Elayne wreszcie dotarła do swojej garderoby, a tam z pomocą Essande — siwowłosej emerytki, którą wybrała na swoją pokojówkę — pośpiesznie zmieniła przyodziewek do konnej jazdy. Szczupła i pełna godności kobieta poruszała się nieco opieszale, z drugiej jednak strony znała się na swojej pracy i nie marnowała czasu na puste pogaduszki. W rzeczy samej, rzadko można było usłyszeć od niej bodaj słowo, wyjąwszy komentarze odnośnie odzienia i rytualną uwagę wypowiadaną każdego poranka, że Elayne do złudzenia przypomina matkę. Płomienie tańczyły na grubych klocach drewna w szerokim marmurowym kominku, ale ogień w niewielkim stopniu potrafił przegnać zimno panujące w komnacie. Szybko wsunęła delikatne niebieskie wełny, naszywane perłami na wysokim karczku i rękawach, spięła się swoim paskiem z kutego srebra i przypasała krótki sztylet w srebrnej pochwie, na koniec wdziała haftowane srebrem niebieskie aksamitne pantofle. Niewykluczone, że przed spotkaniem z kupcami nie starczy już czasu na przebranie się, a przecież dobrze by było wywrzeć na nich stosowne wrażenie. Trzeba zadbać, aby Birgitte również uczestniczyła w audiencji — Birgitte w swoim mundurze dopiero potrafiła zaimponować widzom. Dla tamtej nawet tego rodzaju spotkanie może stanowić miłą odmianę po niekończącej się pracy. Wnioskując z ciasnego węzła irytacji, który czuła w głębin czaszki, Kapitan Generał Gwardii Królowej miała naprawdę ciężką przeprawę z tymi raportami.
Zawiesiła kiście pereł na uszach i odesłała Essande do jej ognia w kwaterach emerytów. Kobieta żywiołowo zaprotestowała, kiedy Elayne zaproponowała, że ją Uzdrowi, stawy jednak z pewnością musiały jej dokuczać. W każdym razie była już gotowa. Nie miała zamiaru wkładać diademu Dziedziczki Tronu, niech sobie spokojnie spoczywa na wierzchu małej szkatułki z kości słoniowej, zdobiącej toaletkę. Niewiele dałoby się jeszcze w niej znaleźć klejnotów — większość poszła w depozyt, jako gwarancja pożyczki, resztę pewnie czeka ten sam los, gdy już trzeba będzie zastawić serwis. W obecnej chwili i tak nie należało się tym przejmować. Minęło tych kilka chwil, które sobie przyznała — czas wracać do obowiązków.
Wykładany ciemną boazerią salon z szerokimi gzymsami rzeźbionymi w ptasie motywy dysponował dwoma wysokimi ozdobnymi kominkami, po jednym w każdym krańcu — znacznie lepiej wywiązywały się ze swego zadania niż pojedynczy piec w garderobie, choć i tutaj konieczne były dywany na białych płytkach posadzki. Ku swemu zaskoczeniu przekonała się, że w pomieszczeniu znajduje się już Halwin Norry. Wychodziło na to,że obowiązek sam ją doścignął.
Kiedy weszła, Pierwszy Urzędnik skoczył jak oparzony z krzesła o niskim oparciu, przyciskając równocześnie skórzaną teczkę do chudej piersi, a potem kołyszącym się krokiem, który zawdzięczał chromej nodze, przeszedł na drugą stronę zasłanego zwojami stołu pośrodku komnaty. Norry był wysoki i chudy, z długim nosem, wianuszek rzadkich siwych włosów okalał mu czaszkę nad uszami niczym biały puszek. Jego widok często przywodził jej na myśl czaplę. Mimo iż mógł mieć do dyspozycji tylu pisarzy, ilu tylko chciał, jego szkarłatny kaftan znaczyła drobna plamka atramentu. Plamka wyglądała jednak na dość zastarzałą, Elayne więc nie mogła się nie zastanawiać, czy przypadkiem na dokumentach w teczce nie będzie dalszych. Zwyczaj przyciskania teczki do piersi pojawił się u Norry’ego dopiero po tym, jak przywdział oficjalny strój, dwa dni po pani Harfor. Trudno było jednak powiedzieć, czy stanowiło to symbol lojalności, czy też czynił tak dlatego, by naśladować Pierwszą Pokojówkę.
— Wybacz mi natarczywość, moja pani — powiedział — ale naprawdę sądzę, że muszę cię wprowadzić w sprawy ważne, a w istocie może nawet naglące. — Wbrew deklaracji wagi spraw, mówił głosem równie monotonnym co zwykle.
— Oczywiście, panie Norry. Nie chciałabym cię popędzać. — Spojrzał na nią, zamrugał, ona zaś zdławiła westchnienie. Wnioskując ze sposobu, w jaki przechylał głowę, być może rzeczywiście był więcej niż odrobinę przygłuchy. Może dlatego właśnie jego głos nigdy nie zmieniał barwy. Zdecydowała się nieco unieść swój. Z drugiej strony, mógł być po prostu nudziarzem i pedantem. — Usiądź i opowiedz mi o tych ważnych sprawach.
