“Złote Koło” było gospodą pokaźnych rozmiarów, otwierającą swe podwoje tuż przy Rynku Avharin. Pod belowanym sklepieniem wspólnej sali tłoczyły się niewielkie kwadratowe stoliczki. Jednak mimo południowej pory najwyżej jeden na pięć był zajęty, zazwyczaj przez zagranicznego kupca, który wyznaczył sobie tu spotkanie z kobietą w skromnym odzieniu i włosach zebranych na czubku głowy lub spiętych na karku. Te kobiety również parały się handlem ewentualnie bankowością — w Far Madding mężczyźni nie mieli prawa do zajęć merkantylnych, czy bodaj w istotny sposób powiązanych z obrotem pieniężnym. Wszyscy zagraniczni kupcy byli mężczyznami, w przeciwnym razie rozmowy toczyłyby się w Kobiecej Sali. Z kuchni dobiegały wonie pieczonej ryby i duszonej baraniny, a od czasu do czasu któreś z gości wzywało głośno stojących rzędem pod ścianą służących. Poza tymi rzadkimi wypadkami kupcy i bankierzy mówili właściwie szeptem. Grzechot deszczu na zewnątrz brzmiał bardziej donośnie.
— Jesteś pewien? — zapytał Rand, odbierając pomięty rysunek od służącego o wydatnej szczęce, którego przed momentem wezwał do siebie.
— Myślę, że to on — niepewnie rzekł tamten, wycierając ręce w fartuch haftowany symbolem żółtego koła wozu. — Podobny. Wkrótce powinien wrócić. — Przeniósł spojrzenie gdzieś za plecy Randa i westchnął. — Lepiej, żebyś coś zamówił. Pani Gallger nie lubi, gdy zamiast pracować, wdajemy się w pogaduszki. A gdyby się dowiedziała, że plotkuję na temat klientów, byłoby już bardzo źle.
Rand obejrzał się przez ramię. W pomalowanym na żółto przejściu do Kobiecej Sali stała szczupła kobieta. Ciemny kok zdobił rzucający się w oczy grzebień z kości słoniowej. Ze sposobu, w jaki ogarniała wzrokiem wspólną salę — na poły niczym królowa spoglądająca na swą domenę, na poły niczym wieśniaczka przyglądająca się plonom, w każdym razie najwyraźniej niezbyt zadowolona z widoku — można było wnosić właścicielkę gospody. Kiedy jej oczy spoczęły na Randzie i służącym z wydatną szczęką, zmarszczyła brwi.
— Przyprawione wino — zamówił Rand, podając tamtemu kilka monet: miedziaki na napitek i srebrną markę za informacje, niezależnie już ile była naprawdę warta. Minął ponad tydzień, od kiedy zabił Rochaida, a Kisman uciekł i cały ten czas upłynął na jałowych właściwie poszukiwaniach. Po raz pierwszy tutaj dopiero widok rysunku spotkał się z reakcją inną niż wzruszanie ramion czy kręcenie głowami.
Pod ręką miał kilkanaście wolnych stolików, zdecydował się jednak na miejsce w odległym kącie pod frontową ścianą gospody, skąd mógł obserwować wchodzących, sam nie będąc widziany. Kiedy przepychał się między stolikami, do uszu wpadały mu oderwane strzępy konwersacji.
Wysoka blada kobieta w ciemnozielonych jedwabiach kręciła głową w reakcji na słowa mężczyzny, odzianego w ściśle dopasowany taireński kaftan. Stalowosiwy koczek na głowie z profilu upodabniał ją nieco do Cadsuane. Jej towarzysz natomiast zdawał się jakby wykuty z kamienia, tylko na smagłej kwadratowej twarzy zastygł wyraz zmartwienia.
— Może się pan przestać zamartwiać Andorem, panie Admira — mówiła uspokajającym tonem — Uwierz mi, Andoranie pokrzyczą na siebie, trochę pomachają szabelką, ale nie dojdzie do żadnej prawdziwej walki. W twoim najlepszym interesie jest trzymać się ustalonej trasy handlu. W Cairhien zapłacisz pięciokrotnie wyższe podatki niż w Far Madding. Pomyśl o dodatkowych kosztach. — Tairenianin skrzywił się, jakby właśnie o tym pomyślał. Albo jakby znienacka powziął podejrzenie, czy jej interesy rzeczywiście zbieżne są z jego.
— Słyszałem, że ciało było całe czarne i wzdęte — powiedział przy innym stoliku szczupły Illianin z siwą brodą, odziany w niebieski kaftan. — Mówiono mi, że Radczynie kazały je spalić. — Znacząco uniósł brew i podrapał się po spiczastym nosie, który nadawał mu wygląd łasicy.
