6 Zapach szaleństwa

Perrin przez cały czas rozglądał się za Dannilem, próbując go dostrzec przez kurtynę śniegu. Znalazł wreszcie mężczyznę przy jednym z ognisk, wciśniętego między konie. Siedzący obok tamtego powstali i odsunęli się, robiąc mu miejsce. Nie mając pojęcia, czy należy złożyć wyrazy współczucia, ledwie nań spoglądali, a kiedy już im się zdarzyło, natychmiast uciekali wzrokiem, kryjąc twarze pod kapturami.

— Wiecie, gdzie mogę znaleźć ludzi Masemy? — zapytał, a po chwili musiał już tłumić dłonią ziewnięcie. Ciało żądało snu, ale nie było nań czasu.

— Mniej więcej trzy mile na południowy-zachód — odparł Dannil kwaśnym tonem, równocześnie szarpiąc wąsa. A więc tamte dwie nie były tak do końca pomylone. — Zlatują się jak kaczki jesienią do Wodnego Lasu, a większość wygląda na gotowych własne matki obedrzeć ze skóry. — Lem al’Dai, człowiek o końskiej twarzy, splunął z obrzydzeniem przez szczerbę w zębach, która pozostała mu po walce z pewnym strażnikiem kupieckim, bardzo już dawno temu. Lem lubił walki na pięści, najwyraźniej miał wielką ochotę spróbować szczęścia z niektórymi spośród wyznawców Masemy.

— I bez wątpienia by to zrobili, gdyby im tylko Masema kazał — spokojnie powiedział Perrin. — Najlepiej zadbajcie, by nikt o tym nie zapominał. Wiecie, jak zginęli ludzie Berelain? — Dannil krótko skinął głową, kilku pozostałych przestąpiło z nogi na nogę, mrucząc coś gniewnie pod nosem. — A więc wiecie, z czym możemy mieć do czynienia. Jak dotąd jednak nie ma żadnych dowodów. — Lem parsknął, a pozostali popatrzyli równie ponuro jak Dannil. Widzieli już trupy pozostałe na trasie przemarszu wyznawców Masemy.

Śnieg zaczynał padać coraz gęstszy, wielkie płatki osiadały płaszczach. Konie z zimna kuliły ogony. Za kilka godzin, jeśli . prędzej, znowu należy oczekiwać zadymki. Paskudna pogoda, na to, by rezygnować z ciepła ogniska i równie zła na wymarsz.

— Odwołajcie wszystkich ludzi ze wzgórza i ruszajcie powoli w stronę miejsca, gdzie tamci wpadli w zasadzkę — rozkazał. Rozkaz był efektem jednej z decyzji, jakie podjął, wracając do obozu. I tak zbyt długo zwlekał z jego wydaniem, powinien zrobić to znacznie wcześniej, nie bacząc, z kim będą mieli do czynienia. W obecnej sytuacji Aielowie renegaci i tak mieli już zbyt wielką przewagę, a gdyby kierowali się w inną stronę niż południe lub wschód, do tej pory ktoś już przyniósłby słowo. Tamci będą już spodziewać się pościgu. — Pojedziemy, aż będę miał lepsze pojęcie, dokąd naprawdę zmierzamy, potem Grady lub Neald zabiorą nas tam przez bramę. Pchnijcie ludzi do Berelain i Argandy. Chciałbym, żeby Mayenianie i Ghealdanie również ruszali. Wyślijcie zwiadowców w szpicy i na flankach, wyjaśnijcie im, że nie tylko Aielowie mogą się okazać naszymi wrogami. Nie chcę żadnych niespodzianek. I poproście Mądre, żeby trzymały się blisko nas. — Nie miał zamiaru dać najmniejszych szans Argandzie na postąpienie wbrew jego wyraźnym rozkazom i jakieś głupie próby poddania ich przesłuchaniu. Gdyby Mądre w samoobronie zabiły Ghealdan, tamten mógłby, nie bacząc na nic, nawet na hołd lenny, zaatakować całą swoją siłą. A Perrina dręczyło nieprzyjemne przeczucie, że będzie potrzebował każdego mężczyznę zdolnego do noszenia broni. — Nalegajcie na to tak zdecydowanie, na ile wam starczy śmiałości.

Dannil spokojnie wysłuchał tego potoku rozkazów, przy ostatnim jednak jego usta wykrzywił niepewny grymas. Równie dobrze można by go prosić, żeby zachował się zdecydowanie w obecności Koła Kobiet rodzinnej wioski.

— Jak rozkażesz, lordzie Perrinie — odpowiedział sztywno, unosząc kciuk do czoła, a potem wskoczył na siodło o wysokich łękach i od razu zaczął wykrzykiwać polecenia.

W jednej chwili otoczony dosiadającymi koni mężczyznami, Perrin zdążył jeszcze schwycić za rękaw Kenly’ego Maerina, który jedną nogą już siedział w siodle i poprosić go, aby zadbał o przygotowanie Steppera do drogi. Z szeroki uśmiechem Kenly kciukiem dotknął, ale jego czoła.

— Jak rozkażesz, lordzie Perrinie. Już się robi.

Perrin warknął w duchu, przyglądając się, jak Kenly pędzi ciężko ku miejscu, gdzie trzymano konie, ciągnąc swego kasztanowego wałacha. Szczeniakowi broda nigdy nie wyrośnie, jeżeli przez cały czas będzie się po niej drapał. Tak czy siak, rosła mu w nieregularnych kępkach.

Czekając na swego wierzchowca, przysunął się bliżej żaru. Faile powiedziała, że będzie musiał nauczyć się żyć z tym “lordem Perrinem”, z tymi wszystkimi ukłonami i drapaniem się po czołach; przez większość czasu udawało mu się je ignorować, dzisiaj jednak przepełniła się czara goryczy. Wręcz namacalnie czuł, jak pogłębia się przepaść miedzy nim, a jego krajanami, nadto najwyraźniej nikt prócz niego nie miał ochoty jej pokonywać. Kiedy przyszedł Gill, zastał go mamroczącego coś do siebie pod nosem i wyciągającego dłonie ku płomieniom.

— Wybacz, że ci przeszkadzam, mój panie — powiedział Gill, kłaniając się i lekko uchylając sflaczałego kapelusza; na moment mignęły pod nim mocno przerzedzone włosy. Ułamek sekundy później kapelusz znów trafił na swoje miejsce, chroniąc głowę przed śniegiem. Wychowany w mieście, z trudem znosił chłód. Krępy mężczyzna nie miał w sobie nic ze służalczości... niewielu karczmarzom Caemlyn można to było zarzucić... jednak najwyraźniej cenił sobie pewną dozę etykiety w stosunkach międzyludzkich. Z pewnością zaś pasował na swą nową pozycje w wystarczającym stopniu, by zadowolić Faile. — Chodzi o młodego Tallanvora. Z pierwszym brzaskiem osiodłał rumaka i odjechał. Powiedział, że udzieliłeś mu pozwolenia, pod warunkiem że... że do tego czasu nie wróci żaden z oddziałów wysłanych na poszukiwania, ja jednak miałem wątpliwości, ponieważ nikomu innemu nie pozwoliłeś odjechać.