Zajęła jedno z rzeźbionych krzeseł i popchnęła go w kierunku drugiego, on jednak wolał stać. Zawsze tak było. Założyła nogę na nogę, poprawiła suknię i przygotowała się na słuchanie.
Ani razu nie otworzył swojej teczki. Całą zawartość pomieszczonych w niej dokumentów miał w głowie, je same przyniósł tylko na wypadek, gdyby chciała coś zobaczyć na własne oczy.
— Rzecz najpilniejsza i zapewne najważniejsza, moja pani, to fakt, że na terenie twoich posiadłości w Danabar odkryto wielkie złoża ałunu. Ałunu najwyższej jakości. Ufam, że w tym kontekście bankierzy okażą się... hm... mniej niezdecydowani wobec starań, jakie podejmuję w twym imieniu. — Uśmiechnął się lekko, przelotnym grymasem wyginającym cienkie wargi. Jak na niego był to prawdziwy wybuch radości.
Na samą wzmiankę o ałunie Elayne wyprostowała się, jej uśmiech zaś był z pewnością znacznie bardziej godny swego miana. W istocie była bliska niekontrolowanego wybuchu radości. Gdyby znajdowała się w czyimś innym towarzystwie, niewykluczone, że pofolgowałaby sobie. Jej uniesienie było tak wielkie, że na moment przyćmiło ciągłą irytację Birgitte. Tkacze i farbiarze pochłaniali ałun w ogromnych ilościach, podobnie zresztą jak wytwórcy szkła i papiernicy, żeby o innych nie wspominać. Jedynym źródłem ałunu najwyższej jakości było Ghealdan — przynajmniej do teraz — a same podatki nakładane na obrót nim wystarczały od wielu pokoleń dla podtrzymania tronu Ghealdan. Towar dostarczany z Łzy i Arafel nie dorównywał tamtemu, a mimo to napychał szkatułę tych krajów co najmniej równą ilością monet, jak oliwa i kamienie szlachetne.
— To są naprawdę ważne wieści, panie Norry. Najlepsze jakie dzisiaj słyszałam. — Niekoniecznie najlepsze od czasu powrotu do Caemlyn, ale bez wątpienia najlepsze dziś.— Jak szybko może ci się udać przezwyciężyć “niezdecydowanie” bankierów? — Tamci zachowali się w sposób, który odczula niczym zatrzaśnięcie drzwi przed nosem, no może nie aż do tego stopnia niegrzeczny. Bankierzy potrafili do ostatniego człowieka wyliczyć, ile ona ma za sobą mieczy, a ile jej przeciwnicy. Jednak nawet w takiej sytuacji nie miała większych wątpliwości, że zasoby ałunu wpłyną na zmianę ich postawy. Oczywiście Norry też o tym wiedział.
— Nie przypuszczam, by teraz potrwało to długo, moja pani. Ufam także, że uda nam się wynegocjować dobre warunki. Poinformuję ich, że w przypadku, gdy ich najlepsza oferta okaże się dla nas nie do przyjęcia, nawiążę kontakt z Łzą lub Cairhien. Oni z pewnością nie zaryzykują utraty dochodów z ceł, moja pani. — Wszystko to zostało powiedziane suchym, bezbarwnym głosem, bez śladu nawet satysfakcji, którą na jego miejscu odczuwałby każdy inny człowiek. — Rzecz jasna, zaciągniemy u nich pożyczki na poczet przyszłych dochodów, no i czekają nas pewne wydatki. Mam na myśli nakłady na wydobycie. Transport. Danabar jest krajem górzystym, położonym w pewnej odległości od Drogi Lugardzkiej. A jednak pieniędzy z pewnością będzie dość, byś mogła zrealizować swe zamierzenia odnośnie rozbudowy Gwardii, moja pani. Jak też względem Akademii.