— Gdyby w mieście grasowała zaraza, panie Azereos, Radczynie z pewnością powiadomiłyby mieszkańców — spokojnie oznajmiła siedząca naprzeciw niego szczupła kobieta. W zaplecionych włosach miała dwa zdobne grzebienie z kości słoniowej i była śliczna lisią nieco urodą. Nadto chłodna i opanowana jak Aes Sedai, chociaż wyglądem od sióstr różniły ją delikatne zmarszczki w kącikach piwnych oczu. — Zdecydowanie odradzałabym wszelkie pomysły dalszych inwestycji w Lugardzie, zwłaszcza kosztem tutejszych. Sytuacja w Murandy jest nadzwyczaj niestabilna. Tamtejsza szlachta nigdy nie poprze planów mobilizacyjnych Roedrana. Poza tym pewna jestem, że doszły cię słuchy o działalności Aes Sedai. Światłość jedna wie, jakie są ich cele. — Illianin niespokojnie wzruszył ramionami. W dzisiejszych czasach nikt nie mógł być pewny zamiarów Aes Sedai, o ile kiedykolwiek były one zrozumiałe.
Przy następnym stole Kandoranin z siwymi pasmami w widlastej brodzie i wielką perłą w lewym uchu pochylał się ku przysadzistej kobiecie. Ona ubrana była w ciemnoszare jedwabie, włosy zaś zaplecione miała w ciasny grzebień na szczycie czaszki.
— Słyszałem, że Smok Odrodzony koronowany został na króla Illian, pani Shimel. — Jego czoło przecinały liczne zmarszczki. — Ze względu na tę proklamację Białej Wieży, rozważam wysłanie na wiosnę wozów do Łzy trasą wiodącą wzdłuż Erinin. Rzeczna Droga z pewnością jest trudniejsza, jednak illiański rynek futer nie przynosi zysków usprawiedliwiających ryzyko.
Przysadzista kobieta uśmiechnęła się, ustami zaskakująco cienkimi w okrągłej twarzy.
— Powiadają, że od koronacji tamtego rzadko widywano w Illian, panie Posavina. Tak czy siak, Wieża się nim zajmie, o ile już tego nie zrobiła, natomiast dziś rano otrzymałam wieści, wedle których Kamień Łzy oblegają wraże wojska. Trudno to nazwać sytuacją sprzyjającą handlowi futrami, nieprawdaż? Nie, Łza to nie jest bezpieczne miejsce. — Zmarszczki na czole pana Posaviny pogłębiły się.
Rand tymczasem dotarł wreszcie do upatrzonego stolika w rogu sali, przerzucił płaszcz przez poręcz jednego z krzeseł i usiadł plecami do ściany. Chwilę później postawił kołnierz kaftana. Służący o sterczącej szczęce przyniósł cynowy pucharek z parującym korzennym winem, wymruczał podziękowania za otrzymane srebro, a potem odszedł, przynaglany okrzykiem z sąsiedniego stolika. Dwa wielkie kominki w przeciwnych krańcach pomieszczenia wypełniały je miłym ciepłem, tak więc fakt, że Rand nie zdjął rękawic, mógłby komuś wydać się dziwny, nikt jednak nie spojrzał na niego dwa razy. Udawał, że całą jego uwagę pochłania trzymany w dłoniach pucharek z winem, równocześnie jednak bacznie obserwował drzwi na ulicę.
Większość tego, co podsłuchał z cudzych rozmów, nie miała dlań większego znaczenia. Wszystko to już słyszał wcześniej, o niektórych sprawach wiedział dużo więcej niż tamci. Na przykład: Elayne w swej ocenie sytuacji zgadzała się z bladą kobietą, a z konieczności znała Andor lepiej niż jakikolwiek kupiec z Far Madding. Natomiast plotka o oblężeniu Kamienia Łzy była czymś nowym. Jednak na razie nie miał się czym martwić. Kamienia nigdy nikt nie zdobył — jego wyłączywszy — wiedział też, że Alanna jest gdzieś w Łzie. Niedługo po rozstaniu z nim przeniosła się z północnego obszaru Far Madding znacznie dalej na północ, a dzień później jeszcze dalej, tym razem na południowy wschód. Teraz dzieląca ich odległość stała się tak duża, że nie potrafił powiedzieć, czy przebywa na Bagnach Haddon, czy też w samej Łzie, niemniej pewien był, że jest to jedno z tych dwu miejsc. Trafiła tam razem z czterema pozostałymi siostrami, którym mógł ufać. Skoro Meranie i Rafeli udało się uzyskać u Ludu Morza to, czego chciał, z Tairenianami im się również powiedzie. Rafela była Tairenianką, co powinno pomóc. Cóż, świat przez jakiś czas poradzi sobie bez niego. Musi, nie ma innego wyjścia.
Z ulicy wszedł do środka wysoki mężczyzna w długim, ociekającym kroplami wody płaszczu i skrywającym twarz kapturze — Rand odprowadził go wzrokiem aż do znajdujących się na tyłach pomieszczenia schodów. Tamten spojrzał w górę i odrzucił kaptur, spod którego wyjrzał wianuszek siwych włosów i blada ściągnięta twarz. Nie mógł być tym, o którym wspominał służący. Tylko ślepy pomyliłby kogoś takiego z Peralem Toryalem.