Głupiec. Ze wszystkiego, czego dowiedział się na temat Tallanvora, wynikało, iż jest on doświadczonym żołnierzem — aczkolwiek tamten nigdy nie wypowiadał się jasno na temat własnej przeszłości sam jednak przeciwko Aielom miał takie szansę, jak zając ścigający łasice.

“Światłości, jakże żałuję, że nie mogę z nim pojechać! Nie powinienem słuchać tego, co Berelain mówiła na temat zasadzek”.

Ale z pewnością czekała tam na nich kolejna zasadzka. Niewykluczone, że jeźdźcy Argandy skończyli w taki sam sposób. Jednak musiał wyruszać. Musiał.

— Tak — powiedział na głos. — Pozwoliłem mu. — Gdyby powiedział prawdę, musiałby pewnie później ukarać tamtego. Arystokratom rzekomo nie przystało inaczej. Oczywiście, o ile jeszcze zobaczy tamtego żywym. — Mówisz to w taki sposób, jakbyś sam chciał wyruszyć na poszukiwania.

— Mam dla Maighdin dużo... serca, mój panie — odparł Gill.

W jego głosie można było usłyszeć stonowaną godność, ale także pewną rezerwę, jakby w słowach Perrina usłyszał przytyk, iż jest już zbyt stary i gruby na takie przedsięwzięcie. I choć jego zaczerwieniona od mrozu twarz pozostawała spokojna, z pewnością pachniał strapieniem, a prócz tego bólem i podnieceniem. — Nie w tym sensie, co Tallanvor... to oczywiście nie wchodzi w grę... ale tak czy siak, jej los nie jest mi obojętny. Oczywiście to samo tyczy lady Faile — dodał pospiesznie. — Po prostu Maighdin znałem przez całe swoje życie. Nie zasłużyła sobie na taką dolę.

Oddech Perrina zamienił się w mgłę ponad jego głową.

— Rozumiem, panie Gill. — Naprawdę rozumiał. On sam chciał je wszystkie uratować, wiedział jednak, że gdyby musiał wybierać, wybrałby Faile, a pozostałym pozwolił przepaść. Wszystko inne mogło przepaść, byle tylko ona się uratowała. W powietrzu wisiała ciężka woń koni, on jednak wyczuł na jej tle ton ludzkiej irytacji, odwrócił się, żeby zobaczyć, o co chodzi.

Spośród całego tego zamieszania patrzyła nań Lini, nieruchoma, poruszając się tylko na tyle, ile było konieczne, aby uniknąć przypadkowego stratowania przez ludzi spieszących, by zająć swe miejsca w tworzących się nierównych formacjach. W jednej kościstej dłoni ściskała połę płaszcza, w drugiej nabijaną mosiądzem maczugę, długą prawie jak jej ręka. Doprawdy dziwne, że nie pojechała z Tallanvorem.

— Gdy tylko czegoś się dowiem, zaraz o tym usłyszysz — obiecał. Burczenie w brzuchu przypomniało mu nagle i z całą siłą o wzgardzonym gulaszu. Niemalże czuł na języku smak baraniny i soczewicy. Ziewnął szeroko, aż mu zatrzeszczały szczęki. — “Wybacz mi, Lini — powiedział, gdy był już w stanie mówić. — Mało spałem ostatniej nocy. Nic też nie jadłem. Zostało coś może? Trochę chleba i coś do obłożenia?

— Wszyscy zjedli już dawno temu — warknęła. — Żadne resztki również nie zostały, kociołki umyte i spakowane. Jeśli nabierasz ze zbyt wielu talerzy, zasługujesz w pełni na ból brzucha, który złoży cię wpół. Zwłaszcza jeżeli na dodatek nie będą to twoje talerze. — Jej tyrada wkrótce zamieniła się w pełne niezadowolenia pomruki, patrzyła nań jeszcze przez chwilę ponurym wzrokiem, a potem odeszła, ciskając wokół siebie groźne spojrzenia.

— Ze zbyt wielu talerzy? — mruknął Perrin. — Mój kłopot polega na tym, że nie jadłem nawet z jednego, gdzie tu ból brzucha... — Lini szła skroś obozu, omijając konie i wozy. Trzej czy czterej mężczyźni próbowali nawiązać z nią rozmowę, ona jednak każdego ofuknęła, podkreślając wymowę swego zachowania potrząsaniem pałki, na wypadek gdyby do nich nie dotarło. Ta kobieta musiała w całkiem dosłownym sensie odchodzić od zmysłów z obawy o Maighdin. — A może było to jedno z jej przysłów? Jednak zazwyczaj są łatwiejsze do zrozumienia.

— Aha... co do tego, to... — Gill znowu zerwał kapelusz z głowy, przez chwilę wpatrywał się w jego wnętrze, potem nasadził go znowu. — Ja... no, cóż... muszę zadbać o wozy, mój panie. Upewnić się, że wszystko gotowe.

— Ślepy byłby w stanie zauważyć, że wszystko jest gotowe — zauważył Perrin. — O co chodzi?

Gill rozpaczliwie kręcił głową, próbując wymyślić kolejną wymówkę. Najwyraźniej nic nie znalazł, bowiem wyraźnie oklapł.

— Przypuszczam... przypuszczam, że wcześniej czy później i tak się dowiesz — wymamrotał. — Rozumiesz, mój panie, Lini... — Wziął głęboki oddech. — Tego ranka, jeszcze przed wschodem słońca poszła do obozu Mayenian, aby zorientować się, jak się czujesz i... ach... i dlaczego nie wróciłeś na noc. W namiocie Pierwszej było ciemno, ale jedna z jej pokojówek nie spała i powiedziała Lini. Dała do zrozumienia... Chciałem powiedzieć... Nie patrz na mnie w ten sposób, mój panie.

Perrin z wysiłkiem opanował grymas wypełzający na twarz, przynajmniej próbował. Jednak nad tonem głosu zapanować nie potrafił.

— Żebym sczezł, ja tylko spałem w tym namiocie, człowieku. Nic więcej! Idź i jej to powiedz!

Gwałtowny atak kaszlu zupełnie obezwładnił przysadzistego mężczyznę.

— Ja? — wyrzęził Gill, gdy już mógł mówić. — Chcesz, żebym ja jej to powiedział? Roztrzaska mi głowę, jeśli bodaj wspomnę o czymś takim! Przypuszczam, że ta kobieta urodziła się w Far Madding i na dodatek podczas burzy. I zaraz prawdopodobnie nakazała grzmotom, by się uciszyły. A one pewnie posłuchały.

— Jesteś shambayanem — poinformował go Perrin. — Twoja funkcja nie może ograniczać się do ładowania wozów w śniegu. — Miał ochotę kogoś ugryźć!

Gill najwyraźniej to wyczuł. Wymamrotał zwyczajowe grzeczności, wykonał drżący ukłon i oddalił się, otulony ściśle płaszczem. Perrin gotów byłby się założyć, że tamten nie poszedł szukać Lini. Gill zarządzał ich domem i wszystkim, co wchodziło w jego skład, wyjąwszy właśnie Lini. Nikt nie rozkazywał Lini, prócz Faile.