— Dość, to z pewnością nie jest właściwe słowo, skoro wysokość spodziewanych dochodów skłoniła cię do rezygnacji z wyperswadowania mi pomysłu założenia Akademii, panie Norry — powiedziała, tłumiąc śmiech. O stan skarbca zamartwiał się niczym kwoka, którą natura obdarzyła pojedynczym pisklęciem, nic więc dziwnego, że niewzruszenie protestował przeciwko idei przejęcia przez nią szkoły, jaką Rand rozkazał założyć w Caemlyn. Wciąż na nowo podnosił argumenty, póki w jej uszach nie brzmiały już niczym wiertło świdrujące czaszkę. Jak dotąd szkoła składała się tylko z kilkunastu uczonych oraz ich studentów, zajęcia zaś odbywały w rozmaitych gospodach Nowego Miasta. Niemniej, mimo coraz ostrzejszej zimy tamci głośno domagali się więcej miejsca. Z pewnością nie miała zamiaru udostępnić pałacu, wszelako coś należało im zapewnić. Norry próbował chronić złoto Andoru, jej zadaniem jednak była dbałość o jego przyszłość. I choć rzekomo Tarmon Gaidon nadchodził wielkimi krokami, musiała wierzyć, iż jakaś przyszłość będzie i po nim, niezależnie czy Rand rozszarpie świat, czy nie. Gdyby zakładać inaczej, nie byłoby sensu nic robić, jej zaś nie bardzo w smak było usiąść po prostu i czekać. Gdyby nawet wiedziała z całkowita pewnością, że Ostatnia Bitwa stanowić będzie kres wszystkiego, nie wydawało jej się prawdopodobne, by spoczęła wygodnie, zakładając nogę na nogę. Rand fundował szkoły właśnie na wypadek rzeczywistego Pęknięcia, w nadziei uratowania części dawnego świata, jej szkoła jednak należeć będzie do Andoru, nie zaś do Randa al’Thora. Akademia Róż imienia Morgase Trakand. Przyszłość będzie i przyszłość ta nie zapomni jej matki. — Czy też może doszedłeś do wniosku, że pochodzenie cairhieniańskiego złota mimo wszystko da się wyśledzić do Smoka Odrodzonego?
— Wciąż wierzę, że ryzyko jest niewielkie, moja pani, ale dalej uważam, iż nie warto go podejmować, zwłaszcza w kontekście wieści, jakie właśnie nadeszły z Tar Valon. — Ton jego głosu nie zmienił się nawet odrobinę, wyraźnie jednak coś go zdenerwowało. Palce bębniły o przyciskaną do piersi skórzaną teczkę, na przemian gwałtowny taniec pajęczych nóżek i spokój. — Biała... hm... Wieża wydała proklamację uznającą w... lordzie Randzie Smoka Odrodzonego i oferującą mu... hm... ochronę oraz przewodnictwo. Proklamacja zawiera również anatemę na każdego, kto zechce nawiązywać z nim układy inaczej, jak tylko za pośrednictwem Wieży. Z pewnością mądrą jest rzeczą wystrzegać się gniewu Tar Valon, z czego zapewne zdajesz sobie sprawę, moja pani, lepiej niż ja.— Znaczącym spojrzeniem obrzucił pierścień z Wielkim Wężem zdobiący dłoń spoczywającą na rzeźbionym oparciu fotela. Wiedział, rzecz jasna, o rozłamie w Wieży, chyba tylko jakiś dzierżawca w Seleisin mógł o nim nie wiedzieć, obecnie była to tajemnica poliszynela, był jednak zbyt dyskretny, aby na głos mówić o jej politycznych zobowiązaniach. Choć z początku wyraźnie miał zamiar użyć słów “Zasiadająca na Tronie Amyrlin” zamiast “Biała Wieża”. A Światłość jedna tylko wie, co chciał powiedzieć zamiast “lord Rand”. Nie miała mu oczywiście tego za złe. Ostrożność stanowiła cechę pożądaną na jego stanowisku.
Treść proklamacji Elaidy wprawiła ją jednak w osłupienie. Marszcząc brwi, przesunęła palcami po pierścieniu. Taki sam pierścień Elaida nosiła znacznie dłużej, niż ona chodziła po tym świecie. Tamta kobieta była arogancka, uparta, głucha na wszelkie zdanie prócz własnego, nie była jednak przecież głupia. Bynajmniej.
— Czy jej się wydaje, że on zaakceptuje taką ofertę? — zamyśliła się na głos. — Ochrona i przewodnictwo? Nie potrafię sobie wyobrazić pewniejszego sposobu na jego zniechęcenie! — Przewodnictwo? Randem nie sposób było kierować nawet za pomocą pałki!
— Wedle mej korespondentki z Cairhien, niewykluczone, że już uznał treść tej proklamacji, moja pani. — Norry z pewnością ostro by zaprotestował na najlżejszą sugestie, iż ma cokolwiek do czynienia ze szpiegostwem. Cóż, przynajmniej skrzywiłby się z niesmakiem. Pierwszy Urzędnik zarządzał skarbcem, odpowiadał za biurokratów zajmujących się sprawami miasta i doradzał tronowi w sprawach stanu. Z pewnością nie miał własnej agentury na podobieństwo siatek szpiegowskich, jakimi dysponowały Ajah oraz niektóre siostry indywidualnie. Regularnie wymieniał listy z dobrze poinformowanymi i ustosunkowanymi ludźmi w innych stolicach, aby jego rady pozostawały w zgodzie z aktualnymi wydarzeniami. — Otrzymuję od niej gołębia tylko raz w tygodniu, wydaje się, że zaraz po ostatniej informacji ktoś Jedyną Mocą zaatakował Pałac Słońca.
— Mocą? — wykrzyknęła, czując, jak ją coś wgniata w fotel.
