W hełmach, w skafandrach, z tornistrami na plecach wędrowaliśmy po labiryncie korytarzy piramidy od szczytu do podziemi i z powrotem. Wąskie schody i pochylnie łączą poszczególne piętra, dziesięć kondygnacji świątyni-obserwatorium astronomicznego. Kosmolog Laurin oglądał liczne przyrządy. Powiedziałem:
— Prymitywne.
Laurin pokręcił głową. Był innego zdania:
— Wyglądają prymitywnie — powiedział — ale dzięki nim kapłani poznali prawa rządzące mechaniką nieba i rozwiązali niektóre tajemnice ruchu ciał niebieskich. Swoje spostrzeżenia notują na arkuszach metalowych, które po ogrzaniu miękną, poddając się specjalnym rylcom. Przyjrzałem się niektórym szkicom. Oni prowadzą badania ewolucji orbit i kształtu planet układu słonecznego.
— Dziwne — rzekł Tytus i na tym poprzestał, bo właśnie weszliśmy do sanktuarium świątyni.
Posadzono nas na kamiennych ławach u stóp wielkiego posągu uśmiechniętego boga. Panował tutaj miły półmrok, mogliśmy posilić się i ugasić pragnienie, nie gorsząc kapłanów. — Zaiste — wyszeptała Tereza — przedziwna to gościnność, co zapomina o strawie i napoju dla znużonych pielgrzymów. Na szczęście jesteśmy samowystarczalni.
Tytus, jak zawsze bosko wyrozumiały, usprawiedliwiał gospodarzy:
— Oni są przekonani, że wysłannicy niebios nie jedzą, nie śpią, bo i tak są nieśmiertelni. Nieludzkie bóstwa.
Nawiązaliśmy łączność z załogą pojemnika, zakotwiczonego na morzu. Dowódca polecił wysłać natychmiast na ląd pięcioosobową grupę zwiadowców. Przyjrzą się dyskretnie miastu i jego mieszkańcom. Bardzo to posłuszny ludek. Dwa uderzenia gongu sprawiły, że pogasły wszystkie pochodnie i opustoszały ulice. Jedynie kapłani uczestniczą w ceremonii powitania gości z zaświatów. Tytus i to wytłumaczył:
— Troszczą się o zdrowie ludu, po co męczyć całe miasto bezsenną nocą, niech zachowają siły na dzień następny. Normalny rytm życia nie powinien być zakłócony.
Laurin pokręcił głową i oświadczył:
— Nie co dzień zdarzają się takie wizyty. Jestem skromnym człowiekiem, znam swoją problematyczną wartość, ale dzień dzisiejszy ogłosiłbym dniem świątecznym. Niech lud odpoczywa i bawi się. Doszło wreszcie do spotkania dwóch cywilizacji. Wprowadzając nas do sanktuarium świątyni, traktują niczym bóstwa, a jednocześnie gaszą piękną iluminację miasta.
Zastępca Dowódcy Eskadry przekazał wiadomość, że zgodnie z planem sto gwiazdolotów Grupy Północnej penetruje przestrzeń międzyplanetarną. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że planeta Xyris nie ma ani jednego księżyca.
— Noce bezksiężycowe — zmartwiła się Tereza — ile tracą tutejsi kochankowie…
Pytanie było retoryczne, nikt więc nie rozwinął tego tematu. Zakończono wreszcie nużące ceremonie i przemówił najwyższy kapłan. Mówił długo, a maszyny tłumaczyły jego słowa. Jednocześnie odbieraliśmy meldunki kosmonautów, którzy korzystając z ciemności, wylądowali na plaży i rozpoczęli wędrówkę po mieście. Słyszeliśmy głos kapłana i relacje naszych obserwatorów.