Rand znowu wbił wzrok w pucharek z winem, w jego głowie powoli zaczynały się lęgnąć niewesołe myśli. Min i Nynaeve zdecydowanie zaprotestowały przeciwko kolejnemu dniu udeptywania ulic, jak to Min ujęła, a Alivia, jak podejrzewał tylko z obowiązku, ale bez prawdziwej wiary w skutek, wędrowała z jego rysunkiem od gospody do gospody. Kiedy w ogóle się tym zajmowała. Cały dzisiejszy dzień spędziły we trzy za miastem, co wywnioskował z więzi zobowiązań Min. W ten sam sposób dowiedział się też, że była czymś podekscytowana. Wszystkie trzy uważały, że po nieudanym zamachu na Randa Kisman uciekł, zaś pozostali renegaci zniknęli razem z nim, ewentualnie w ogóle nie przybyli do miasta. Od kilku dni próbowały go namówić na wyjazd. Dobrze, że choć Lana miał po swojej stronie.
“Dlaczego kobiety miałyby się mylić?” — wyszeptał zapalczywie Lews Therin w jego głowie. — “To miasto jest gorsze niż więzienie. Tutaj nie ma Źródła! Dlaczego miałyby chcieć tu zostać? Dlaczego miałby tu przebywać jakikolwiek zdrowy na umyśle człowiek? Przecież możemy wyjechać, byle tylko za blokadę, choćby na dzień, na kilka godzin. Światłości, bodaj parę godzin!” — Zaniósł się dzikim, niepohamowanym śmiechem. — “Och, Światłości, dlaczego muszę żyć z szaleńcem w głowie? Dlaczego? Dlaczego?”
Rand rozzłoszczony zdławił w sobie ten głos, póki nie przeszedł w stłumione brzęczenie niby bitem latający koło ucha. Zamierzał wprawdzie towarzyszyć kobietom w wycieczce, choćby po to, by znowu poczuć Źródło, ale — wyjąwszy Min — zareagowały na jego propozycję całkowitym brakiem entuzjazmu. Nynaeve i Alivia za nic nie chciały zdradzić, co je tam gna w obliczu wyraźnie zbierającego się deszczu, który właśnie teraz padał. Podejrzewał, że tęsknota za bliskością Źródła. Pragnienie spróbowania Jedynej Mocy, choćby na chwilę. Cóż, on jakoś przetrzyma abstynencję przenoszenia. Potrafi znieść nieobecność Źródła. Oczywiście, że tak! Musiał przecież, jeżeli chciał zabić tych, którzy próbowali odebrać mu życie.
“To nie jest prawdziwy powód!” — wrzasnął Lews Therin, nie dając się uciszyć. — “Boisz się! Jeżeli choroba zmoże cię, gdy będziesz próbował użyć ter’angreala dostępu, czeka cię śmierć albo los gorszy od śmierci! Obu nas czeka śmierć!” — załkał.
Rand poczuł wino ściekające po nadgarstku w rękaw kaftan i rozluźnił palce kurczowo zaciśnięte na pucharku. Przyjrzał się naczyniu — i tak wcześniej już nie było idealnie owalne, poza tym, chyba nie odkształcił go w widoczny sposób. Nie bał się! Nie pozwalał sobie na strach. Światłości, w końcu trzeba będzie umrzeć Już się oswoił z tą myślą.
“Próbowali mnie zabić i za to chcę mieć ich głowy” — pomyślał. — “Im dłużej to potrwa, tym większe szansę, że mdłości przestaną dokuczać. Żebyś sczezł, muszę dożyć Ostatniej Bitwy” — W jego głowie Lews Therin zaniósł się śmiechem jeszcze dzikszym niż dotąd.
W sali pojawił się kolejny człowiek, tym razem wszedł przez drzwi od podwórza, znajdujące się u stóp schodów wiodących na tyły. Otrząsnął płaszcz, odrzucił kaptur i ruszył w stronę Kobiecej Sali. Grymas ust, ostry nos i pogardliwe spojrzenie, którym omiótł ludzi przy stołach, nieco upodabniały go do Toryala — jednak na pobrużdżonej twarzy odcisnęło się co najmniej o dwadzieścia więcej przeżytych lat, a sylwetkę zniekształcało dodatkowe trzydzieści funtów tłuszczu. Zerknął za żółty hak i zawołał wysokim, ugrzecznionym głosem, w którym wyraźnie znać było illiański akcent:
— Pani Gallger, rankiem wyjeżdżam. Wcześnie, więc bardzo proszę mnie nie obciążać rachunkiem za jutrzejszy dzień! — Torval natomiast był z Tarabon.
Rand postawił kubek na stole, wziął swój płaszcz i wyszedł, nie oglądając się za siebie.
