Powrotny spacer do miasta stanowił ponad dwumilową przechadzkę przez niskie wzgórza, w wyniku której Mat początkowo poczuł się lepiej — kiedy rozruszał nogę — ostatecznie jednak, gdy dotarł już na wzgórze skąd widać było Ebou Dar okazała się wysiłkiem dla nogi niezbyt korzystnym. Przed jego oczami rozpostarł się widok altarańskiego portu — za przesadnie grubymi pobielonymi murami, których nie skruszył nigdy pocisk żadnej machiny oblężniczej, rozpościerało się miasto w barwach równie nieskazitelnej bieli, miejscami tylko zakłócanej wąskimi wstęgami kolorów na smukłych kopułach. Otynkowane na biało budynki, białe iglice i wieże oraz białe pałace lśniły mimo zimowej szarówki. Tu i ówdzie wieżę wieńczył wyszczerbiony fragment muru, a w miejscu, gdzie do niedawna stał dom, ziała wyrwa w zabudowie, lecz tak naprawdę, to seanchański szturm spowodował niewiele zniszczeń. Tamci byli zbyt szybcy, zbyt silni, toteż miasto wpadło im ręce, nim zdążyło się uformować coś więcej niż tylko pojedyncze gniazda oporu.
Zaskakujące okazało się, że handel nawet tak mizerny, jak zwyczajowo o tej porze roku, właściwie prawie nie osłabł wraz z upadkiem miasta. Seanchanie zresztą oficjalnie doń zachęcali, od kupców, kapitanów i marynarzy wymagając jedynie złożenia przysięgi lojalności wobec Zwiastunów, wiernego oczekiwania na Powrót i służby Tym Którzy Wrócili Do Domu. W praktyce oznaczało to życie nie inne od tego jakie prowadzili wcześniej, tak więc nieliczni tylko protestowali. Za każdym razem, gdy Mat spoglądał na rozległą zatokę, widział w niej więcej okrętów niż wcześniej. Dzisiejsze popołudnie nastrajało nawet do spaceru z właściwego Ebou Dar aż do samego Rahel, dość podłej dzielnicy, której najchętniej już nie odwiedzałby nigdy. Od kiedy zdołał wstać z łóżka, przez wiele dni wędrował do doków, aby tylko się przyglądać. Oczywiście nie interesowały go statki Ludu Morza o żebrowanych żaglach, na których Seanchanie zmieniali takielunek, i które obsadzali własną załogą, ale okręty pod banderą Złotych Pszczół Illian, Miecza i Dłoni Arad Doman, wreszcie Półksiężyców Łzy. Teraz już go to nie interesowało. Dziś ledwie zerknął na zatokę. Toczące się w jego głowie kości, huczały niczym grom. Cokolwiek miało nastąpić, zapewne nie będzie mu w smak. Wydarzenia zwiastowane przez kości, rzadko kiedy wieńczyła bodaj krztyna satysfakcji.
Chociaż z tej strony muru wielka sklepiona brama pluła nieustannym, zdawałoby się, strumieniem pojazdów i ściśniętych pieszych, po drugiej stronie szeroka kolumna oczekujących wozów i wózków stała prawie w bezruchu, a jej koniec sięgał wspomnianego szczytu wzniesienia. Przyczynę stanowił konny oddział Seanchan opuszczający miasto. Seanchanie — czy to smagli jak przedstawiciele Ludu Morza, czy bladzi na podobieństwo Cairhienian — wyróżniali się z tłumu nie tylko przez to, że dosiadali wierzchowców. Niektórzy z mężczyzn odziani byli w szerokie luźne spodnie i osobliwe obcisłe kaftany o wysokich kołnierzach, które ciasno obejmowały ich szyje aż po szczękę, zapinane na rzędy lśniących metalowych guzików, inni mieli na sobie kaftany o znacznie wdzięczniejszym kroju, pysznie haftowane, długie prawie jak kobiece suknie. To byli mężczyźni Krwi — kobiety Krwi miały na sobie dziwnie skrojone suknie dojazdy konnej, wyglądające, jakby w całości drobno plisowane, z rozciętymi spódnicami, odsłaniającymi kostki wychodzące z kolorowych trzewików oraz nadzwyczaj szerokimi rękawami, których mankiety spływały aż do utkwionych w strzemionach stóp. Oblicza kilku skrywały przed wzrokiem nisko urodzonych koronkowe woalki, zza których widoczne były jedynie oczy. Zasadniczy trzon oddziału stanowili jeźdźcy w jaskrawo ubarwionych zbrojach z nachodzących na siebie płytek. Wśród żołnierzy zdarzały się również kobiety, chociaż nie sposób było tego na pierwszy rzut oka rozpoznać, ponieważ ich twarze skrywały hełmy wykonane na podobieństwo łbów jakichś monstrualnych owadów. Dobrze chociaż, że nigdzie nie było widać czerni i czerwieni Straży Skazańców. W ich obecności nawet rodowici Seanchanie robili się niespokojni, a tego Matowi było już dosyć żeby omijać ich szerokim łukiem.