Mówił kapłan:
— Na drugim kontynencie żyją wrogowie tego kraju. Gdy kiełkują pierwsze ziarna, przepływają cieśniny i napadają na bezbronne osady, znieważają świątynie, drwiąc z bogów, którym służymy. Wznieśliśmy wysoki mur, lecz wybili w nim przejście; wykopaliśmy głębokie rowy, lecz przerzucali nad nimi mosty. Są naszym wiecznym utrapieniem, niosą udrękę, niepokój, ból, szaleństwo. Wysłuchali bogowie modlitw swoich kapłanów. Dostąpiliśmy łaski wybawienia. Jesteście wysłannikami niebios. Stare przepowiednie mówiły: Zbawiciele wyjdą z morza, które jest zwierciadłem nieba. Dziesięć Błogosławionych Palców obroni świątynie prawdziwych bogów.
Kosmonauci informowali:
Ulice puste. Zaglądamy do domów, mieszkańcy śpią na glinianych podłogach, leżą jeden przy drugim, po kilkunastu w jednym rzędzie. Są bardzo utrudzeni, nikogo nie obudziły grzmoty nadchodzącej burzy. Straszliwa cisza pnuje w tych domach. Nie słychać płaczu dzieci.
Kapłan mówił:
— Biedny lud cierpi, a zasłużył na spokój. Są to istoty stworzone na obraz i podobieństwo Bogów, więc Bogowie ich nie opuszczą. Wiemy, że wroga armia płynie morzem. Wkrótce będą tutaj. Nie pozwólcie, by bluźniercy, którzy szydzą z prawdziwych Bogów, znowu zatriumfowali, pastwiąc się nad ludem tego kraju. Są bezlitośni, a więc niegodni miłosierdzia.
Kosmonauci informowali:
— Miasto liczy około trzydziestu tysięcy mieszkańców. Nie wiemy, jak chowają umarłych. Nie widzieliśmy ani cmentarzy, ani katakumb, ani grobowców. Nie dostrzegliśmy nigdzie małych dzieci. Zbliżamy się do piramidy.
Kapłan mówi:
— Jesteście potężni, jesteście wszechmocni, przynosicie nam mądrość, spokój, powagę i ciszę. Bogowie są z nami, bo wasze stopy dotknęły tego lądu. Odwrócicie wszelkie nieszczęścia od tej krainy. Ocalicie lud, który po raz pierwszy od wielu nocy zasnął spokojnie.
Kosmonauci informowali:
— Zdumiewa twardy sen mieszkańców miasta, nie reagują zupełnie na światła lamp, przy pomocy których odnajdujemy drogę w labiryncie uliczek. Zadziwia podobieństwo postaci, rysów twarzy. Wokół piramidy rozstawiono liczne straże. Kapłani czuwają przy ognisku, płonącym na stopniach świątyni. Wyjdźcie na taras, wyjdźcie na taras.
Dowódca powiedział do kapłanów:
— Chcemy zobaczyć gwiazdy.
Maszyna przetłumaczyła te słowa i natychmiast spełniono żądanie Dowódcy. Sanktuarium mieściło się tuż pod tarasem. Jeden z kapłanów wyszedł do sąsiedniej komnaty. Usłyszeliśmy metaliczny zgrzyt i posąg Boga razem z kamiennymi ławami począł się wznosić ku szczytowi piramidy.
— Cóż — wymruczał Laurin — skonstruowali windę. Cud prawdziwy. Lud widzi Boga wyłaniającego się z sanktuarium i pada na kolana. Ach — zawołał, gdy platforma zatrzymała się na tarasie.
— Co za wspaniałe powietrze, ile w nim balsamicznych woni i aromatów, przywracają siły i wiarę w piękno Kosmosu!
— Zapalili kadzidła — skonstatował ' Egin. — Mam nadzieję, że nie zamierzają nas uśpić. Nie ufam tym starcom.
— Nie mówią prawdy — powiedziała Tereza.
— Przeinaczają prawdę — rzekł Dowódca. — Takie przynajmniej odniosłem wrażenie, słuchając przemówienia mędrca Xyris. Patetyczna gadanina, prawdziwy teatr, ani odrobiny szczerości. Recytował kiepsko wyuczoną rolę.