Perrin ponuro obserwował, jak zwiadowcy opuszczają obóz, wnikając w zasłonę śniegu, dziesięciu mężczyzn, którzy już nie mogli oderwać wzroku od otaczających ich drzew, mimo że jeszcze nie zniknęły im z oczu własne wozy. Światłości, kobiety są w stanie uwierzyć we wszystko, co im się powie o mężczyznach, pod warunkiem, że będą to złe rzeczy. A im to będzie gorsze, tym bardziej się będą czuły zobowiązane je powtarzać dalej. Wydawało mu się, że Rosene i Nana będą jedynymi, na widok których będzie musiał świecić oczyma. Lini jednak najprawdopodobniej zaraz po powrocie do obozu powiedziała o wszystkim Breane, drugiej pokojówce Faile, a do chwili obecnej Breane z pewnością rozgadała już każdej kobiecie w obozie. Kobiet było sporo przy koniuszych I woźnicach, a Cairhienianki, jak to one, z pewnością natychmiast o wszystkim opowiedzą mężczyznom. Na takie rzeczy w Dwu Rzekach nie spoglądano łaskawym okiem. Kiedy już raz zdobyło się kiepską reputację, pozbycie się jej było niełatwą sprawa. Nagle w całkiem innym świetle zobaczył fakt, że mężczyzn; rozstępowali się, aby dać mu miejsce, niepewny sposób, w jaki na niego spoglądali, a nawet splunięcie Lema. W dręczonej wstydem pamięci uśmiech Kenly’ego zmienił się w pogardliwy uśmieszek. Jedyną jasną stroną całej sprawy był fakt, iż Faile z pewnością w nic nie uwierzy. Oczywiście, że nie uwierzy. Jasna sprawa.

Kenly wrócił, niezgrabnie truchtając po śniegu, za sobą ciągnął Steppera i własnego smukłego wałacha. Oba konie najwyraźniej źle znosiły chłód, uszy położyły po sobie, podkuliły ogony, dereszowaty ogier zaś ani razu nie spróbował ugryźć wierzchowca Kenly’ego, bez czego w normalnych okolicznościach pewnie by się nie obeszło.

— Przestań wciąż szczerzyć zęby — warknął Perrin, wyrywając tamtemu z rąk wodze Steppera. Chłopak zmierzył go niepewnym spojrzeniem, a potem oddalił się, cały czas zerkając przez ramię.

Mrucząc gniewnie pod nosem, Perrin sprawdził popręg ogiera. Był już najwyższy czas poszukać Masemy, on jednak jeszcze nawet nie dosiadł konia. Próbował sobie wmówić, że to ze zmęczenia i głodu, że potrzeba mu tylko odrobiny odpoczynku i czegoś do napełnienia brzucha. Tak do siebie mówił, przed oczyma jednak widział spalone farmy i ciała wiszące przy drodze — mężczyźni, kobiety, a nawet dzieci. I choćby Rand wciąż jeszcze był w Altarze, daleka droga. A on nie miał wyboru. Przynajmniej żadnego, którego konsekwencje gotów byłby na siebie wziąć.

Wciąż stał z czołem opartym o siodło Steppera, kiedy znalazła go delegacja głupców, którzy prowadzali się z Faile, tych było ponad dziesięcioro. Wyprostował się powoli, zmęczony, pragnąc tylko, by śnieg pogrzebał ich wszystkich.

Selande stanęła przy zadzie Steppera, niska, szczupła kobieta, wsparła się o biodra pięściami w zielonych rękawiczkach, czoło przeciął gniewny mars. Stała zupełnie nieruchomo, w skrajnie aroganckiej postawie. Mimo coraz mocniej padającego śniegu połę płaszcza odrzuciła na plecy, aby mieć łatwy dostęp do miecza; przód ciemnoniebieskiego kaftana przecinało sześć jaskrawych rozcięć, wszystkie te kobiety ubierały się jak mężczyźni i przypasywały miecze zazwyczaj rwąc się do nich dwakroć chętniej niż kompani przeciwnej płci, co już coś znaczyło. Zarówno mężczyźni, jak kobiety zachowywali się nadzwyczaj drażliwe i gdyby Faile nie położyła temu kresu, codziennie pewnie walczyliby w pojedynkach W tej chwili jedni i drudzy, cała zgraja, pachnieli identycznie jak Selande — gniewem, złością, rozdrażnieniem, nadąsaniem — i od tej skoncentrowanej woni aż mu się zakręciło w nosie.

— Widzę cię, lordzie Perrinie — oznajmiła oficjalnie Selande z ostrym cairhieniańskim akcentem. — Trwają już ostatnie przygotowania do wymarszu, a nam wciąż odmawia się dostępu do naszych koni. Mogę chyba oczekiwać, że załatwisz to niedopatrzenie? — Brzmiało to niczym żądanie.

Widziała go, czy tak? Żałował, że on ją też widzi.

— Aielowie wędrują pieszo — warknął i stłumił ziewnięcie, nie dbając ani na jotę o wściekłe spojrzenia, które na siebie ściągnął. Próbował jakoś otrząsnąć umysł z otępienia spowodowanego brakiem snu. — Jeżeli nie macie ochoty iść pieszo, wsiądźcie na jakieś wozy.

— Nie możesz nam tego zrobić! — wyniośle oznajmiła jedna z taireniańskich kobiet, jedną dłoń zaciskając na pole płaszcza, drugą na rękojeści miecza. Medore była wysoka, z błyszczącymi niebieskimi oczyma w smagłej twarzy, a jeśli trochę brakowało jej do prawdziwej piękności, to doprawdy niewiele. Bufiaste, paskowane na czerwono rękawy kaftana sprawiały zdecydowanie dziwne wrażenie w zestawieniu z obfitym łonem. — Sikorka to moja ulubiona klacz! Nie wolno mi jej odbierać!

— To już trzeci raz — skomentowała tajemniczo Selande. — Kiedy dziś wieczorem zatrzymamy się na postój, porozmawiamy o twoim toh, Medore Damara.

Ojciec Medore miał być posuniętym już w latach mężczyzną, który całe lata temu wycofał się do swych wiejskich posiadłości, mimo to jednak nie należało chyba zapominać, że Astoril wciąż był wysokim Lordem. Tym samym pozycja społeczna jego córki plasowała ją zdecydowanie powyżej Selande, wywodzącej się tylu z pomniejszej szlachty Cairhien. Jednak Medore z wysiłkiem przełknęła ślinę, a jej oczy rozszerzyły się, jakby w oczekiwaniu co najmniej na obdarcie żywcem ze skóry.

Znienacka Perrin poczuł, że ma już dosyć tych kretynów oraz ich iście psiego warowania pod stołem na resztki i kąski życia Aielów, jak też czysto snobistycznych arystokratycznych głupot.

— Od kiedy szpiegujecie dla mojej żony? — zapytał ostro. Natychmiast wszyscy zamarli.

— Od czasu do czasu realizujemy skromne zadania i polecenia jakie zleca nam lady Faile — powiedziała po dłuższej chwili Selande, jak najstaranniej dobierając słowa. W jej woni dominowała ostrożność. Cała grupka nagle zaczęła pachnieć niczym lisy, zastanawiające się, czy borsuk nie zajął ich nory.