Norry zareagował pojedynczym skinieniem głowy. Równie dobrze mogliby rozmawiać o aktualnym stanie prac naprawczych na ulicach miasta.
— Tak twierdzi moja korespondentka, moja pani. Podejrzewa, że było to dzieło Aes Sedai, Asha’manów lub nawet Przeklętych. Obawiam się jednak, że powtarza tylko plotki. Skrzydło pałacu, w którym mieściły się apartamenty Smoka Odrodzonego, zostało po większej części zniszczone, on sam zaś zniknął. Powszechnie uważa się, że udał się do Tar Valon, by tam klęknąć przed Tronem Amyrlin. Niektórzy sądzą, że zginął podczas ataku, ale nie jest to zdanie szczególnie rozpowszechnione. Doradzam, wstrzymać się z jakimkolwiek działaniem, póki nie uzyskamy szerszego obrazu. — Przerwał na moment i zamyślił się, przechylając głowę. — Na tyle, na ile go poznałem, moja pani — ciągnął dalej powoli — nie uwierzyłbym w jego śmierć, chyba że przyszłoby mi spędzić trzy dni obok ciała.
Omalże nie zagapiła się na niego z rozdziawionymi ustami. To był prawie żart. A przynajmniej z lekka makabryczny żart. Z ust Halwina Norry! Ona jednak sama nie wierzyła, że Rand mógł zginąć. Jeśli zaś chodzi o uklęknięcie przez Elaidą, był zbyt uparty żeby podporządkować się komukolwiek. Wielu zaiste trudności można by uniknąć, gdyby tylko potrafił się zmusić, aby uklęknąć przed Egwene, ale wiadomo było, że tego nie zrobi, a miał w niej przecież do czynienia z przyjaciółką z dzieciństwa. Elaida miała tyleż szans co koza na dworskim balu, zwłaszcza, kiedy on zapozna się z treścią proklamacji. Ale kto go zaatakował? Z pewnością Cairhien pozostawało poza zasięgiem Seanchan. Jeżeli zaś Przeklęci zdecydowali się na otwarte posunięcie, to mogło oznaczać jeszcze gorszy chaos i zniszczenie niż te, które już rządziły światem, gdyby jednak sprawcami ataku okazali się Asha’mani, to już byłby szczyt wszystkiego. Jego własne narzędzie, które zwróciło się przeciwko niemu... Nie! Nie była w stanie go chronić, jakkolwiek bardzo by tego potrzebował. Będzie musiał sam o siebie zadbać.
“Głupiec!” — pomyślała z przekąsem. “Z pewnością obnosi się dookoła pod rozwiniętymi sztandarami, jakby w ogóle nikt nie dybał na jego życie! Lepiej żebyś był jednak w stanie o siebie zadbać, Randzie al’Thor, bo w przeciwnym razie dostaniesz klapsa, gdy tylko wpadniesz w moje ręce!”.
— Co jeszcze miała do powiedzenia twoja respondentka, panie Norry? — zapytała, odkładając na bok myśli o Randzie. Jeszcze nie wpadł w jej ręce, należało się więc skoncentrować na kłopotach bieżących.
Jego respondentka miała bardzo dużo do powiedzenia, choć niektóre rzeczy były już raczej starej daty. Nie wszyscy w korespondencji posługiwali się gołębiami, a listy powierzane najbardziej godnym zaufania kupcom potrafiły w najlepszych czasach wędrować całymi miesiącami. Natomiast nieuczciwi kupcy przyjmowali opłatę pocztową i nigdy nie troszczyli się, by dostarczyć list. Nieliczni mogli pozwolić sobie, żeby skorzystać z kurierów. Elayne miała pomysł na Królewską Pocztę, gdy tylko sytuacja na to pozwoli. Norry skarżył się, że jego ostatnie wieści z Ebou Dar i Amadoru dotyczyły wydarzeń, o których ulica mówiła już od tygodni.
Poza tym nie wszystkie wiadomości były istotne. Jego korespondenci tak naprawdę nie dysponowali kompetencjami wyszkolonych szpiegów, po prostu zdawali sprawę z miejskich nowości, dworskich plotek. W Łzie dużo się mówiło o coraz liczniejszych statkach Ludu Morza, które przepłynęły przez Palce Smoka, nie wziąwszy pilota i teraz tłoczyły się w ujściu rzeki pod miastem, o tym, że okręty Atha’an Miere walczyły na morzu z Seanchanami chociaż to ostatnie musiało być wyssane z palca. W Illian panował spokój, miasto było pełne żołnierzy Randa, dochodzących do siebie po bojach z Seanchanami, nic więcej nie było wiadome — nawet kwestia, czy Rand przebywał w mieście, pozostawała problematyczna. Królowa Saldaei wciąż wycofywała się w głąb kraju, ale o tym Elayne wiedziała z innego źródła. Wyglądało na to, że królowej Kandoru od miesięcy już nie widziano w Chachin, król Shienaru zaś rzekomo dalej nie powrócił z poważnej inspekcji Granicy Ugoru, choć przecież Ugór był spokojniejszy, niźli kiedykolwiek zanotowano za ludzkiej pamięci. W Lugardzie król Roedran wzywał pod broń całą szlachtę, zdolną wystawić własnych zbrojnych, a miasto, które wcześniej drżało przed dwoma wielkimi armiami, stacjonującymi w pobliżu granicy z Andorem — jedną złożoną z Aes Sedai i drugą złożoną z andorańskich żołnierzy — obecnie drżało również na myśl, co też tak paskudny nicpoń jak Roedran zamierzał.