— Proszą nas o obronę — przypomniał Tytus.
— Nie znamy prawdy o wrogach, którzy ich prześladują. Nie wyciągajmy przedwczesnych wniosków. Warto sprawdzić, czy rzeczywiście do wybrzeży tego kraju zbliża się flotylla okrętów.
— Sprawdzimy — rzekł Paweł Do. — Nawiążcie kontakt z gwiazdolotem na orbicie planety. Niech wyślą rakietę z załogą obserwatorów.
Wkrótce obserwatorzy przekazali pierwszy meldunek:
— Widzimy osiem okrętów. To żaglowce. Płyną wolno w stronę zachodniego wybrzeża. Żagle w kształcie wachlarzy i jak wachlarze składają się i rozkładają.
Dowódca przekazał tę wiadomość kapłanom, a ponieważ pragnęli wiedzieć, co zamierzają uczynić, odparł: — Porozmawiamy z waszymi wrogami.
— Szkoda czasu na rozmowy. Okręty trzeba spalić i zatopić — pouczał kapłan. — Dziesięć Błogosławionych Palców zmiażdży nikczemnego wroga jednym uderzeniem.
— Cóż to za nieoczekiwana zmiana nastrojów — zawołał Egin, udając oburzenie. — Rozkazujecie wysłańcom niebios!
— Panie, wybacz — wyjąkał kapłan. — Strach odebrał mi rozum…
— I uczynił zuchwałym — dokończył Egin — a zuchwalstwo w tej sytuacji dowodzi braku poczucia rzeczywistości. Czy nie umiecie przewidywać konsekwencji własnej głupoty?
Kapłan nie zrozumiał i Egin zrezygnował z dalszej rozmowy.
— Proponuję opuszczenie tarasu — powiedział do Pawła. — Przenieśmy się do zatoki, tam będziemy swobodniejsi.
— Słusznie — zgodził się Dowódca — włączcie silniki.
W chwilę później strumienie sprężonego powietrza uniosły Laurina i Terezę. Zdumienie kapłanów było szczere.
— Zajmujemy dogodniejszą pozycję — wyjaśnił Tytus. — Przenosimy się do zatoki. Pozostańcie w świątyni, oczekując wiadomości.
Aparaty umieszczone w tornistrach funkcjonowały bez zarzutu. W ciągu kilku minut dotarliśmy do plaży nad zatoką.
— Dziesięć Błogosławionych Palców unoszących się nad piramidą, to widok doprawdy niecodzienny — mówił Laurin — nawet dla tych ekspertów od cudów. Mieli bardzo zabawne miny. Dopiero teraz uwierzą w nasze boskie pochodzenie. — A nie wierzyli? — zapytała ze zdziwieniem Tereza.
— Nie — rzekł Kosmolog. — Są inteligentni, rozwiązali niektóre tajemnice mechaniki swojego układu słonecznego i zdobyta wiedza uczyniła tych mędrców realistycznymi mistykami lub jeśli wolicie, mistycznymi rea” irtami.
— Sceptykami — powiedział Egin. — Wiedzą więcej, ale nie przyznają się do tego. Doszli do przekonania, że nie należy za wcześnie ujawniać całej mądrości.
— Są zatem nie tylko rozumni, lecz i przezorni — pochwalił nieludzko obiektywny Tytus.
Nadeszli zwiadowcy, oddział nasz liczył teraz piętnastu ludzi i zdaniem Pawła Do mógł stoczyć zwycięską walkę z wielotysięczną armią.
— Oczywiście żartujesz — rzekł Tytui. — Nie zamierzamy przecież z nikim walczyć.
— Teoretyzuję — Dowódca uśmiechnął się. — Mniej więcej za godzinę okręty wpłyną do zatoki. Zapewne wyślą rekonesans, wtedy poprosimy gości do namiotu, który ustawimy na wzniesieniu między drzewami. Pogawędzimy z przedstawicielami Drugiego Kontynentu, zobaczą statek kosmiczny i jak sądzę, wrócą do swojego kraju. Zażegnamy w ten sposób konflikt, nie przerywając snu mieszkańców nadmorskiego miasta.