Tak czy siak, żaden z Seanchan nawet nie zaszczycił powtórnym spojrzeniem trójki mężczyzn i chłopca powoli maszerujących ku miastu wzdłuż kolumny czekających wozów i zaprzęgów. Cóż przynajmniej o mężczyznach można było powiedzieć, że maszerują wolno. Olver brykał tam i z powrotem. Tempo marszu dostosowane było do możliwości bolącej nogi Mata, on jednak ze wszystkich sił starał się ukryć przed pozostałymi, do jakiego stopnia ufać musi swemu kosturowi. Toczące się w głowie kości zazwyczaj zapowiadały opresje, podczas których jego życie wisiało na włosku: bitwa, dom walący się na głowę. Tylin. Bał się nawet pomyśleć o tym, co nastąpi, gdy wreszcie ich ruch ustanie.
Prawie każdy z zaprzęgów i wozów opuszczających miasto należał do Seanchanina — szli obok lub powozili ubrani w znacznie mniej wyszukany sposób niż ich konni rodacy, w istocie ledwie wyróżniając się z tłumu — natomiast pojazdy oczekujące w długiej kolejce najprawdopodobniej stanowiły własność mieszkańców Ebou Dar lub okolic, o czym można było wnosić z wołów użytych w roli zwierząt pociągowych oraz charakterystycznych ubiorów ich właścicieli: długich kamizelek mężczyzn, a u kobiet podpiętych z jednej strony spódnic, które ukazywały pończochę lub kolorową halkę. Kupcy — niektórzy najwyraźniej z dalekich stron — wyróżniali się na tle kolumny niewielkimi kawalkadami ciągnionych przez konie wozów. Zimą handel chętnie migrował na południe, gdzie nie trzeba było zmagać się z pokrytymi śniegiem drogami.
Oto krępa kobieta Domani z ciemnym pieprzykiem na miedzianym policzku, stojąca na czele kolumny czterech wozów, otulona ściśle kwiecistym płaszczem, spode łba spogląda na mężczyznę stojącego pięć wozów przed nią w kolejce. Tamten, zresztą dość podejrzanie wyglądający, skrywa długie wąsy za tarabońskim woalem i kuli się na koźle obok woźnicy. Bez wątpienia konkurencja. Szczupła Kandorianka z wielką perłą w lewym uchu i srebrnym łańcuszkiem na piersiach siedzi spokojnie w siodle, osłonięta rękawiczką dłoń spoczywa na łęku. Najwyraźniej wciąż jest nieświadoma, że z chwilą, gdy znajdzie się za murami zarówno jej szary wałach, jak i zwierzęta z zaprzęgu trafią na loterię. Okolicznym mieszkańcom rekwirowano jedno zwierzę na pięć, zagranicznym kupcom jedno na dziesięć, i to tylko dlatego, by nie podcinać skrzydeł handlu. Zresztą za te remonty płacono cenę, którą w innych czasach należałoby nazwać całkiem przyzwoitą, dziś jednak niestety nie miała nic wspólnego z rynkową, mając na względzie istniejący popyt. Mat zawsze zwracał uwagę na konie, choćby tylko kątem oka, choćby prawie nie rejestrując tego, co widzi. Oto, dalej, gruby Cairhienianin w kaftanie równie wypłowiałym co odzież jego woźniców, wydziera się wściekle, klnąc opóźnienie i sprawiając, że jego znakomita gniada klacz tańczy nerwowo. Świetnie zbudowany wierzchowiec. Z pewnością trafi się jakiemuś oficerowi. Co się wydarzy, kiedy staną kości?