Południowe niebo tchnęło szarością i chłodem, deszcz wprawdzie nieco zelżał, ale nie bardzo, jeśli już to tylko stał się bardziej dokuczliwy przez gwałtowny wiatr znad jeziora. Ludzie prawie zupełnie zniknęli z ulic. Jedną dłonią zebrał poły płaszcza, tyleż chroniąc się przed kapryśną aurą, co ratując przed zamoknięciem rysunki w kieszeni kaftana, drugą nasunął kaptur. Gnane wiatrem krople deszczu biły w twarz niczym kulki gradu. Minęła go samotna lektyka, przemoknięte włosy nosicieli spływały im na plecy, buciory rozbryzgiwały kałuże na bruku. W oddali majaczyły pozawijane w płaszcze sylwetki nielicznych przechodniów. Do zmierzchu zostało jeszcze wiele godzin, niemniej on minął drzwi gospody “Serce Równin”, nawet nie zaglądając do środka, a potem identycznie postąpił z przybytkiem noszącym nazwę: “Trzy Panie z Maredo”. Przekonywał się, że to przez ten deszcz. Że pogoda jest zupełnie nieodpowiednia na wędrówkę z karczmy do karczmy. Wiedział jednak, że kłamie.
Nagle ruszyła w jego stronę niska, przysadzista kobieta, okutana w ciemny płaszcz. Kiedy zatrzymała się przed nim i uniosła głowę, zobaczył twarz Verin.
— A więc jednak cię tu znalazłam — powiedziała. Krople deszczu spływały jej po twarzy, jednak najwyraźniej nie zwracała na to uwagi. — Twoja karczmarka sądziła, że zamierzałeś wybrać się na Avharin, jednak nie była pewna. Obawiam się, że panią Keene nieszczególnie interesują goszczący pod jej dachem mężczyźni. I tak cię szukałam, póki mi zupełnie nie przemokły trzewiki oraz pończochy. Jako dziewczynka kochałam spacery w deszczu, wszakże lata zrobiły swoje i ich urok gdzieś zniknął.
— Cadsuane cię wysłała? — zapytał, starając się, by głos nie zdradził nadziei, jaka znienacka obudziła się w sercu. Po wyjeździe Alanny zatrzymał pokój pod “Głową Radczyni” głównie dlatego, by Cadsuane wiedziała, gdzie go szukać. Chcąc liczyć na jej zainteresowanie, nie mógł jej przecież przeganiać od gospody do gospody. Zwłaszcza, nie mając żadnej pewności, iż będzie za nim gonić.
— Och, nie. Na to nie ma co liczyć. — Verin najwyraźniej zaskoczył sam pomysł. — Po prostu uznałam, że może powinieneś wiedzieć. Cadsuane wyjechała razem z dziewczętami. — Zmarszczyła brwi w namyśle i przekrzywiła głowę. — Chociaż przypuszczam, że o Alivii nie powinnam w ten sposób mówić. Intrygująca kobieta. Niestety zbyt stara na nowicjuszkę. Tak, bardzo szkoda. Podejrzewam, że zna wszystkie sposoby niszczycielskiego użycia Mocy, jednak poza tym nie wie prawie nic.
Odciągnął ją na skraj ulicy, pod dach, gdzie okap jednopiętrowego budynku dawał przynajmniej częściowe schronienie przed deszczem, jeśli już nie przed wiatrem. Cadsuane wybrała się z Min i tamtymi? Może wcale nie należało stąd wyciągać żadnych wniosków? Sam był świadkiem fascynacji, jaką Nynaeve wzbudzała u Aes Sedai, a wedle słów Min, Alivia była jeszcze silniejsza.
— O czym powinienem wiedzieć, Verin? — zapytał cicho.
Okrąglutka Aes Sedai zamrugała, jakby sama zapomniała, o czym mu chciała donieść, po chwili jednak uśmiechnęła się.
— Ach, tak. Seanchanie. Są w Illian. Coś tak pobladł? Nie, jeszcze nie weszli do miasta. Ale pokonali granicę. Wznoszą ufortyfikowane obozy wzdłuż wybrzeża i w głębi lądu. Nie bardzo się wyznaję w wojskowej materii. W książkach historycznych zawsze omijałam opisy bitew. Jednak przypuszczam, że niezależnie od tego co właśnie robią, miasto i tak jest ich celem ostatecznym. Wychodzi na to, że twoja kampania nie bardzo odebrała im impet. Między innymi dlatego właśnie nie interesują mnie bitwy. Na dłuższą metę nie mają znaczenia, zmieniają tylko pozorny obraz spraw. Dobrze się czujesz?
Zmusił się do otwarcia oczu. Verin spoglądała nań niczym tłusty wróbel. Cały ten bój, wszyscy polegli, ludzie, których zabił... i wszystko na nic. Na nic!
“Ona się myli” — mruknął Lews Therin w jego głowie. — “Bitwy zmieniają tok dziejów.” — Jednak z jakiegoś względu wcale nie wydawał się zadowolony.— “Kłopot polega na tym, że czasami nie jesteś w stanie przewidzieć, że to się stanie, póki nie jest za późno.”
— Verin, jeżeli spotkam się z Cadsuane, czy będzie chciała ze mną porozmawiać? O czymś innym, niż tylko o moich manierach? Z pozoru bowiem one ją interesują najbardziej.
