do zagłady setki tysięcy ludzi. Załoga gwiazdolotu uległa szczególnego rodzaju psychozie. W stanie absolutnej pasywności oczekiwano najgorszego, nie wierząc w możliwość ratunku. Pierwszy ocknął się zastępca Borcy zdopingowany przez Dowódcę Eskadry. Specjaliści badają mózg komendanta. Musimy poznać przyczynę zakłóceń, co wyzwoliło w jego wyobraźni wizję katastrofy. Czuwajcie nad swoją wyobraźnią — kończył Astromedyk. — Nie wolno zapominać o tym, że płata niekiedy figle. Podczas drugiego spaceru po galerii Tytus zapytał lekarza:
— Czy można wyjaśnić natręctwa myślowe?
— Wiele zależy od tego, komu dokuczają natrętne myśli — odparł Astromedyk. — Konkretyzuj.
— Dzisiaj rano minęła nasz statek fioletowa kometa. Począłem szeptać: „Fiolet, fiolet, fiolet”, a potem tworzyłem następne słowa: „fio-letycja-ty-cjan-anubis” i tak powstało słowo, dziwoląg „fiole-tycjanubis”. Bardzo to mnie bawiło. A teraz znowu, tuż przed snem odczuwam przemożną chęć powtarzania tego słówka „fioletycjanubis”, „fioletycja-nubis”…
— Fiolet, bo fioletowa kometa — myślał głośno lekarz. — Letycja skojarzenie od „let”, Tycjan od Tycja — ale dlaczego Anubis? To imię staroegipskiego boga zmarłych, który prowadził ich na sąd.
— Wiele nie brakowało, by w roli tej wystąpił Borca.
— Słusznie, a zatem przemówiła twoja intuicja. Tytus podszedł do okna.
— Opuszczamy fioletowy Układ Słoneczny — powiedział. — Stwierdzam to z uczuciem zadowolenia.
— Nasze kobiety odzyskały humor — do rozmowy włączył się Kosmolog. — Ptaki przestały trzepotać skrzydłami. Za chwilę zniknie obca planeta. Czy jeszcze jest podobna do Ziemi?
— Nie dostrzegam najmniejszego podobieństwa — rzekł Tytus. — A wówczas gdy zbliżaliśmy się do niej, tak bardzo przypominała Ziemię.
— Wyobraźnia spłatała nam figla — mówił Kosmolog. — Tak bardzo tęskniliśmy za widokiem rodzimej planety, że wyczarowaliśmy ją w tym układzie. — Zajrzyjmy do Rodzinnego Domu — zaproponował Tytus. — To najlepsze lekarstwo na nostalgię. Przerwano nam smaczny obiad, zasłużyliśmy na spokojną kolację.
— Czy nastrętne słowo już nie dokucza? — zapytał lekarz.
— Nie — odparł Tytus. — Zastąpiło je inne: „barszczupak”.