Szerokiej sklepionej bramy miasta strzegły oczywiście straże, choć najprawdopodobniej zasługujące na takie miano wyłącznie w oczach Seanchan. Sul’dam w wyszywanych w błyskawice niebieskich sukniach przeciskały się w tę i we w tę przez ruchomą ciżbę, prowadząc na srebrnych a’dam szaro odziane damane. Wystarczyłoby tylko jednej takiej pary, aby poradzić sobie z każdym kłopotem, wyjąwszy może tylko autentyczny szturm miasta, a może nawet i on, choć tak naprawdę nie było powodów ich obecności w tym miejscu, W pierwszych dniach po upadku Ebou Dar, kiedy wciąż jeszcze pozostawał przykuty do łóżka, Seanchanie przetrząsnęli miasto w poszukiwaniu kobiet, które określali mianem marath’damane, teraz zaś starali się zadbać o to, by żadnej nie udało się dostać do miasta. Każda sul’dam przewiesiła przez ramię dodatkową smycz, tak na wszelki wypadek. Identyczne dwójki patrolowały również doki, przeprowadzając inspekcje każdej przybijającej do brzegu łodzi i każdego statku.
Obok szerokiej sklepionej bramy do miasta, na długiej platformie wystawiono na pokaz wbite na dwudziestostopowe piki poczerniałe, ale wciąż jeszcze rozpoznawalne, głowy kilkunastu mężczyzn i dwu kobiet, którzy zadarli z seanchańskim wymiarem sprawiedliwości. Nad nimi pysznił się symbol tej sprawiedliwości: topór kata z trapezoidalnym ostrzem i trzonem owiniętym delikatną plecionką z białego sznurka. Tabliczka umieszczona pod każdą z głów, obwieszczała zbrodnię, która legła u początków jej drogi na to miejsce: morderstwo, gwałt, rabunek z użyciem przemocy, napaść na przedstawiciela Krwi. Pomniejsze przestępstwa ściągały na głowy winnych wyroki w formie kar pieniężnych lub chłosty, albo obrócenia w da’covale. Seanchanie byli w tych sprawach nadzwyczaj bezstronni. Żaden z przedstawicieli Krwi nigdy nie trafi na ten pokaz — gdyby udało mu się zasłużyć na egzekucję, zostałby odesłany do Seanchan albo uduszony białym sznurem— niemniej trzy z prezentowanych głów wieńczyły ongiś seanchańskie szyje, zaś ciężar karzącej dłoni sprawiedliwości spoczywał zarówno na tych co wysokiego, jak i tych niskiego stanu. Dwie tabliczki z napisem BUNT wisiały pod głowami kobiety i mężczyzny: ona była niegdyś Panią Okrętów Atha’an Miere, on jej Mistrzem Mieczy.
Mat ostatnio dostatecznie często tędy przechodził, żeby ledwie zwracać uwagę na pokaz. Olver podskakiwał obok, nucąc jakąś rymowankę. Beslan i Thom szli, pochylając ku sobie głowy, a Matowi raz wpadły w ucho słowa “ryzykowna sprawa”, jednak nie dbał, o czym tamci rozmawiają. A potem zagłębili się już w długim, mrocznym tunelu, którym droga pokonywała mury i turkot jadących obok wozów uczynił podsłuchiwanie niemożliwym, nawet gdyby nagle zmienił zdanie. Tymczasem jednak trzymał się przy ścianie, z dala od kół wozów, podczas gdy Thom i Beslan wysunęli się naprzód, wciąż naradzając się szeptem, a Olver pognał za nimi. Gdy wreszcie wydostał się na światło dnia, zanim zdał sobie sprawę, że tamci zatrzymali się tuż u wylotu tunelu, wpadł na plecy Thoma. Już chciał skwitować rzecz cierpkim komentarzem, gdy również dostrzegł to, co przyciągnęło uwagę tamtych. Wychodzący z tunelu ludzie wpadali na nich, ale nie potrafił się powstrzymać i tylko patrzył.