Bardzo starannie przygotowaliśmy się do nowego spotkania z istotami myślącymi. Ogłoszono stan alarmowy dla gwiazdolotów Grupy Północnej. Zgodnie z rozkazem Dowódcy statki kosmiczne weszły na orbitę parkingową planety Kyris. Pojemnik z kosmonautami wprowadzono do zatoki, skąd w każdej chwili mógł wystartować w Kosmos. W namiocie Dowódcy zainstalowano ekrany i aparatu7 Fenomen Kosmoro rę, umożliwiającą kierowanie akcją na lądzie, morzu i w stratosferze.
— Znam stare przysłowie — odezwał się Tytus, który bez entuzjazmu przypatrywał się tym przygotowaniom. — Nie strzelajcie z armaty do wróbla.
— Masz rację — zgodził się Paweł Do. — Wszakże poprzednie spotkanie z obcą planetą nauczyło nas ostrożności. Tam wyobraźnia płatała figle, katastrofizm Borcy stworzył niebezpieczną sytuację. Na planecie Xyris mamy do czynienia z Istotami Myślącymi. Jednak nie wiemy, o czym myślą. Spotkaliśmy przedstawicieli cywilizacji, która bardzo przypomina mieszkańców Ziemi w okresie Wczesnego Prymitywu. To tak wygląda, lecz nie jesteśmy pewni, czy tak jest w rzeczywistości. Załóżmy, że ktoś chce nas wprowadzić w błąd, że ten prymitywizm to dekoracje, kamuflaż…
Tytus położył dłoń na ramieniu Dowódcy.
— Wybacz — powiedział — łatwowierność osłabia czujność. Przytoczyłem złe przysłowie. W Kosmosie wróbel może zadziobać armatę.
— Uwaga — zawołał Egin — okręty wpływają do zatoki!
Nie sprawdziły się przewidywania Dowódcy. Moim zdaniem, nikt nie mógł przewidzieć dalszych wydarzeń. Istoty człekokształtne obdarzyliśmy ludzką mentalnością, sądząc, że podobni do ludzi, będą postępować jak ludzie. Liczono się z możliwością niespodzianek, lecz najsprawniejsze nawet mózgi nie mogły odgadnąć, co uczynią załogi okrętów, jak zachowają się przedstawiciele Drugiego Kontynentu. Oczekiwaliśmy rekonesansu, kilku czy kilkunastu żołnierzy w szalupie. Tymczasem załogi niemal równocześnie opuściły wszystkie okręty. W jaki sposób? Nitt, nie spuszczali łodzi. Po prostu wskakiwali do wody i płynęli ku wybrzeżom. Pokonanie przestrzeni około tysiąca metrów nie sprawiało im najmniejszej trudności.
— Woda to ich drugi żywioł — orzekł Laurin i dodał z właściwą sobie skromnością: — Znam się na tym, płyną ze zdumiewającą szybkością.
— Za chwilę powitamy na plaży przedstawicieli innego kontynentu — przypomniał. Tytus. — Kto wygłosi przemówienie powitalne?
— Nikt — zdecydował Do. — Nie będzie powitań, przyjrzyjmy się gościom, nie krępujmy ich inicjatywy, a wkrótce zobaczymy, co uczynią.
Podobnego widowiska nie oglądałem nigdy w życiu, daję słowo Kronikarza Wyprawy. Wyskakiwali z wody niczym delfiny, popisujące się w oceanarium. Nadzy, zarośnięci, podobni raczej do mitycznych faunów niż do istot ludzkich. Tarzali się w piasku, baraszkowali ze sobą, rycząc z wielkiej uciechy.
— Około stu osobników płci męskiej — stwierdził spokojnie Egin, jak gdyby oglądał spektakl w cyrku. — Nie mają żadnej broni, barczyste sylwetki świadczą o dużej sile.