— Czy moja żona naprawdę wyruszyła na polowanie, Selande? — warknął ostro. — Wcześniej jakoś nigdy nie zdradzała ochoty. — Gniew wzbierał w nim, płomieniem rozdmuchiwanym dodatkowo przez wydarzenia minionego dnia. Jedną ręką klepnął Steppera, potem podszedł bliżej do tej kobiety i spojrzał na nią z góry. Ogier zarzucił łbem, wyczuwając nastrój swego pana. Kłykcie zaciśniętej w rękawicy pięści bolały od ściskania wodzy. — Czy może po prostu wybrała się na spotkanie kilkorga z was, co właśnie świeżo wracali z Abili? Może wręcz porwanie było skutkiem waszego przeklętego szpiegowania?

To nie miało najmniejszego sensu, o czym wiedział już w chwili, gdy słowa opuszczały jego usta. Faile mogła z tamtymi porozmawiać w każdym dowolnym miejscu. I nigdy nie zaaranżowałaby spotkania ze swoimi agentami— Światłości, jej szpiegami! — w taki sposób, by Berelain musiała być przy tym obecna. Nie powinno się mówić bez zastanowienia. O kontaktach Masemy z Seanchanami dowiedział się właśnie dzięki jej szpiegom. Ale teraz pragnął tylko bić na odlew, potrzebował tego jak niczego innego, a ludzie, których tak naprawdę chciał zmiażdżyć, znajdowali się całe mile stąd. I mieli Faile.

Selande nie ugięła się przed jego gniewem. Oczy jej zwęziły się w szparki. Palce kurczowo to ściskały, to puszczały rękojeść miecza i nie była przecież sama.

— Oddalibyśmy życie dla lady Faile! — to było niczym splunięcie — Nie zrobiliśmy nic, by narazić ją na niebezpieczeństwo! Jesteśmy jej zaprzysiężeni przysięgą wody! — Zaprzysiężeni Faile, nie jemu, obwieszczał ton głosu.

Powinien przeprosić. Wiedział, że powinien. Zamiast tego jednak powiedział:

— Możecie dostać swoje konie, jeżeli dacie mi słowo, że będzie mnie słuchać i nie zrobicie nic pochopnie. — “Pochopnie” z pewnością nie było właściwym słowem na opisanie sposobu postępowała tej zgrai. Byli zdolni do tego, by popędzić na złamanie karku, nawet zupełnie sami, gdy tylko dowiedzą się, gdzie przebywa Faile. Byli zdolni doprowadzić do tego, by ją zabito. — Kiedy ją odnajdziemy, ja zdecyduję, jak ją uratować. Jeżeli wasza przysięga wody stanowi coś innego, złamiecie ją, albo ja wam ręce połamię.

Jej szczęki zacisnęły się jeszcze bardziej, mars na czole pogłębił, jednak na koniec powiedziała:

— Zgoda! — jakby to słowo wyrywano z niej obcęgami. Jeden z Tairenian, długonosy Carlon, zaprotestował mruknięciem, ale Selande tylko poniosła do góry palec i tamten natychmiast umilkł. Z takim cofniętym podbródkiem pewnie żałował, że zgolił brodę. Mała kobietka trzymała w żelaznej garści całą resztę tych głupców, co bynajmniej jej samej nie czyniło mniej głupią. Przysięga wody, paradne! Jednak nie odrywała wzroku od twarzy Perrina. — Póki nie wróci lady Faile, będziemy wypełniać twoje rozkazy. Potem znowu należymy do niej. A ona już zdecyduje o naszym toh. — Ostatnie zdanie najwyraźniej w większym stopniu przeznaczone było dla tamtych niż dla niego.

— Może być — odparł. Spróbował złagodzić ton swego głosu, nie bardzo jednak mu się udało. — Wiem, że wszyscy jesteście wobec niej lojalni. Szanuję to. — I na tym chyba koniec rzeczy, które w nich szanował. Nie bardzo to zabrzmiało jak przeprosiny i bynajmniej jako takie nie zostało przyjęte. Od Selande doczekał się tylko niewyraźnego mruknięcia, pozostali obrzucili go płonącymi spojrzeniami, a potem bez słowa odeszli. Niech i tak będzie. Póki dotrzymają słowa. Cała ta zgraja na spółkę nie przepracowała porządnie nawet jednego dnia.

Obóz powoli pustoszał. Wozy odjeżdżały na południe, ślizgając się na płozach w ślad za ciągnącymi je zwierzętami. Te drugie głęboko zapadały się w śnieg, płozy jednak zostawiały tylko płytkie koleiny natychmiast zamazywane przez prószącą biel. Ostatni odwołani ze wzgórza mężczyźni wspinali się na siodła i dołączali do kolumny wozów. Nieco z boku mijał ich właśnie oddział Mądrych, nawet prowadzący juczne zwierzęta gai’shain siedzieli na końskich grzbietach. Jakkolwiek zdecydowanie — tudzież niezdecydowanie, co było znacznie bardziej prawdopodobne— ośmielił się zachować Dannil, najwyraźniej odniosło to zamierzony skutek. Siedzące w siodłach Mądre wyglądały niezgrabnie, przynajmniej w porównaniu z Seonid lub Masuri, ich gai’shain stanowili bowiem widok jeszcze bardziej godny pożałowania. Odziani na biało mężczyźni i kobiety po raz pierwszy wsiedli na konie trzeciego dnia podróży przez śniegi, wciąż jednak trwali skuleni nad wysokimi łękami swych siodeł, rozpaczliwie czepiając się końskich grzyw, jakby już przy następnym kroku mieli spaść na ziemię. Zmuszenie ich, by w ogóle dosiedli koni, wymagało bezpośredniego rozkazu z ust samych Mądrych, niektórzy wciąż najchętniej w każdej chwili by zeszli, i czynili tak, gdy nikt na nich nie patrzył.

Perrin wgramolił się w końcu ciężko na siodło Steppera. Nie był wcale pewien, czy pójdzie mu lepiej niż tamtym. Nadszedł jednak czas na przejażdżkę, na którą wcale nie miał ochoty. Był tak głodny, że gotów byłby zabić za kromkę chleba. Albo kawałek sera. Czy smacznego królika.

— Aielowie nadchodzą! — krzyknął ktoś od czoła kolumny i wszystkie wozy stanęły. Rozległy się kolejne krzyki, przekazywane wzdłuż trasy pochodu; mężczyźni zaczęli ściągać z pleców łuki. Woźnice stawali na kozłach swych wozów, patrząc przed siebie, albo zeskakiwali na ziemie, by ukryć się za pojazdami. Perrin tylko jęknął cicho i wbił obcasy w boki Steppera.

U czoła kolumny zobaczył Dannila oraz dwu mężczyzn dzierżących te dwa przeklęte sztandary, wszyscy wciąż siedzieli w siodłach, jednak co najmniej trzydziestu innych już tworzyło pieszą formację, z napiętymi łukami w dłoniach. Ludzie strzegący wierzchowców łuczników tłoczyli się z tyłu, wskazując dłońmi i próbując uzyskać lepszy widok. Grady i Neald również byli na miejscu i choć wpatrywali się przed siebie z napięciem, to poza tym spokojnie siedzieli na koniach. Wszyscy pozostali roztaczali wokół woń podniecenia. Asha’mani pachnieli tylko... gotowością.