— Jaka jest twoja rada? — zapytała, kiedy już skończył, chociaż wcale nie było to konieczne. Po prawdzie, to nie bardzo jej potrzebowała w dyskutowanych wypadkach. Zdarzenia albo miały miejsce zbyt daleko, by wywrzeć bezpośredni wpływ na Andor, albo były nieistotne, ot, po prostu przegląd sytuacji w innych krajach. Mimo to pytania tego od niej oczekiwano, nawet jeśli oboje z góry znali odpowiedź — “nic nie robić” — którą on skwapliwie i regularnie podsuwał. Murandy nie było ani za daleko, ani nie było nieważne, dlatego też w tym wypadku się zawahał, zaciskając usta. Norry był powolny i metodyczny, rzadko jednak się wahał.
— W tym względzie nie mam żadnej rady, moja pani — oznajmił na koniec. — W normalnych okolicznościach zalecałbym wysłanie emisariusza do Roedrana, aby wysondował jego cele i racje. Niewykluczone, że obawia się wydarzeń na północy kraju albo napaści Aielów, o których tyle słyszeliśmy. Z drugiej jednak strony choć nigdy nie zdradzał szczególnych ambicji, może zamierzył sobie jakąś operację w północnej Altharze. Albo nawet w Andorze mając na względzie okoliczności. Nieszczęśliwie się składa... — Wciąż przyciskając teczkę do piersi, rozłożył, na ile mógł, dłonie, może chcąc przeprosić, może wyrazić swą konfuzję.
Nieszczęśliwie się składało, że jeszcze nie była królową i żaden emisariusz przez nią wysłany nawet nie dotrze w pobliże Roedrana. Jeśli jej roszczenia do tronu spełzną na niczym, on zaś wcześniej przyjmie jej wysłannika, zwycięski konkurent może w trybie nauczki zechcieć zaanektować część terytorium Murandy, tak jak to już miało miejsce w przypadku lorda Luana i pozostałych. Jednak w tym przypadku dzięki Egwene dysponowała lepszymi informacjami niż Pierwszy Urzędnik. Nie miała wprawdzie najmniejszego zamiaru zdradzać ich źródła, postanowiła jednak nieco go uspokoić. Pewnie dlatego właśnie tak wykrzywiał usta — wiedział, co trzeba zrobić i nie potrafił wymyślić, jak to należy zrobić.
— Znam cele Roedrana, panie Norry, i wiem, że ograniczają się one do samego Murandy. Andoranie w Murandy przyjęli hołdy lenne od północnej murandiańskiej szlachty, co wprawiło resztę w stan pewnego niepokoju. Poza tym jest jeszcze wielki oddział najemników... tak naprawdę to są to Zaprzysiężeni Smokowi, jednak Roedran uważa, że to najemnicy... których w tajemnicy wynajął, aby po wymarszu tamtych armii zostali na miejscu i siali zamieszanie. Powstałe w ten sposób poczucie zagrożenia chce wykorzystać do związania ze sobą szlachty tak mocnymi więzami, żeby nikt nie ważył się wystąpić przeciwko niemu, gdy wszelka groźba zniknie. Jeśli jego plan się powiedzie, może w przyszłości sprawiać problemy... już choćby przez to, że będzie chciał odzyskać te północne regiony... w chwili obecnej jednak nie przedstawia sobą żadnego zagrożenia dla Andoru.
Oczy Norry’ego rozszerzyły się, przekrzywiał głowę to w jedną stronę, to w drugą, przyglądając się jej badawczo. Zanim się odezwał, oblizał wargi.
— To by wiele wyjaśniało, moja pani. Tak. Zaiste. — Jego język znowu mignął w szczelinie ust. — Jest jeszcze jedna kwestia, wspomniana przez moją korespondentkę z Cairhien, kwestia, o której... zapomniałem nadmienić. Jak może zdajesz sobie sprawę, twój zamiar zgłoszenia roszczeń do Tronu Słońca znany jest tam i cieszy się znacznym poparciem. Najwyraźniej jednak wielu Cairhienian posuwa się dalej, otwarcie mówiąc o wyprawie do Andoru, udzieleniu ci wsparcia w zdobyciu Tronu Lwa, uzasadniając to tym że wówczas i Tron Słońca szybciej będzie mógł stać się twoją własnością. Przypuszczam, że nie potrzebujesz mojej rady w kwestii dotyczącej tego rodzaju propozycji?