— Och, mój drogi... Obawiam się, że pod pewnymi względami Cadsuane jest strasznie konserwatywna. W mojej obecności nigdy nie zarzuciła nikomu w oczy arogancji, ale... — W zamyśleniu na moment przyłożyła koniuszki palców do ust, potem skinęła głową, a krople deszczu spłynęły po jej twarzy. — Zakładam, że wysłucha tego, co będziesz miał do powiedzenia, jeśli uda ci się zatrzeć kiepskie wrażenie, jakie musiałeś na niej wywrzeć. A przynajmniej, jeśli uda ci się przekonać ją, by przymknęła na nie oko. Prawie nie znam sióstr, na których wrażenie wywierałyby tytuły i majestaty, a Cadsuane jest w kwestii szczególnie nieustępliwa. Ją interesuje tylko to, czy ktoś jest głupi, czy mądry. Jeżeli udowodnisz, że nie jesteś głupcem, wysłucha cię.
— Wobec tego powiedz jej... — Wciągnął głęboki oddech. Światłości, miał ochotę gołymi rękoma zadusić Kismana, Dashivę i wszystkich! — Powiedz jej, że jutro opuszczam Far Madding i mam nadzieję, że będzie towarzyszyć mi w charakterze doradczyni. — Lews Therin westchnął z ulgą, słysząc pierwszą część zdania. Gdyby nie fakt, iż był tylko bezcielesnym głosem w głowie, Rand przysiągłby, że zesztywniał, złowiwszy uchem resztę wypowiedzi. — Powiedz jej, że zgadzam się na jej warunki, przepraszam za moje zachowanie w Cairhien i zrobię wszystko co w mojej mocy, aby odtąd dbać o maniery. — Cóż, stosunkowo łatwo poszło. Może zabolało odrobinę, jednak, o ile Min się nie myliła, jeśli chodzi o swe wizje, a nie myliła się nigdy, to potrzebował Cadsuane.
— A więc znalazłeś to, czegoś tu szukał? — Spojrzał na nią spod zmarszczonych brwi, a wtedy uśmiechnęła się i poklepała po ramieniu. — Gdybyś przybył do Far Madding, sądząc,że podbijesz miasto potęgą swego imienia, wyjechałbyś, zdawszy sobie sprawę, że nie potrafisz tu przenosić. Pozostawał więc tylko wniosek, że czegoś lub kogoś tu szukałeś.
— Może. Może znalazłem to, czego mi było trzeba — odparł grzecznie. Ale nie to, czego chciał.
— Wobec tego, Rand, przyjdź dziś wieczorem do pałacu Barsalli, na Wzgórzach. Każdy ci wskaże drogę. Ze swej strony mam już pewność, że ona cię wysłucha. — Chciała się otulić płaszczem i jakby dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę, że okrycie całe ocieka wodą. — Ojej. Muszę się osuszyć. Tobie radzę to samo. — Odwróciła się, by odejść i jeszcze spojrzała nań przez ramię. Ciemne oczy nie mrugały. Znienacka znikło gdzieś jej roztargnienie. — Mogłeś sobie znaleźć doradczynię znacznie gorszą niż Cadsuane, Rand, ale wątpię, byś gdzieś spotkał lepszą. Jeżeli się zgodzi, a ty nie okażesz się głupcem, będziesz jej słuchał. — I zniknęła w strugach deszczu, krocząc majestatycznie niczym bardzo pulchny łabędź.
“Czasami ta kobieta mnie przeraża” — mruknął Lews Therin, a Rand pokiwał głową. Cadsuane wprawdzie nie przerażała go, jednak w jej towarzystwie miał się na baczności. Podobnie zresztą jak w towarzystwie wszystkich Aes Sedai, które nie uklękły przed nim. Nynaeve była jedynym wyjątkiem. Zresztą i jej momentami nie był pewien.
Kiedy wędrował ku odległej o dwie mile “Głowie Radczyni”, deszcz przestał padać, zerwał się wiatr. Skrzypiało kołyszące się na zawiasach ponad drzwiami godło gospody: srogie oblicze kobiety w wysadzanym klejnotami diademie Pierwszej Radczyni. Wspólna sala gospody była znacznie niniejsza niż pod “Złotym Kołem” ale panele boazerii były tu rzeźbione i wypolerowane, a stołów pod czerwonymi belkami sufitu nie rozstawiono tak gęsto. Czerwone było też przejście do Kobiecej Sali i ozdobione misterną koronką rzeźbień, podobnie jak gzymsy kominków z bladego marmuru. Pod“Głową Radczyni” służący spinali długie włosy srebrnymi spinkami. Z całej obsługi na sali było ich tylko dwóch — stali obok drzwi do kuchni — ale też nie było co robić: każdy z trzech mężczyzn, siedzących przy oddzielnych stołach, miał przed sobą pucharek z winem, w którym utkwił wzrok. Zapewne konkurencja, wnioskując z ukradkowych spojrzeń, jakimi się od czasu do czasu obrzucali. Jeden z nich — ten siwiejący i posunięty w latach — miał na sobie kaftan z szarego jedwabiu, drugi — szczupły z ostrymi rysami twarzy — w uchu klejnot wielkości gołębiego jaja. “Głowa Radczyni” obsługiwała tylko najbogatszych zagranicznych kupców, a obecnie niewielu takich przebywało w Far Madding.