Perrin znacznie wyraźniej niż oni był w stanie dostrzec między drzewami to, w co tamci się wpatrywali. Zamaskowani Aielowie biegli ku nim w tumanach śniegu, jeden prowadził wysokiego siwego konia. Nieco z tyłu jechali trzej mężczyźni w płaszczach z naciągniętymi kapturami. W sposobie poruszania się Aielów było coś dziwnego. A do siodła siwka przymocowany był jakiś tobołek. Perrin poczuł, jakby jakaś potężna pięść ścisnęła jego serce, po chwili jednak pojął, że tobołek jest zbyt mały, aby pomieścić ciało.

— Opuścić łuki — powiedział. — To jest wałach Alliandre. To muszą być nasi ludzie. Nie widzicie, że ci Aielowie to są tylko Panny? — Żadna nie była na tyle wysoka, żeby ujść za mężczyznę Aiela.

— Ledwie jestem w stanie zobaczyć, że to Aielowie — mruknął Dannil, obrzucając go spojrzeniem z ukosa. Wszyscy już przyzwyczaili się do jego znakomitego wzroku, traktując go jak coś samo przez się zrozumiałego, a nawet powód do dumy... przynajmniej dotąd tak było... jednak on ze swej strony zawsze starał się skrywać to, jak naprawdę świetnie widzi. Teraz jednak już mu nie zależało.

— To nasi — poinformował Dannila. — Wszyscy zostają na miejscach.

Powoli wyjechał na spotkanie powracającego oddziału. Panny na jego widok zaczęły zdejmować zasłony. Pod jednym z głęboko naciągniętych kapturów konnych zobaczył czarne oblicze Furena Alharry. A więc byli to trzej Strażnicy, zgodnie z oczekiwaniem wrócili razem. W oczach Perrina ich konie wyglądały na równie zmęczone, jak on sam się czuł, w rzeczy samej, na wyczerpane nieomal ze szczętem. Miał ochotę z całych sił popędzać Steppera, żeby jak najszybciej usłyszeć, co tamci mają do powiedzenia. A równocześnie bał się tych wieści. Ciała z pewnością musiały odkryć kruki, lisy, może borsuki i Światłość jedna wie, co jeszcze. Może uznali, że oszczędzą mu okropnych przeżyć jeżeli nie przywiozą z powrotem tego, co znaleźli. Nie! Faile na pewno żyje. Cały czas sobie to powtarzał, próbował desperacko uchwycić się tej myśli, ale było to niczym ściskanie gołymi dłoń mi ostrej klingi.

Gdy dotarł do nich, natychmiast zeskoczył z konia, zachwiał się i musiał wesprzeć na łęku siodła. Czuł tylko ból tej pojedynczej myśli, poza nim zupełne odrętwienie. Ona musi żyć. Z jakiegoś powodu drobne szczegóły zdały mu się nagle wyolbrzymione. Zobaczył przed oczyma nie pojedynczy tobołek przytroczony do zdobnego siodła, lecz cały szereg drobnych tobołków, które wyglądały niczym kupa łachmanów. Panny miały na nogach rakiety śnieżne, naprędce wykonane z jakichś pnączy i giętkich gałęzi sosny, z których jeszcze nie odpadły wszystkie igły. Przez nie właśnie wydawało mu się wcześniej, że dziwnie się poruszają. Jondyn musiał im pokazać, jak się je robi. Próbował skupić wzrok. Wydawało mu się, że jego serce zaraz rozsadzi klatkę żeber.

Sulin wzięła jeden z tych małych tobołków i podeszła do niego, w lewej dłoni trzymała włócznię i tarczę. Kiedy się uśmiechnęła, zadrgała różowa blizna przecinająca pomarszczony policzek.

— Dobre wieści, Perrinie Aybara — powiedziała cicho, podając mu ciasno zwiniętą ciemnoniebieską materię. — Twoja żona żyje. — Alharra wymienił spojrzenia z drugim Strażnikiem Seonid, Terylem Wynterem, który zmarszczył brwi. Strażnik Masuri, Rovair Kirklin, z kamiennym spokojem patrzył przed siebie. Widoczne było, jak podkręcone wąsy Wyntera, że bynajmniej nie mają pewności, czy wieści istotnie są dobre. — Reszta poszła dalej w nadziei, że coś jeszcze da się znaleźć — ciągnęła dalej Panna. — Chociaż już odkryłyśmy dosyć dziwnych rzeczy.

Perrin pozwolił, by tobołek osunął się w jego wyciągnięte dłonie. To była suknia Faile, rozcięta na przedzie i wzdłuż rękawów. Wziął głęboki oddech, wciągając w nozdrza zapach Faile, delikatny ślad jej kwiatowego mydła, muśnięcie słodkich perfum, przede wszystkim jednak tę woń, która była nią. I całkowity brak odoru krwi. Pozostałe Panny zebrały się wokół niego, głównie były to starsze już kobiety o twardych twarzach, choć nie tak twardych jak oblicze Sulin. Strażnicy zsiedli z koni, w ogóle nie było po nich znać, że całą noc spędzili w siodłach, trzymali się z boku.

— Wszyscy mężczyźni zginęli — powiedziała żylasta kobieta — wnioskując jednak z odzieży, którą odnalazłyśmy, Alliandre Kigarin Maighdin Dorlain, Lacile Aldorwin, Arrela Shiego oraz jeszcze dwie kobiety zostały obrócone w gai’shain. — Te pozostałe dwie kobiety to musiały być Bain i Chiad, jednak wspomnienie ich imienia po tym, jak zostały schwytane, oznaczałoby dla nich hańbę. Trochę już się wiedziało na temat obyczajów Aielów. — Jest to wbrew zwyczajom, jednak śmierć im nie grozi. — Wynter z powątpiewaniem zmarszczył czoło, co spróbował natychmiast ukryć, naciągając głębiej kaptur.

Zgrabne rozcięcia sprawiały, że suknia przypominała skórę ściągniętą ze zwierzęcia. I w tej chwili uderzyła Perrina świadomość tego, co się tam stało. Ktoś zdarł z Faile ubranie! Jego głos drżał.

— Zabrali tylko kobiety?

Młoda Panna o okrągłej twarzy, znana jako Briain, pokręciła głową.

— Trzej mężczyźni też staliby się gai’shain, przypuszczam, gdyby nie walczyli tak zawzięcie, że trzeba było ich pozabijać włócznią bądź nożem. Wszyscy pozostali padli od strzał.

— To nie jest tak, jak myślisz, Perrinie Aybara — pośpiesznie zaczęła tłumaczyć Elienda, w jej głosie znać było skrajne niedowierzanie. Wysoka kobieta i szerokich barkach, jakimś sposobem potrafiła wyglądać nieomal macierzyńsko, chociaż widział na własne oczy, jak uderzeniem pięści powaliła mężczyznę. — Wyrządzenie krzywdy gai’shain jest jak skrzywdzenie dziecka albo kowala. Rzeczą samą w sobie złą było uczynienie gai’shain z mieszkańców mokradeł, nie przypuszczam jednak, by aż do tego stopnia mogli naruszyć obyczaje. Pewna jestem, że nie czeka ich nawet żadna kara, jeśli zachowają pokorę do czasu, aż zostaną uwolnione. Będą w towarzystwie kobiet, które im pokażą, jak się należy zachowywać. — Znowu chodziło o Bain i Chiad.