Skinęła głową, okazując wdzięczność, wedle swego zdania, jak najbardziej stosowną w danych okolicznościach. Pomoc z Cairhien mogłaby się okazać gorsza niż najemnicy, ponieważ między oboma krajami zbyt wiele zaległo zastarzałej nienawiści. Nie zapomniał o tym. Halwin Norry nigdy o niczym nie zapominał. Dlaczego więc zdecydował się jej o tym powiedzieć, miast próbować wziąć ją z zaskoczenia, być może nawet poczekać, aż jej pierwsi cairhieniańscy poplecznicy pojawią się w mieście? Czy głębia jej wiedzy wywarła na nim takie wrażenie? Czy może bał się, że cała rzecz się wyda? Cierpliwe czekał na to, co ona ma zamiar powiedzieć, niczym wyschnięta czapla czatująca... na rybę?
— Proszę mi przygotować list do podpisania i opieczętowania, panie Norry, zaadresowany do wszystkich większych Domów w Cairhien. Na początku niech będzie uzasadnienie moich praw do Tronu Słońca jako córki Taringaila Damodreda oraz deklaracja ogłoszenia ich, gdy tylko wydarzenia w Andorze na to pozwolą. Napisz, że nie przywiodę ze sobą żadnych wojsk, ponieważ wiem, że wprowadzenie andorańskich żołnierzy na cairhieniańską ziemię nastawiłoby wszystkich mieszkańców wrogo wobec mnie, i słusznie. Na koniec powinny być moje wyrazy uznania dla wielu Cairhienian za wsparcie mej sprawy i wyrazy nadziei, że jakiekolwiek podziały zaistnieją w Cairhien, zostaną one pokojowo zażegnane. — Obdarzeni inteligencją zrozumieją ukrytą między wierszami aluzję i przy odrobinie szczęścia wytłumaczą ją wszystkim tym, którzy nie okazali się dość bystrzy.
— Zgrabna replika, moja pani — powiedział Norry, lekko garbiąc ramiona na podobieństwo ukłonu. — Wszystko zostanie przy gotowane. Jeśli mogę spytać, moja pani, czy znajdziesz czas na podpisanie rachunków? Aha. Nieważne. Podeślę je przez kogoś w późniejszym czasie. — Tym razem ukłonił się właściwie, jeśli nie mniej niezgrabnie niż przed chwilą i zebrał już do wyjścia, by znowu się zatrzymać. — Wybacz mi śmiałość, moja pani, ale do złudzenia przypominasz naszą drogą nieboszczkę królową, twoją matkę.
Przyglądając się, jak zamyka za sobą drzwi, myślała równocześnie, czy może w nim widzieć sprzymierzeńca. Bez urzędników zarządzanie Caemlyn, a cóż dopiero Andorem, stanowiło czystą niemożliwość, natomiast pozbawiony nadzoru Pierwszy Urzędnik mógł rzucić każdą królową na kolana. Komplement nie był tym samym co deklaracja bezwarunkowej lojalności.
Czasu na przetrawienie tej kwestii nie dano jej wiele, ponieważ dosłownie kilka chwil po wyjściu Norry’ego do komnaty weszły trzy odziane w liberię pokojówki, wnosząc przykryte srebrnymi kloszami tace, które następnie ustawiły rzędem na długim stole pod ścianą.
— Pierwsza Pokojówka powiedziała, że moja pani zapomniała posłać po swój południowy posiłek — oznajmiła okrąglutka, siwowłosa kobieta, kłaniając się dwornie i równocześnie gestem nakazując swym młodszym towarzyszkom podnieść wysokie klosze — a więc przysyła waszej wysokości te oto dania do wyboru.
Do wyboru. Kręcąc głową nad zgromadzonym jadłem, Elayne odczuła nagle boleśnie, ile to już czasu minęło od zjedzonego o brzasku śniadania. Przed sobą miała pokrojony udziec jagnięcy z musztardowym sosem, kapłona zapiekanego z suszonymi figami, słodki chleb z orzeszkami piniowymi, krem z porów i zupę ziemniaczaną, gołąbki z liści kapusty nadziewane rodzynkami i pieprzami, ciasto z dyni, nie wspominając już o talerzu z tartą jabłkową i budyniu udekorowanym bitą śmietaną. Znad dwu brzuchatych srebrnych dzbanów wina unosiła się para — dwu, na wypadek gdyby wolała ten, a nie innym sposób przyprawienia trunku. W trzecim dzbanie była gorąca herbata. A wstydliwie wciśnięty w róg jednej z tac znajdował się posiłek, jaki zwyczajowo zamawiała o tej porze — klarowny rosół i chleb. Reanne Harfor bardzo się to nie podobało, zawsze powtarzała, że Elayne jest “chuda jak patyk”.