— Dzicy — wyszeptała Tereza — dzicy ludzie.
— Dwa słowa, dwa błędy — powiedział Tytus
— Nie są dzicy i nie są też ludźmi.
— Zachowują się jak zwierzęta wypuszczone na wolność — wygłosił swą opinię Kosmolog — człekokształtne zwierzęta. Lądowo-wodne — uzupełnił.
— Spójrzcie na te szerokie stopy, doskonale zastępują tylną płetwę.
Interesującą rozmowę przerwało pojawienie się kilku łodzi. Przywiozły wielce dystyngowane istoty w pstrokatych sukniach.
— Ci prezentują się o wiele lepiej — powiedział Laurin — przypominają co prawda karnawałowych wesołków w błazeńskich strojach, jednak nikogo nie zawstydzają swoją bezwstydną nagością i zbyt swobodnym zachowaniem.
Rozległ się ostry gwizd. Nagie stworzenia przerwały zabawę i otoczyły wystrojone istoty, które poczęły wrzeszczeć i tupać nogami.
— Oficerowie besztają żołnierzy — skomentował tę scenę Egin.
— Albo wyrażają im swoje uznanie — rzekł Tytus. — Któż może odgadnąć, co oznaczają te wrzaski?
— Że nie suknia zdobi człowieka — odezwała się Tereza.
— Człowieka? — zdziwił się Egin.
— Są bardzo podobni do ludzi — stwierdził Tytus. — Istoty w barwnych szatach reprezentują zapewne elitę Drugiego Kontynentu, natomiast stworzenia pozbawione szat lub nie nawykłe do ich noszenia, nic nie reprezentują albo niewiele. Spójrzcie, z jaką potulnością słuchają rozkrzyczanych panów, ramiona skulone, pozwieszane głowy… — Tytus westchnął — pomyślałem: „kudłate łby”, ale intuicja mi mówi, że to nie zwierzęta.
— Wkrótce przekonamy się, kim są nowo przybyli i co rzeczywiście reprezentują — przemówił Dowódca. — Pora przedstawić się. Zapalcie światła.
Smugi reflektorów spłynęły na plażę. Wyszliśmy z namiotu, ukrytego za drzewami. Ludzie Egina wydobyli z futerałów bezpieczną broń. Nikomu nie wyrządzała krzywdy, neutralizowała jedynie agresywność, przemieniając szalejące bestie w łagodne owieczki. Prawdę powiedziawszy, nikt nie zdołał jeszcze sprawdzić działania tego wynalazku. Ludzkie bestie dawno wyginęły na Ziemi, a dzikie zwierzęta żyjące w rezerwatach łasiły się do swoich opiekunów, dobrze rozumiejąc, komu zawdzięczają rajską egzystencję. Człowiek Odpowiedzialny za Bezpieczeństwo Ludzi w Kosmosie zaproponował, by skonstruować sztuczną bestię i na niej wypróbować broń, lecz Najwyższa Rada Konstruktorów oznajmiła, że żaden współczesny człowiek nie wie, jak zachowuje się mityczna bestia, a tworzenie sztucznych potworów w celach doświadczalnych bez jakiegokolwiek doświadczenia w tej dziedzinie może źle się skończyć. Krótko mówiąc, dysponowaliśmy nie sprawdzoną bronią i Egin, odpowiedzialny za życie kosmonautów, żywił nieśmiałą nadzieję, że wreszcie wypróbuje działanie neutralizatorów. Nie wypróbował. Istoty w pstrokatych strojach dosłownie osłupiały na nasz widok. Strach sparaliżował gromadę nagich stworzeń.
— Nie tak wyobrażałem sobie spotkanie z Innymi Cywilizacjami — pożalił się Kosmolog. — Najpierw doświadczyliśmy fałszywej czołobitności kapłanów i obojętności łaknących snu mieszkańców miasta, a teraz — Laurin wzniósł oczy ku gwiazdom — doprawdy, ten zwierzęcy lęk upokarza. Nie jesteśmy przecież potworami. Nie zamierzamy nikogo skrzywdzić. Jak do nich przemówić?