— W którą stronę je zabrali? — zapytał. Czy Faile potrafi okazać pokorę? Nie potrafił sobie tego wyobrazić. Przynajmniej niech spróbuje, do czasu aż on jej nie znajdzie.

— Prawie dokładnie na południe — odpowiedziała Sulin — W każdym razie znacznie bardziej na południe niż na wschód. Po tym jak śnieg skrył ich ślady, Jondyn Barran odkrył inny trop, którym teraz podążają tamci. Wierzę mu. Jest w tym prawie tak sam dobry jak Elyas Machera. A poza tym śladów znaleźliśmy naprawdę sporo. — Wsadziła włócznię pod futerał z łukiem na plecach tarczę zaś zawiesiła na rękojeści noża przy pasie. Jej palce zamigotały mową dłoni i natychmiast Elienda odczepiła od siodła kolejny, większy tym razem tobołek i podała go jej.— Wielu ludzi tam wędruje, Perrinie Aybara, wałęsają się dziwne istoty. Sądzę, że najpierw powinieneś to zobaczyć. — Sulin rozwinęła kolejną pociętą suknię, tym razem zieloną. Perrinowi wydawało się, że widział ja na Alliandre. — Oto co odzyskałyśmy na miejscu porwania twojej żony. — Wewnątrz było czterdzieści czy pięćdziesiąt strzał Aielów, związanych w pęk. Drzewca znaczyły ciemne plamy, w nozdrza Perrina uderzył zapach zaschłej krwi.

— Taardad — powiedziała Sulin, wybierając jedną ze strzał i natychmiast odrzucając ją na ziemię. — Miagoma. — Odrzuciła dwie kolejne. — Goshien. — Przy tym słowie jej twarz wykrzywił grymas, sama była Goshien. I tak wymieniała klan po klanie, wszystkie, wyjąwszy Shaido, aż do chwili gdy połowa co najmniej pęku leżała wokół niej na ziemi. Potem przez chwilę trzymała suknię z resztą strzał obiema dłońmi, by wreszcie je również rozsypać. — Shaido — powiedziała znacząco.

Przyciskając wciąż suknię Faile do piersi — jej zapach koił ból w sercu, a równocześnie czynił go bardziej dotkliwym — Perrin spod zmarszczonych brwi spoglądał na rozsypane na śniegu strzały. Niektóre już zdążyły na poły zasypać padające płatki.

— Zbyt wiele należy do Shaido — powiedział w końcu. A przecież tamci mieli rzekomo zostać zablokowani na Sztylecie Zabójcy Rodu, pięćset lig stąd. Ale jeśli niektóre z ich Mądrych nauczyły się Podróżować... Może nawet w grę wchodził jeden z Przeklętych... Światłości, miota się jak ostatni głupiec... cóż mógłby Przeklęty mieć wspólnego z tym... miota się, a tu trzeba myśleć. — Pozostałe należą do ludzi, którzy nie potrafili zobaczyć w Randzie Car’a’carna. — Przeklęte kolory znowu zatańczyły w jego głowie. Nie miał jednak już czasu na nic, prócz Faile. — Przyłączyli się do Shaido. — Niektóre z Panien odwróciły wzrok. Elienda spojrzała na niego ze złością. Doskonale wiedziały, że niektórzy Aielowie postąpili dokładnie tak, jak powiedział, niemniej stanowiło to jedną z tych rzeczy, o których nie należało otwarcie wspominać. — Jak wielu ich mogło być, co sądzicie? Z pewnością nie cały klan?— Jeżeli Shaido znaleźliby się tutaj tak znaczną siłą, nie skończyłoby się na plotkach o dalekich napaściach. Nawet stojąc w obliczu wszystkich aktualnych kłopotów, cała Amadicia by wiedziała.

— Dostatecznie wielu, żeby nie czyniło to różnicy, jak przypuszczam — mruknął pod nosem Wynter. Perrin nie miał tego słyszeć.

Sulin znowu sięgnęła między tobołki przytroczone do bogato zdobionego siodła i wyciągnęła szmacianą lalkę odzianą w cadin’sor.

— Elyas Machera znalazł ją tuż przedtem, nim zdecydowaliśmy się zawrócić, jakieś czterdzieści mil stąd. — Pokręciła głową, na chwilę i w jej głosie, i woni znać było... zaskoczenie. — Powiedział, że wywęszył ją pod śniegiem. On i Jondyn Barran znaleźli na drzewach zadrapania, które, jak twierdzili, spowodowały wozy. Bardzo liczne wozy. Jeśli mieli ze sobą dzieci... Wówczas najprawdopodobniej mamy do czynienia z całym szczepem, Perrinie Aybara. Niewykluczone, że nie tylko z jednym. Nawet pojedynczy szczep liczy co najmniej tysiąc włóczni, a jest ich więcej, gdy pojawia się potrzeba. W potrzebie każdy mężczyzna, może oprócz kowala, weźmie włócznię do ręki. Tamci znajdują się o całe dni na południe od nas. Być może z powodu śniegu znacznie dalej niż początkowo sądziłam. Przyjmuję jednak, że ci, którzy porwali twoją żonę idą na spotkanie tamtym.

— Jeden kowal wziął do ręki włócznię — mruknął Perrin. Tysiąc, może więcej. On sam miał ponad dwa tysiące ludzi, licząc Skrzydlatą Gwardię i ludzi Argandy. W walce przeciwko Aielom tamci jednak będą mieli przewagę. Przesunął palcem po kukiełce wciąż spoczywającej w żylastej dłoni Sulin. Czy jakieś dziecko Shaido płakało teraz po stracie zabawki?— Ruszamy na południe.

Odwracał się już, żeby dosiąść Steppera, kiedy Sulin schwyciła go za rękaw.

— Powiedziałam ci przecież, że widzieliśmy jeszcze inne rzeczy. Dwa razy Elyas Machera znalazł pod śniegiem końskie odchody i ślady po ognisku. Mnóstwo koni i mnóstwo ognisk.

— Tysiące — wtrącił Alharra. Perrin popatrzył na niego, napotkał pozbawione wyrazu spojrzenie ciemnych oczu; głos tamtego był równie rzeczowy. Po prostu zdawał sprawę z faktów. — pięć tysięcy, może dziesięć albo i więcej, trudno powiedzieć. Jednak bez wątpienia były to obozy żołnierskie. Sądzę ponadto, że to ci sami ludzie, którzy obozowali w obu miejscach. Machera i Barran zgadzają się ze mną. Kimkolwiek nie byli, zmierzają również, praktycznie rzecz biorąc, na południe. Może nic ich nie łączy z tymi Aielami, ale równie dobrze mogą iść za nimi.

Sulin obrzuciła Strażnika zniecierpliwionym spojrzeniem, a potem ciągnęła dalej, jakby tamten w ogóle jej nie przerwał.