Pierwsza Pokojówka najwyraźniej nie kryła się ze swoimi opiniami. Siwowłosa kobieta obrzuciła ją pełnym nagany spojrzeniem, widząc, jak bierze chleb, rosół oraz herbatę i niesie na środek pomieszczenia, gdzie na białej serwetce stoi porcelanowa filiżanka, talerzyk i srebrna miseczka miodu. Jak też tacka z kilkoma suszonymi figami. Pełny żołądek w południe, tępa głowa po południu, jak to mawiała Lini. Jej opinii jednak jakoś nikt nie podzielał. Wszystkie pokojówki były raczej kobietami mile pulchnymi, a nawet dwie młodsze z niesmakiem pozierały, gdy kazano im odmaszerować z nietkniętymi tacami.
Rosół był wszakże bardzo dobry, gorący, lekko przyprawiony, herbata zaś przyjemnie miętowa, niedługo jednak dane jej było cieszyć się posiłkiem i lekko trapić myślą, że właściwie należało spróbować przynajmniej odrobinę tego pysznie wyglądającego budyniu. Nim przełknęła dwa kęsy, do komnaty jak trąba powietrzna wtargnęła Dyelin w zielonej sukni do konnej jazdy, ciężko dysząc. Elayne odłożyła łyżeczkę na podstawek i zaproponowała tamtej herbatę, zbyt późno się orientując, że jest tylko jedna filiżanka, na szczęście Dyelin gestem zbyła propozycję, a jej twarz wykrzywił złowróżbny grymas.
— W lesie Braem stacjonuje armia — oznajmiła — wielka jak żadna siła, jaką znał świat od Wojen z Aielami. Wieści przywiózł rankiem kupiec przybywający z Nowego Braem. Solidny, godny zaufania człowiek, znany jako Tormon, Illanin, nie ulegający podszeptom wyobraźni i nieskłonny dostrzegać licha za każdym krzakiem. Powiada, że widział w jej szeregach Arafellian, Kandoran, Shienaran. Wszystkiego razem tysiące. Dziesiątki tysięcy. — Osunęła się w fotel i zaczęła wachlować dłonią. Jej twarz pokraśniała, jakby biegła, chcąc najszybciej dostarczyć wieści. — Cóż, na Światłość, żołnierze z Ziem Granicznych robią na granicy Andoru?
— Założę się, że to sprawka Randa — odrzekła Elayne. Tłumiąc ziewnięcie, wypiła resztkę herbaty i ponownie napełniła filiżankę. Ranek był wprawdzie męczący, lecz odpowiednia ilość herbaty postawi ją na nogi.
Dyelin przestała się wachlować i usiadła prosto.
— Nie sądzisz chyba, że to on ich wysłał, nieprawdaż? Żeby ci pomóc?
Ta możliwość nie przyszła Elayne do głowy. Chwilami żałowała, że wtajemniczyła tę kobietę w swoje uczucia wobec Randa.
— Nie wydaje mi się, by się okazał... by mógł się okazać takim głupcem.
Światłości, ależ była zmęczona! Czasami Rand zachowywał się jakby był królem świata, z pewnością jednak nie mógłby... Nie mógłby... Myśl o tym, czego nie mógłby zrobić, osobliwie wyślizgiwała się z jej głowy.
Stłumiła kolejne ziewnięcie, spojrzała na trzymaną w dłoni filiżankę i poczuła, że oczy otwierają jej się jak szeroko. Chłodny, miętowy smak. Uważnie odstawiła naczynie, a przynajmniej próbowała. W każdym razie ledwie trafiła w spodek, filiżanka przewróciła się, rozlewając herbatę na stolik. Herbata była zaprawiona widłokorzeniem. Zdając sobie sprawę, że nic z tego nie będzie, sięgnęła do Źródła, próbowała zaczerpnąć życia i radości saidara, równie dobrze jednak mogłaby chwytać wiatr w sieci. Irytacja Birgitte, znacznie mniej dokuczliwa niż jeszcze przed momentem, wciąż tkwiła w głębi jej umysłu. Szaleńczo próbowała wzbudzić w sobie strach, trwogę. Zdawało jej się, że głowę ma wypchaną wełną, wszystko zdawało się przytłumione, odległe.
“Pomóż mi, Birgitte!” — pomyślała. “Pomocy!”.
— Co się dzieje? — dopytywała się Dyelin, pochylając gwałtownie. — Pomyślałaś sobie o czymś strasznym?
Elayne zamrugała, patrząc na nią. Zapomniała w ogóle o istnieniu tej kobiety.
— Biegnij! — powiedziała ochrypłym głosem, potem przełknęła z wysiłkiem ślinę, próbując mówić wyraźniej. Jednak język wydawał się spuchnięty niczym kołek. — Sprowadź pomoc! Otruto.. mnie! — Wyjaśnianie zabrałoby zbyt dużo czasu. — Biegnij!