— Poczęstujemy gości soczystym owocem — zaproponował Tytus i rzucił na piasek dwie pomarańcze.
Efekt był zdumiewający. Przerażenie ustąpiło natychmiast, na twarzach pojawiły się uśmiechy, wystrojeni poczęli chichotać, nadzy zaśmiewali się do łez. Ten nieoczekiwany paroksyzm wesołości przybierał na sile.
— Zamknijcie hełmy — usłyszeliśmy głos Egina. — Śmiech zagłusza sygnały gwiazdolotów. Przed sekundą odebrałem od zastępcy Dowódcy informację, że do południowego wybrzeża zbliża się kilkadziesiąt żaglowców, które holują wielkie barki.
— Fortel wojenny — zawołał szczerze zachwycony Laurin — klasyczny fortel! Oni są inteligentni. Znakomicie odegrali scenę przerażenia, a potem żywiołowej radości. Pzypatrzcie się tym obłudnikom, toż to urodzeni aktorzy. Rżą, kwiczą, jakże ich rozbawiły dwie pomarańcze.
— Czekam na rozkazy — wycedził zirytowany Egin. — Pora przerwać tę zabawę.
— I przerwiemy — zgodził się Dowódca. — Zabierz trzech wystrojonych zakładników.
— Co z resztą?
— Zepchnij do morza, pływają jak ryby, wrócą na okręty.
Strażnicy szybko uporali się z rozwrzeszczaną gromadą. Silny podmuch powietrza oczyścił plażę. Wyłowiono z wody trzech strojnisiów. Egin wprowadził zakładników do namiotu. Stanęli przed ekranem, zobaczyli okręty holujące barki desantowe i krajobraz południowego wybrzeża.
Dowódca mówił:
— Popatrzmy na to wybrzeże. Szeroka plaża. Tu wylądują płaskodenne barki. Dobrze wybrane miejsce. Na rozległej równinie zgromadzą armię, która zaatakuje miasto. Brak murów ułatwi zadanie. Co on mówi?
Jeden z zakładników bełkotał, żywo gestykulując.
— Posługuje się tym samym językiem co kapłani — powiedział Tytus — maszyny, bez trudu przetłumaczą jego słowa.
— Widzę południowe wybrzeże — mówił zakładnik, wpatrując się w ekran — widzę płynące okręty. Jesteście potężnymi czarownikami.
— Jesteśmy — powiedział Dowódca. — Zniszczymy waszą flotę, spalimy barki i łodzie. Dlaczego zakłócacie spokój mieszkańców nadmorskiego miasta?
Maszyna kilkakrotnie tłumaczyła pytanie, zakładnicy naradzali się ze sobą, nie mogli, czy nie chcieli zrozumieć słowa „zakłócać”.
— W jakim celu przybyliście tutaj? — dopytywał Egin.
— Wizyta — odparł zakładnik.
— Nikt w nocy nie składa wizyt.
— W dzień nie możemy. Białobrodzi kierują wielkie tarcze na słońce i podpalają okręty.
— Bronią się — rzekł Tytus.
— Tak, bronią Rodzicielek, których my bronimy — tłumaczył zawile zakładnik.
— Kim są Rodzicielki?
— Rodzicielki to Rodzicielki.
— Rodzą dzieci, małe istoty?
— Rodzą — przytaknął zakładnik — uwięzione są w świątyniach nigdy nie oglądają światła. Chcemy, by wróciły do swoich domów.
— I dlatego wypowiedzieliście wojnę?
— Wojna? — zdziwił się zakładnik. — Co to znaczy „wojna”?
— Walka — wyjaśniał cierpliwie Egin — bitwa, ty bijesz się ze mną, my bijemy się z wami, wszyscy biją się ze wszystkimi. Biją i zabijają.