— Trzy razy widzieliśmy latające istoty, takie jak te, które wykorzystują Seanchanie, potężne stwory z żebrowanymi skrzydłami i ludzi dosiadających ich grzbietów. I dwakroć widzieliśmy taki trop.— Pochyliła się, podniosła strzałę z ziemi i narysowała zaokrąglony kształt, cokolwiek podobny do odcisku w śniegu wielkiej niedźwiedziej łapy, jednak z sześcioma poduszeczkami, większymi od ludzkiego palca.— Czasami widać było jeszcze pazur — powiedziała, dorysowując je, dłuższe nawet niż te, jakimi mogą się poszczycić ogromne niedźwiedzie z Gór Mgły. — Miał naprawdę długi krok. Prawdopodobnie potrafi biegać bardzo szybko. Wiesz, co to jest?

Nie wiedział — nigdy nie słyszał o stworzeniu z sześcioma poduszeczkami u stóp, wyjąwszy może tylko koty z Dwu Rzek; był naprawdę zaskoczony, gdy okazało się, że wszystkie pozostałe koty na świecie mają tylko po pięć — ale swobodnie mógł zgadywać.

— Kolejne zwierzę Seanchan. — A więc na południu byli nie tylko Shaido, lecz również Seanchanie oraz... kto jeszcze?... albo Białe Płaszcze, albo znowu seanchańska armia. Nikt inny nie mógł wchodzić w grę. Ufał informacjom Balwera. — Rozkazy pozostają te same. Na południe. — Panny popatrzyły na niego w taki sposób, jakby właśnie im powiedział, że śnieg pada.

Wlazł jakoś na siodło i zawrócił w kierunku kolumny. Strażnicy poszli za nim pieszo, prowadząc za uzdę zmęczone wierzchowce. Panny wzięły ze sobą wałacha Alliandre i potruchtały do miejsca, gdzie zatrzymały się Mądre. Masuri i Seonid ruszyły swym Strażnikom na spotkanie. Zastanawiał się, dlaczego od razu nie zdecydowały się pojechać za nim, wszak wściubiane nosa we wszystko należało do ich zwyczajów. Może chciały, by został ze swym bólem, gdyby wieści okazały się niepomyślne. Może. Próbował wszystko razem ułożyć w głowie. Shaido, ilu ich tam sobie jest. Seanchanie. Armia konna, Białe Płaszcze albo Seanchanie. Było to niczym układanki, które uczył go wykuwać pan Luhhan — skomplikowane, poskręcane kształtki z metalu, które rozsuwały się i zsuwały z powrotem niczym we śnie, jeśli tylko się wiedziało, na czym polega sztuczka. Tyle że teraz czuł w głowie kompletny zamęt, obracając myślach fragmenty, które nigdzie nie pasowały.

Kiedy do nich dotarł, ludzie z Dwu Rzek siedzieli już z powrotem na koniach. Ci, którzy wcześniej dobywali łuki i gotowali się do walki, teraz wyglądali na nieco zbitych z tropu. Popatrywali na niego niespokojnie, z wahaniem.

— Ona żyje — oznajmił i było to tak, jakby w tej samej chwili wszyscy wokoło zaczęli znowu oddychać. Pozostałe wieści przyjęli z osobliwym spokojem, niektórzy nawet kiwali głowami, jakby niczego innego się nie spodziewali.

— Nie byłby to pierwszy raz, kiedy szansę są przeciwko nam — powiedział Dannil. — Co zrobimy, mój panie?

Perrin skrzywił się. Tamten wciąż zachowywał się sztywno niczym pień.

— Na początek Podróżujemy czterdzieści mil na południe. Potem zobaczymy. Neald, pojedziesz naprzód znaleźć Elyasa i pozostałych. Powiedz im, co zamierzam. W tej chwili pewnie znajdują się już znacznie dalej. I uważaj na siebie. Nie dasz rady stawić czoło kilkunastu Mądrym. — Cały szczep z pewnością dysponuje przynajmniej tyloma kobietami potrafiącymi przenosić. A jeśli jest więcej niż jeden? Cóż, wtedy wyląduje w bagnie, które trzeba będzie jakoś pokonać.

Neald skinął głową i zawrócił swego wałacha z powrotem na teren obozu, gdzie wcześniej zdążył wbić sobie w pamięć skrawek terenu. Nie zostało już wiele rozkazów do wydania. Trzeba było wysłać konnych, aby znaleźli Mayenian i Ghealdan, którzy, skoro obozowali oddzielnie, z pewnością oddzielnie też będą jechać. Grady sądził, ze zanim tamci dołączą, może zapamiętać teren znajdujący się dokładnie tutaj, a więc nie będzie potrzeby zawracać całej kolumny i podążać śladem Nealda. Została więc już tylko jedna rzecz do zrobienia.

— Muszę znaleźć Masemę, Dannil — powiedział Perrin. — W każdym razie ktoś musi mu przekazać wiadomość. Przy odrobinie szczęścia nie zajmie to dużo czasu.

— Jeśli sam jeden znajdziesz się wśród tego paskudztwa, moi panie, zaiste będzie ci potrzebne szczęście — odparł Dannil. — Słyszałem, jak niektórzy z nich o tobie mówią. Nazywają cię Pomiotem Cienia, to przez twoje oczy. — Spojrzał raz w złote oczy Perrina, ale zaraz uciekł wzrokiem. — Powiadają, że zostałeś wprawdzie oswojony przez Smoka Odrodzonego, ale dalej jesteś Pomiotem Cienia. Powinieneś wziąć kilka dziesiątek ludzi i cały czas uważać na plecy.

Perrin zawahał się, poklepał Steppera po karku. Kilka dziesiątek ludzi nie wystarczy, jeżeli szaleńcy Masemy rzeczywiście dojdą do wniosku, że mają przed sobą Pomiot Cienia i postanowią wziąć sprawę we własne ręce. Wszystkich ludzi z Dwu Rzek mogłoby nie starczyć. Może faktycznie nie powinien informować Masemy, niech tamten sam się zorientuje.

Jego czuły słuch pochwycił tryl sikorki modrej, dobiegający spośród drzew rosnących na zachodzie, chwilę później odezwał się następny — tym razem wszyscy mogli go usłyszeć. Zwolniono go od konieczności podejmowania decyzji. Nie miał w tej sprawie żadnych wątpliwości, zastanawiał się tylko, czy w ten sposób daje znać o sobie jego natura ta’veren. Ściągnął wodze Steppera i czekał.

Ludzie z Dwu Rzek również doskonale wiedzieli, co znaczy głos tego szczególnego ptaka, zamieszkującego ich rodzinne okolice. Zbliżali się ludzie, więcej niż garstka i niekoniecznie wcale w pokojowych zamiarach. Gdyby był to tryl szydłodziobka, oznaczałby przyjaciół, a alarmowy wrzask przedrzeźniacza znamionowałby zdecydowanych wrogów. Tym razem jego ludzie zachowywali się lepiej. Wzdłuż całego zachodniego rzędu kolumny, jak daleko Perrin sięgał wzrokiem w padającym śniegu, co drugi człowiek zsiadł z konia, oddał wodze następnemu i dopiero wtedy wyciągnął łuk.