Gdy tylko wszedł do sali, kuranty zegara na gzymsie kominka — w srebrnej obudowie, jeśli wierzyć Min — wyśpiewały godzinę, a zanim na dobre strząsnął z siebie wilgoć, do wnętrza wkroczył Lan. Strażnik pochwycił spojrzenie Randa i pokręcił głową. Cóż, w tej chwili Rand porzucił nadzieję na ich odnalezienie. Tak szczęśliwy zbieg okoliczności był nawet poza możliwościami ta’veren.
Kiedy już zasiedli na długiej czerwonej ławie przed jednym z kominków, a przed każdym wylądował pucharek grzanego wina z korzeniami, powiedział Lanowi, co postanowił i wyłuszczył powody. Przynajmniej po części. W każdym razie nic istotnego nie pominął.
— Gdyby teraz wpadli mi w ręce, pozabijałbym ich, nawet ryzykując, że zostanę złapany. Jednak ich śmierć nic nie zmieni. W każdym razie, nie zmieni nic istotnego — poprawił się, spod zmarszczonych brwi spoglądając w płomienie. — Mógłbym poczekać jeszcze do jutra, wierząc, że ich znajdziemy. A potem kolejny dzień. I jeszcze jeden. Tygodnie. Miesiące. Tyle że świat nie zaczeka na mnie. Sądziłem, że do tej pory będzie po wszystkim. Ale wydarzenia dalece wyprzedzają, com sobie wyobrażał. I mówię tylko o tych wydarzeniach, o których wiem. Światłości, a co się dzieje, o czym nie mam pojęcia, ponieważ nie udało mi się podsłuchać tego z ust kupca, plotkującego nad winem?
— Nigdy nie wiesz wszystkiego — cicho powiedział Lan — a w części tego co wiesz, i tak się mylisz. Niewykluczone, że mylisz się w najważniejszych sprawach. Po części mądrość właśnie do tego się sprowadza: żeby o tym nie zapominać. A odwaga po części sprowadza się do tego, by dalej trwać przy swoim.
Rand wyciągnął obute nogi w kierunku ognia.
— Czy Nynaeve powiedziała ci, że Cadsuane będzie im towarzyszyć? Właśnie sobie urządziły przejażdżkę. — W zasadzie, to pewnie raczej wracają z przejażdżki. Czuł, że Min jest coraz bliżej. Niedługo dotrze na miejsce. Wciąż była czymś podekscytowana, uczucie to pulsowało w niej, stając się to silniejsze, to słabsze, ponieważ dokładała próżnych starań, żeby je opanować.
Lan uśmiechnął się, co pod nieobecność Nynaeve zdarzało mu się nadzwyczaj rzadko. Jednak uśmiech nie roztopił lodu w oczach.
— Zabroniła mi cię informować. Skoro jednak i tak wiesz... Ona i Min przekonały Alivię, że jeśli Cadsuane zainteresuje się ich osobami, to może i na ciebie spojrzy łaskawszym okiem. Dowiedziały się, gdzie przebywa i poprosiły, by je uczyła. — Uśmiech rozwiał się, pozostawiając twarz wyrzeźbioną w kamieniu. — Moja żona poświęciła się dla ciebie, pasterzu — dodał cicho. — Mani nadzieję, że o tym nie zapomnisz. Z pewnością o tym nie wspomni, pewien jednak jestem, że Cadsuane widzi w niej Przyjętą albo wręcz nowicjuszkę. Wiesz, ile Nynaeve musi wytrzymać, by znieść takie traktowanie.
— Cadsuane tak traktuje wszystkich — mruknął Rand. Arogancja? Światłości, jak miał sobie poczynać z tą kobietą? Niemniej, musiał znaleźć sposób.
I tak siedzieli w milczeniu, patrząc w ogień, póki znad wyciągniętych ku płomieniom butów nie zaczęła unosić się para.
Więź zobowiązań powiedziała mu wszystko, odwrócił się akurat w chwili, gdy Nynaeve wkroczyła do środka przez tylne drzwi. Za nią pojawiły się Min i Alivia. Otrzepały wodę z płaszczy, wygładziły spódnice do konnej jazdy, jednocześnie skrzywiły się na widok mokrych plam, jakby naprawdę obie oczekiwały, iż wycieczka w deszczu skończy się inaczej. Nynaeve jak zawsze miała na sobie liczne wysadzane klejnotami ter’angreale: pasek i naszyjnik, swoje bransolety i pierścienie, wreszcie ten osobliwy angreal złożony z pierścieni połączonych z bransoletką.