Ulice Ebou Dar zawsze stanowiły ludne miejsca, ale przecież nie aż do tego stopnia — jakby tama pękła i fala ludzkiej powodzi zwaliła się na miasto. Przed jego oczyma gęsta ciżba wypełniała ulice od skraju do skraju, zostawiając wolne miejsca jedynie stadkom zwierząt domowych z rodzaju, którego Mat w życiu jeszcze nie widział: łaciatemu bydłu z długimi rogami wygiętymi ku górze, bladobrunatnym kozom o długim delikatnym włosiu, sięgającym do ziemi, owcom z dwoma parami rogów. Wszystkie ulice w zasięgu wzroku zdawały się zupełnie zakorkowane. Wozy i zaprzęgi pełzły powoli przez ludzką masę, o ile w ogóle mogły się poruszać, krzyki i przekleństwa woźniców ginęły w paplaninie niezliczonych głosów i hałasie tworzonym przez zwierzęta. Słów wprawdzie nie sposób było wyróżnić, jednak dawała się podchwycić melodia akcentu. Rozwlekłej seanchańskiej mowy, przeciągającej samogłoski. Któryś z tamtych trącił sąsiada, pokazując mu Mata wystrojonego w jaskrawe ubranie. I choć gapili się właściwie na wszystko, jakby nigdy w życiu nie widzieli wcześniej sklepu wytwórcy noży, On jednak nie zdołał powstrzymać gniewnego parsknięcia i nasunął rondo kapelusza głębiej na oczy.
— Powrót — mruknął Thom, ale gdyby Mat nie stał tuż przy nim, nie usłyszałby. — Kiedy my gnuśnieliśmy w towarzystwie Luki, do miasta przybył Corenne.
Mat wcześniej wyobrażał sobie, że ten Powrót, nad którym Seanchanie nie przestawali się rozwodzić, jako coś w rodzaju inwazji, a w każdym razie przybycia armii. Powożący którymś z wozów krzyczał i wymachiwał długim drzewcem bata na jakichś chłopców, którzy podkradli się do burty wozu, aby z bliska sprawdzić coś, co wyglądało niczym winorośle w drewnianych, wypełnionych ziemią donicach. Na innym wozie stała długa prasa drukarska, kolejny — zresztą ledwie mieszczący się w tunelu — wiózł kadzie do warzenia piwa i rozsiewał wokół siebie delikatną woń chmielu. Na wielu dostrzec można było klatki z dziwnie umaszczonymi kurami, kaczkami, gęśmi — wyraźnie nie był to drób na sprzedaż, lecz część żywego inwentarza farmera. Faktycznie była to prawdziwa armia, tyle że nie z rodzaju, jaki sobie wyobrażał. Takiej armii znacznie trudniej jednak stawiać czoła niż żołnierzom.
— Oczom własnym nie wierzę, będziemy się musieli przedzierać przez to wszystko! — z niesmakiem warknął Beslan, wspinając się na palce, żeby sięgnąć wzrokiem ponad głowami tłumu.— Kiedy i czy w ogóle wyjdziemy na wolną przestrzeń?
Do Mata dotarło wreszcie znaczenie widoku sprzed chwili, który oczy jego wprawdzie zarejestrowały, ale tylko machinalnie, nie widząc tak naprawdę. Zatoka była pełna statków. Pełna! Było ich, może i dwakroć, trzykroć więcej niż o pierwszym brzasku, gdy wyruszali do obozu Luki, a spośród nich znaczna liczba wciąż manewrowała pod rozpiętymi żaglami. Skąd należało wnosić, że kolejne okręty czekają wciąż na wejście do przystani. Światłości! Jak wiele już od rana pozbyło się swego ładunku? Jak wiele czekało na rozładunek? Światłości, jak wielu ludzi może przewieźć taka flotylla? I dlaczego przybyli wszyscy tutaj, nie zaś do Tanchico? Poczuł dreszcz przebiegający po plecach. A jeśli to nie wszyscy?
— Lepiej spróbujcie poszukać drogi przez boczne uliczki i zaułki — powiedział, unosząc głos, aby słychać go było w tej kakofonii — W przeciwnym razie nie dotrzecie do pałacu przez zmrokiem.
Beslan spojrzał nań spod zmarszczonych brwi.
— Nie wracasz z nami? Mat, jeśli ponownie spróbujesz dać łapówkę, żeby się dostać na pokład statku... Wiesz, że ona już ci raczej nie puści tego płazem.
Mat odpowiedział synowi królowej identycznym grymasem.