Dyelin gapiła się na nią, najwyraźniej niezdolna wykonać ruchu, po chwili jednak chwiejnie powstała, chwytając rękojeść noża.
Drzwi otworzyły się i któryś ze służących niepewnie wsunął głowę do środka. Elayne poczuła napływ ulgi. Dyelin nie pchnie jej nożem w obecności świadka. Tamten jednak oblizywał wargi, jego spojrzenie przeskakiwało od jednej kobiety do drugiej. Potem wszedł do wnętrza. Wyciągnął zza pasa nóż o długim ostrzu. W ślad za nim pojawili się kolejni dwaj mężczyźni w czerwono-białej liberii, każdy trzymał w ręku ostrze.
“Przecież nie umrę tutaj bezradna jak kociak w worku” — pomyślała z rozpaczą Elayne. Z wysiłkiem jakoś się podniosła. Kolana pod nią drżały, musiała jedną dłonią oprzeć się o stół, drugą zdołała jednak wyciągnąć swój sztylet. Zdobione ostrze było ledwie tak długie jak jej dłoń, ale to zawsze będzie coś. Przynajmniej byłoby, gdyby ściskające rękojeść palce nie były całkiem zdrętwiałe. Dziecko mogłoby ją rozbroić. “Ale nie bez walki” — pomyślała. Umysł grzązł jej w lepkim syropie, jednak jakoś starała się zebrać resztki determinacji. “Nie bez walki!”.
Dziwne, jak wolno płynął czas. Dyelin zdążyła się ledwie odwrócić do swych pachołków, ostatni właśnie zamykał drzwi.
— Mordercy! — zawyła Dyelin. Porwała z posadzki swoje krzesło i cisnęła nim w kierunku napastników. — Straż! Mordercy! Straż!
Tamci trzej próbowali się usunąć z drogi nadlatującemu meblowi, ale jeden był zbyt wolny i krzesło podcięło mu nogi. Z okrzykiem zatoczył się na stojącego obok, obaj przewrócili się. Trzeci, szczupły, białowłosy młodzik o jasnoniebieskich oczach skradał się ku kobietom z wystawionym ostrzem.
Dyelin stawiła mu czoło, cięła, kłuła nożem, tamten jednak był zwinny jak łasica i z łatwością unikał jej ataków. Błysnęło jego długie ostrze i Dyelin z okrzykiem zatoczyła się do tyłu, trzymając za brzuch. Tamten błyskawicznie postąpił naprzód, pchnął, Dyelin zaś krzyknęła raz jeszcze i osunęła się na posadzkę bezwładna niczym szmaciana lalka. Zabójca przeszedł nad nią i ruszył ku Elayne.
Cały świat zniknął, był tylko on i nóż w jego dłoni. Nie spieszył się. Szedł ku niej odmierzonym krokiem, cały czas czujny. Oczywiście. Wiedział, że ma do czynienia z Aes Sedai. Musiał się zastanawiać, czy mikstura zadziałała. Próbowała stanąć prosto spojrzeć nań groźnie, blefem zyskać bodaj kilka chwil, on jednak skinął z zadowoleniem głową, zważył w dłoni nóż. Gdyby była w stanie cokolwiek zdziałać, już by to zrobiła. Na jego twarzy nie było jednak bodaj śladu zadowolenia. Po prostu mężczyzna mający pracę do wykonania.
Nagle przystanął, zdumiony opuścił wzrok. Elayne też się zagapiła. Z jego piersi sterczał długi na stopę fragment stali. W kącikach ust wystąpiła krwawa piana, on zaś runął na stół, roztrzaskując go z łomotem.
Elayne chwiejnie osunęła na kolana, ledwie zdoławszy znów przytrzymać się stołu, co powstrzymało ją przed dalszym upadkiem. Z niebotycznym zdumieniem przyglądała się ciału mężczyzny, którego krew wsiąkała w dywan. Z jego pleców sterczała rękojeść miecza. Ciężkie jak ołów myśli za nic nie chciały płynąć szybciej. Dywanów nigdy już się nie oczyści z tej całej krwi. Powoli uniosła wzrok i spojrzała ponad nieruchomym ciałem Dyelin. Tamta chyba nie oddychała. Jej wzrok objął drzwi. Otwarte drzwi. Jeden z pozostałych skrytobójców spoczywał w wejściu, jego szyja wygięta była pod dziwnym kątem, jakby głowa nie należała już do ciała. Drugi walczył z kolejnym mężczyzną w czerwono-białym kaftanie — stękali i kotłowali się na podłodze, próbując dosięgnąć tego samego sztyletu. Zabójca próbował wolną dłonią oderwać rękę tamtego, zaciskającą się na jego gardle. No właśnie. Ten drugi. Mężczyzna z twarzą, której istnienie uderza jak topór. Nad białym kołnierzem kaftana Gwardzisty.
“Pośpiesz się, Birgitte” — pomyślała mętnie. “Błagam, pośpiesz się”.
Ogarnęła ją ciemność.