— Nie — zaprzeczył zakładnik. — Tylko my bijemy i zabijamy.
— Wzruszająca szczerość — stwierdził Laurin.
— Są bardzo pewni siebie.
Wyprowadzono zakładników z namiotu. Po krótkiej naradzie przenieśliśmy stanowisko dowodzenia na wzgórze, dominujące nad południowym wybrzeżem.
— Wkrótce wzejdzie słońce — powiedziała Tereza.
— Na tej planecie noc trwa dwadzieścia godzin
— odparł Kosmolog. — Jeszcze daleko do wschodu. Okręty zbliżają się do brzegu.
— Bardzo dobrze — rzekł Dowódca.
— Nie będziemy interweniować?
— Nieco później. Niech wylądują, niech wojsko rozwinie szyki na równinie. Wiele słyszeliśmy o dawnych wojnach na Ziemi. Warto zobaczyć takie widowisko na własne oczy.
— Nie wolno nam dopuścić do rozlewu krwi! — zawołał oburzony Tytus.
— Krwi? — zdziwił się Dowódca. — Skąd wiesz, że w żyłach tych istot płynie krew?
— Są podobni do nas.
— Obawiam się, że to tylko zewnętrzne podobieństwo.
— Logicznie rozumując, organizmy tych istot…
— Logika, logika! — przerwał Dowódca. — W Kosmosie również logika ulega deformacji.
— Wszystko zależy od punktu odniesienia — rzekł Tytus. — Dobrze mówię? To, co białe, staje się czarne, z punktu widzenia Czarnych; puste kipi bulionem pełnym treści zgodnie z opinią Pustych, świat Płaskich jest wypukły. Słyszałem o chorobie górskiej, która niegdyś dokuczała podróżnikom, zdobywającym na Ziemi niebosiężne szczyty. Czyżby istniała również choroba kosmiczna? Pogadam z astromedykłem, jak należy postępować, kiedy człowiek przestaje być człowiekiem. Dowódca roześmiał się.
— Bądźcie spokojni, nie dopuścimy do bijatyki — zapewniał kosmonautów. — Dwa gwiazdoloty wylądują na tym płaskowyżu. W odpowiednim momencie zapalimy nad równiną, sztuczne słońce i przegonimy agresorów.
— Nie zapominając o Rodzicielkach — dodała Tereza.
— Jeżeli w ogóle istnieją — rzekł Paweł Do. — Zdążymy jeszcze odwiedzić kapłanów i pogawędzić z nimi.
I znowu staliśmy na tarasie piramidy, radośnie witani przez białobrodych mędrców. Z obowiązku Kronikarza Kosmicznej Wyprawy utrwaliłem wiernie rozmowę Dowódcy z najstarszym kapłanem. Pierwszy przemówił starzec:
— Wrzuciliście wrogów do morza. Jedno wasze tchnienie sprawiło, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
— Niebezpieczeństwo w dalszym ciągu grozi temu miastu. Wielka flota płynie ku południowym wybrzeżom — mówił Dowódca. — Zatrzymaliśmy zakładników. Powiadają, że więzicie Rodzicielki.
— Więzimy? — zdumiał się kapłan.
— Czekam na wyjaśnienie.
— Obserwujemy gwiazdy, składamy ofiary bogom, a gdy umieramy, następcy spłodzeni przez Rodzicielki, wychowani w Domach Bogów, zajmują miejsca swoich nauczycieli.
— A więc w świątyni mieszkają razem z wami żony i matki?
— Matki-rodzicielki. Nie rozumiem słowa „żony”.
— Czy nie zawieracie małżeństw? — Nie rozumiem.
Dowódca zadał sobie sporo trudu, by wytłumaczyć znaczenie słów „małżeństwo” i „żona”. Kapłan słuchał uważnie, wreszcie oświadczył:
— Rodzicielki są żonami Bogów.
— I za sprawą Bogów stają się brzemienne?
— Bogowie zsyłają natchnienie na wybranych i wybrani uczestniczą w akcie tworzenia.