Min nie skończyła się jeszcze doprowadzać do porządku, a już spojrzała na Randa i uśmiechnęła się. Oczywiście wiedziała, że go tu zastanie. Przez więź popłynęła od niej serdeczność, niczym pieszczota, choć równocześnie wciąż skrywała ekscytację. Pozostałe dwie kobiety początkowo nie zauważyły ich. Dopiero po chwili podały służącym płaszcze, które tamci zanieśli do pokoi, i dołączyły do grzejących się przy ogniu mężczyzn. Usiadły, wyciągnęły dłonie ku płomieniom.
— Udała się przejażdżka z Cadsuane? — zapytał Rand, podnosząc do ust pucharek słodkiego wina. Min spojrzała na niego, zaskoczona, a w więzi rozbłysło poczucie winy. Jednak twarz wyrażała tylko urazę. Omalże się nie zakrztusił. To potajemne spotkanie z Cadsuane też było jego winą? — Przestań tak patrzeć na Lana, Nynaeve — powiedział, gdy odzyskał oddech. — Wiem od Verin. — Nynaeve przeniosła na niego swe niezadowolenie, on zaś pokręcił głową. Słyszał, jak kobiety twierdzą, że to zawsze jest winą mężczyzny, cokolwiek “to” miało znaczyć, jednak najwyraźniej czasami same wierzyły w swoje słowa! — Z góry przepraszam, za wszystko co dla mnie musiałaś wycierpieć w jej towarzystwie, — ciągnął dalej — ale dłużej już nie będziesz musiała tego znosić. Poprosiłem ją, by została moją doradczynią. Czy też raczej, poprosiłem Verin, by ją w moim imieniu poprosiła. Sam udam się do niej dziś wieczorem. Przy odrobinie szczęścia jutro wyjedziemy razem z nią. — Spodziewał się okrzyków zaskoczenia i ulgi, ale jakoś się nie doczekał.
— Cadsuane jest zupełnie nadzwyczajna — oświadczyła Alivia, przygładzając przetykane siwizną złote włosy. Wymowę jej słów podkreślał rozwlekły akcent. — Naprawdę potrafi uczyć, choć surowa z niej belferka.
— Czasami jesteś więc w stanie zobaczyć las, głupi, kiedy cię doń za nos powloką — powiedziała Min, splatając ręce na piersiach, w więzi tliła się aprobata, jednak nie przypuszczał, że zrodziła ją decyzja zaniechania poszukiwań. — Pamiętaj, musisz ją przeprosić za Cairhien. Traktuj ją jak swoją ciotkę, taką, przy której nie bardzo możesz dokazywać, a wszystko się dobrze ułoży.
— Cadsuane nie jest taka zła, na jaką wygląda. — Nynaeve popatrzyła na tamte ponuro, a jej dłoń drgnęła, jakby sięgając do przewieszonego przez ramię warkocza. Skończyło się jednak tylko na tym. — Cóż, nie jest! Z czasem wyjaśnimy... dzielące nas... różnice. Potrzeba tylko trochę czasu. Nic więcej.
Rand wymienił z Lanem spojrzenia — tamten nieznacznie wzruszył ramionami, upił kolejny łyk wina — i wypuścił długo wstrzymywany oddech. Nynaeve i Cadsuane dzieliły różnice, które z czasem znikną, Min kazała mu widzieć w tej kobiecie ciotkę, a Alivia surową nauczycielkę. Na ile znał Nynaeve, to będą tak sobie wyjaśniać, aż się ikry posypią. Pomysły pozostałych dwóch go nie interesowały. Jednak nie miał innego wyjścia. Sam też napił się wina.
Zajęte stoły znajdowały się dość daleko, by siedzący przy nich mężczyźni nic nie słyszeli, jednak Nynaeve ściszyła głos i nachyliła się do Randa.
— Cadsuane wyjaśniła mi, co potrafią moje ter’angreale — szepnęła, jej oczy błyszczały z podniecenia. — Założę się, że te ozdoby w jej włosach, to są również ter’angreale. Wystarczyło, że dotknęła moich i już wiedziała. — Uśmiechnęła się i musnęła kciukiem jeden z pierścieni na prawej dłoni. A miała trzy; chodziło o ten z bladozielonym kamieniem. — Służy do tego, żeby wykrywać przenoszenie saidara, tylko muszę go najpierw dostroić. Ma zasięg trzech mil. Podobno ma reagować również na saidina. I powinien wskazywać kierunek, jednak nie umiałyśmy stwierdzić, jak go do tego zmusić.
Alivia odwróciła się od kominka i parsknęła głośno. Kiedy jednak się odezwała, również mówiła przyciszonym głosem.
— A ty miałaś na twarzy wyraz takiego zadowolenia, kiedy jej się nie udało... Widziałam. Jak możesz być zadowolona, kiedy ktoś czegoś nie wie, jak może Cię cieszyć ignorancja?