Obcy wyłonili się spoza rzadko rosnących drzew, a potem rozpostarli w tyralierę, jakby chcąc optycznie zwiększyć swą liczebność. Była ich może setka, dwóch jechało w szpicy, jednak powolny pochód naprawdę sprawiał złowieszcze wrażenie. Połowa uzbrojona w lance, ale nie zakotwiczone końcem w stosownym miejscu, lecz trzymane w dłoniach, w każdej chwili gotowe do wsadzenia pod pachę. I zbliżali się takim miarowym tempem. Niektórzy mieli fragmenty uzbrojenia, napierśnik bądź hełm, ale rzadko kiedy jedno i drugie. Dalej jednak wyglądali na znacznie lepiej uzbrojonych niż przeciętna wyznawców Masemy. Jednym z jadących w szpicy był Prorok we własnej osobie, jego nawiedzona twarz patrzyła spod kaptura płaszcza niczym pysk wściekłego górskiego kota, wyglądający z jaskini. Jak wiele tych lanc jeszcze wczoraj rano zdobiły czerwone proporce?

Gestem uniesionej dłoni Masema zatrzymał swych ludzi, ale dopiero gdy sam znalazł się kilka kroków od Perrina. Odrzucił z głowy kaptur, przebiegł wzrokiem po szeregu spieszonych łuczników. Wydawał się zupełnie nie dbać o śnieg sypiący na jego łysy czerep. Towarzyszący mu mężczyzna znacznie pokaźniejszej postury z mieczem przytroczonym do pleców i drugim, przy łęku siodła, nie odsłonił oblicza, ale Perrin z niewiadomego powodu był przekonany, że on również jest łysy. Jakimś sposobem udawało mu się z równą intensywnością obserwować kolumnę i nie spuszczać oka z Masemy. Ciemne oczy płonęły podobnym ogniem, jaki palił się w spojrzeniu jego Proroka. Perrin przez krótką chwilę rozważał, czy ich nie poinformować, że na ten dystans długi łuk z Dwu Rzek potrafi przebić napierśnik, jak zapewne i jego właściciela. Rozważał też wzmiankę o Seanchanach. Berelain jednak doradzała dyskrecję. Być może w tych okolicznościach był to najmądrzejszy sposób postępowania.

— Wyjechaliście mi na spotkanie? — znienacka zapytał Masema. Nawet jego głos aż wrzał pasją. Na wargach nie gościły żadne niezobowiązujące słowa. Wszystko co miał do powiedzenia, było równie doniosłe. Blada trójkątna blizna na policzku nieprzyjemnie, deformowała uśmiech, w którym zresztą próżno byłoby szukać bod drobiny ciepła. — Mniejsza o to. A więc przybyłem. Jak bez wątpienia musisz już wiedzieć, ci, którzy podążają za Lordem Smokiem Odrodzonym... niech Światłość opromienia jego imię!.. zaprotestowali, gdy chciałem ich zostawić. Nie mogę tego od nich wymagać. Są jego sługami w takim samym stopniu jak ja.

Przed oczyma Perrina roztoczył się widok fali pożaru przetaczającego się przez Amadicię, sięgającego na tereny Altary, a może jeszcze dalej, po którym zostają tylko śmierć i zniszczenie. Wciągnął głęboki oddech, poczuł w płucach palące zimno. Faile była ważniejsza niż wszystko inne. Wszystko inne! Jeżeli miał dla niej palić, będzie palić.

— Poprowadź swoich ludzi na wschód. — Sam był zdziwiony, jak pewnie brzmi jego głos. — Dogonię was, kiedy będę mógł. Moją żonę porwali Aielowie, dlatego ruszam na południe, żeby ją uwolnić. — Choć raz zobaczył na twarzy Masemy wyraz zdziwienia.

— Aielowie? A więc to nie są tylko plotki? — Zmarszczył brwi na widok jadących z boku kolumny Mądrych. — Południe, powiadasz? — Splótł urękawiczone dłonie na łęku siodła, odwrócił głowę i dla odmiany zaczął badawczo przyglądać się Perrinowi. Szaleństwo dominowało w jego woni, Perrin nie potrafił znaleźć w niej nic innego. — Pojadę z tobą — oznajmił w końcu Masema, jakby tyle czasu zabrał mu podjęcie decyzji. Dziwne, skoro wcześniej chciał bez najmniejszej zwłoki dotrzeć do Randa. Przynajmniej pod warunkiem, że nie będzie na nim nikt używał Mocy. — Wszyscy ci, którzy wierzą w Lorda Smoka Odrodzonego... niech Światłość opromienia jego imię!... pojadą z tobą. Zabijanie aielskich dzikusów to prawdziwe dzieło Światłości. — Jego spojrzenie umknęło na moment w stronę Mądrych, a uśmiech stał się zimniejszy niż kiedykolwiek dotąd.

— Z wdzięcznością przyjmuję twoją pomoc — skłamał Perrin. Ta zbieranina w walce z Aielami będzie całkowicie bezużyteczna to nie należało zapominać, że ich liczba szła w tysiące. I stawiali już czoło armiom, nawet jeśli nie były to armie Aielów. Fragment układanki w jego głowie wskoczył na swoje miejsce. Ponieważ nieomal padał ze zmęczenia, nie bardzo potrafił pojąć, jak to się stało wiedział tylko, że właśnie nastąpiło. A w każdym razie miało nastąpić. — Pamiętać jednak należy, że znacznie nas wyprzedzają. Mam zamiar Podróżować, wykorzystując Jedyną Moc, aby ich dogonić. Wiem, jakie jest twoje zdanie na ten temat.

Wśród mężczyzn w szeregu za Masemą podniosły się niepewne szmery, popatrywali po sobie, chwytając za broń. Perrinowi dało się usłyszeć stłumione przekleństwa, jak też słowa: “złotooki” i Pomiot Cienia”. Osobisty strażnik Masemy spojrzał na Perrina niczym na bluźniercę, ale Masemą tylko patrzył, jakby chciał wywiercić dziurę w jego głowie i zobaczyć, co ma w środku.

— On bolałby nad tym, gdyby coś się stało twojej żonie — oznajmił w końcu szaleniec. Nacisk z jakim wypowiedział ten zaimek, wskazywał na Randa równie jasno, jak uczyniłoby to imię, którego jednak Masemą zakazał wypowiadać. — W tym jednym wypadku, moglibyśmy z pewnością liczyć na... dyspensę. Ale tylko dlatego, żeby uwolnić twoją żonę, i ponieważ jesteś jego przyjacielem. Tylko dlatego. — Przemawiał spokojnie jak na niego, głęboko osadzone oczy płonęły jednak mrocznym ogniem, a twarz wykrzywiał nie uświadamiany gniew.

Perrin otworzył już usta, ale zamknął je, nie wypowiedziawszy słowa. Mówiąc to, co właśnie powiedział, Masema równie dobrze mógłby zadeklarować, iż oto słońce wstało na zachodzie. Perrin nagle zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem Faile nie jest bezpieczniejsza u Shaido niż on tu i teraz.

Загрузка...