— Kim są ci „wybrani”?
— Niegdyś Bogowie zsyłali natchnienie na strojnych i pięknych mieszkańów Drugiego Kontynentu. Lecz oni, zapominając o boskim posłannictwie, bezcześcili Rodzicielki, przemieniając akt tworzenia w swawolne gry i zabawy. Skryły się więc w naszych świątyniach, a ponieważ nie odmówiliśmy im schronienia i czułej opieki, bogowie zsyłają od tej pory natchnienie na dostojnych i mądrych. Zyskaliśmy w ten sposób cudowną świadomość nieśmiertelności, a jednocześnie nie możemy wyzbyć się obawy przed nagłą utratą życia. Strojni grożą, że zmuszą Rodzicielki do powrotu, a przy okazji zrównają z ziemią nasze miasta i świątynie.
— Podczas pierwszej rozmowy mówiłeś:,Gdy kiełkują pierwsze ziarna, przepływają cieśniny i napadają na bezbronne osady.”
— Powiedziałem prawdę.
— Jak zdołaliście się obronić?
— Głusząc ich śmiech biciem w gongi, waleniem w bębny i śpiewem chóralnym?
— Śmiech? — zawołał Dowódca. — Oni walczą z wami śmiechem?
— Tak, panie — kapłan złożył dłonie i pochylił głowę. — Nie ośmieliłbym się wzbudzać twego gniewu naiwnym kłamstwem. Na Drugim Kontynencie nad jeziorami żyją bardzo prymitywne stworzenia lądowo-wodne, z natury wesołe i jakby stworzone do figlów i harców. Łatwo dają się oswoić i chętnie wykonują polecenia inteligentnych istot.
— Więc strojni i piękni są również inteligentni?
— Jest to inteligencja szczególnego rodzaju, złośliwa, zawistna, złowroga, siebie uważają za wybrańców Bogów, innymi gardzą. Obserwacje nieba i związane z tym prace naukowe nazywają sztukami magicznymi, a wznoszenie kamiennych świątyń zdaniem tych bluznierców świadczy jakoby o prześladowczej manii budowniczych.
— Powiedziałeś, że prymitywne stworzenia wykonują polecenia inteligentnych.
— Tak, one je karmią i tresują, a potem przewożą okrętami na plażę. Stąd całe stada wyruszają w kierunku osad i miast. Przebiegają ulice, plądrują sady, niszczą ogrody i cały czas ryczą ze śmiechu. Można oszaleć od tego przerażającego kwiku i rechotu.
— A co czynią wówczas istoty inteligentne?
— Żądają wydania Rodzicielek, zburzenia obronnych murów, zrujnowania świątyń i zaniechania praktyk czarnoksięskich.
— Jak walczyliście z nimi?
— Ogniem i kijami. Już dwukrotnie odparliśmy atak tych potworów. Głuchli od przerażającego łoskotu bębnów, bębniono w każdym domu, od dudnienia gongów. Ze stopni świątyń, z tarasów rzucaliśmy w gromady, buszujące po mieście, zapalone pochodnie, a gdy skowycząc z bólu stworzenia rozbiegały się na wszystkie strony, ciskaliśmy za nimi ciężkimi kijami.
— Zapewne obie strony poniosły straty.
— Nie zdołali wedrzeć się do świątyni.
— Jedynie do miasta?
— Tak, zginęło wielu mieszkańców pod gruzami domów.
— Ilu było napastników?
— Kilkuset
— I trzydziestotysięczna osada nie umiała zapobiec tak poważnym stratom?
— Istoty, które mieszkają w domach, wzniesionych wokół świątyni, drętwieją na widok kudłatych, wyjących potworów. Nasz lud cichy, bogobojny, łagodny i pracowity, a nade wszystko wrażliwy i delikatny. Nigdy nie byli wojownikami.
Dowódca zakończył rozmowę z kapłanem. Zastępca Hesker przekazał wiadomość, że barki dotarły do południowego wybrzeża.