— Byłam zadowolona, że jednak nie wie wszystkiego — broniła się cicho Nynaeve, spoglądając wściekle przez ramię na, znacznie od siebie wyższą kobietę. Jednak za moment uśmiech powrócił na jej oblicze. — A najważniejsze, Rand, jest to. — Jej dłonie spoczęły na wąskim, wysadzanym klejnotami pasku, który spinał ją w talii — Ona nazwała to “Studnią”. — Drgnął, czując muśnięcie na twarzy, wtedy zachichotała. Nynaeve naprawdę zachichotała! — I to naprawdę jest studnia — śmiała się, zasłaniając dłonią usta — albo co najmniej beczka. Pełna saidara. Nie jest go w niej może szczególnie dużo, jednak jeśli chcę ją napełnić, wystarczy, że obejmę przez nią saidara, jakby to był angreal. Czy to nie cudowne?
— Zaiste, cudowne — powiedział bez entuzjazmu. A więc Cadsuane chodziła sobie z ter’angrealami we włosach i zapewne jeden z nich był właśnie taką “studnią”, w przeciwnym razie przecież nie zorientowałaby się tak szybko? Światłości, wcześniej sądził, że nikt nigdy nie znalazł bodaj dwu ter’angreali, które spełniałyby tę samą funkcję. Wieczorne spotkanie zapowiadało się już wystarczająco nieprzyjemnie, a do tego dochodziła jeszcze świadomość, że ona nawet tutaj może przenosić.
Miał już poprosić Min, by poszła razem z nim, gdy do pomieszczenia wpadła pani Keene. Kok siwych włosów na jej głowie zapleciony był tak ściśle, że zdawał się naciągać skórę twarzy. Obrzuciła Randa i Lana podejrzliwym, pełnym dezaprobaty spojrzeniem, a potem zacisnęła usta, jakby dumając, czym też sobie zawinili. Widział już, jak w ten sam sposób patrzyła na goszczących w jej gospodzie kupców. Mężczyzn, oczywiście. Gdyby pokoje nie były tak wygodne, a jedzenie tak smaczne, z pewnością nikt by się u niej nie zatrzymywał.
— To przyszło dziś rano dla twojego męża, pani Farshaw — powiedziała, podając Min list zapieczętowany niezgrabnym kleksem czerwonego wosku. Uniosła podbródek. — I pytała o niego jakaś kobieta.
— Verin — szybko wtrącił Rand, aby uprzedzić pytania i pozbyć się karczmarki. Kto jeszcze wiedział, dokąd posłać list? Cadsuane? Jeden z towarzyszących jej Asha’manów? Może któraś z sióstr? Spod zmarszczonych brwi oglądał zwinięty papier w dłoniach Min, czekając, aż karczmarka sobie pójdzie.
Usta Min zadrgały i tak bardzo starała się unikać jego spojrzenia, że wiedział, iż tłumi uśmiech. W więzi również odbiło się rozbawienie.
— Dziękuję, pani Keene. Verin jest przyjaciółką.
Podbródek tamtej uniósł się jeszcze o cal.
— Gdyby ktoś mnie pytał, pani Farshaw, to kiedy ma się przystojnego męża, należy patrzeć na ręce również przyjaciółkom.
Spojrzenie Min odprowadzało tamtą aż do czerwonego wyjścia z pomieszczenia, a w jej oczach migotała uciecha, wypełniająca więź. Ledwie powstrzymywała głośny wybuch śmiechu. Zamiast podać list Randowi, kciukiem zerwała pieczęć i otworzyła go. Wszystko to zrobiła z taką naturalnością, jakby była rodowitą mieszkanką tego szalonego miasta.
W miarę czytania marszczyła brwi, jednak krótki rozbłysk w więzi stanowił jedyne ostrzeżenie. Zgniotła list w dłoni i ruszyła w stronę kominka. Ledwie zdołał podskoczyć i wyrwać jej papier z ręki, nim ten trafił do ognia.
— Nie postępuj głupio — powiedziała, chwytając go za rękę. Wbiła w niego spojrzenie swych wielkich oczu, teraz nie było w nich nic prócz powagi. W więzi zaś zapanowało ponure skupienie.— Tylko nie bądź głupi.
— Obiecałem Verin, że się postaram — powiedział, ale nie zareagowała uśmiechem.
Przyłożył list do piersi i wygładził papier. Nie rozpoznał pajęczego charakteru pisma, podpisu zaś nie było.
Wiem, kim jesteś i życzę ci dobrze, równocześnie jednak lepiej byłoby, gdybyś opuścił Far Madding. Każdy krok Smoka Odrodzonego znaczy śmierć i zniszczenie. Wreszcie udało mi się dowiedzieć, gdzie przebywasz. Zabiłeś Rochaida i Kisman także nie żyje. Torval i Gedwyn wynajęli najwyższe piętro nad warsztatem szewca o imieniu Zeram. Ulica Błękitnego Karpia, tuż za Illiańską Bramą. Zabijesz ich i kwita. W pokoju opuścisz Far Madding.
Zegar w Kobiecej Sali wybił kolejną godzinę. Zostało ich jeszcze wiele do spotkania z Cadsuane.