— Chciałem się tylko trochę przejść dookoła — skłamał. Gdy tylko wróci do pałacu, Tylin znowu zacznie go pieścić i przytulać. Ostatecznie nie byłoby to może takie złe, tak naprawdę — nie, wcale nie naprawdę — gdyby tylko ona bardziej przejmowała się, kto przygląda się, kiedy ona głaszcze go po policzkach i szepcze mu do ucha czułe słówka. Nie krępowała jej nawet obecność własnego syna. Poza tym, a co by się stało, gdyby kości w jego głowie stanęły akurat w chwili, gdy przed nią stanie? Dyspozycji Tylin ostatnimi czasy ledwie oddawało sprawiedliwość słowo “zaborcza”. Krew i popioły, ta kobieta mogła zdecydować, że go poślubi! A on nie chciał się żenić, przynajmniej jeszcze nie, poza tym wiedział z kim się ożeni, i na pewno wybranką nie miała być Tylin Quintara Mitsobar. Tylko co począć, jeśli ona zdecyduje inaczej?
Znienacka przypomniały mu się podsłuchane słowa Thoma o “ryzykownej sprawie”. Znał Thoma i znał Beslana. Olver tymczasem gapił się na Seanchan równie wytrzeszczonymi oczyma, jak oni chłonęli wszystkie otaczające ich widoki. Spróbował wymknąć się, aby spojrzeć z bliska, jednak Mat schwycił go za ramię i pchnął, już protestującego, w objęcia Thoma.
— Zabierz chłopaka do pałacu i zajmij go lekcjami, gdy już Riselle z nim skończy. I raz na zawsze zapomnij wszelkie szaleństwa, jakie mogłyby ci przyjść do głowy. Twoja głowa może w każdej chwili trafić na ten pokaz pod bramą, podobnie jak głowa Tylin. — I jego własna. Ani na chwilę nie należy o tym zapominać!
Tamci dwaj popatrzyli na niego spojrzeniami całkowicie wyzutymi z wyrazu, co tylko potwierdziło jego podejrzenia.
— Może powinienem się przespacerować z tobą — oznajmił w końcu Thom. — Moglibyśmy porozmawiać. Dopisuje ci niewiarygodne szczęście, Mat, a poza tym posiadasz wrodzoną żyłkę... jakby to rzec... awanturniczą? — Beslan pokiwał głową. Olver wił się w uścisku Thoma, próbując nie tracić nawet na chwilę z oka tych wszystkich dziwnych ludzi i zupełnie nie dbając, o czym rozmawiają dorośli.
Mat jęknął z niesmakiem. Dlaczego wszyscy zawsze chcieli, by strugał bohatera? Wcześniej czy później przyjdzie mu przez to dać głowę.
— Nie mam ochoty o niczym rozmawiać. Oni już tu są, Beslan. Jeśli nie potrafiłeś ich powstrzymać przed przybyciem, a widać jak na dłoni, że nie potrafiłeś, tym bardziej nie uda ci się ich stąd wypędzić. Rand sobie z nimi poradzi, jeśli można wierzyć plotkom. — I znowu te roztańczone kolory zawirowały w jego głowie, wrażenie było tak silne, że na chwilę stłumiło turkot kości. — Złożyliście tę cholerną przysięgę wyczekiwania Powrotu, wszyscy ją złożyliśmy. — Odmowa oznaczała kajdany i przymusową pracę w dokach albo czyszczenie kanałów w Rahad. Co w jego oczach czyniło zresztą przysięgę całkowicie nieobowiązującą. — Poczekajmy na Randa. — Kolory rozbłysły raz jeszcze i zniknęły. Krew i popioły! Trzeba przestać myśleć o... O niektórych ludziach. I znowu zawirowały. — Wszystko może się jeszcze dobrze skończyć, jeśli poczekacie cierpliwie.
— Nie rozumiesz, Mat — zapalczywie zareagował Beslan. — Matka wciąż zasiada na tronie, a Suroth zapewnia ją, że będzie władać całą Altarą, a nie tylko tym jej skrawkiem, który rozciąga się wokół Ebou Dar, niewykluczone zresztą, że chodzi nawet o znacznie większe nabytki terytorialne. Wszystko co musi zrobić, to tylko zgiąć kark i złożyć hołd lenny jakiejś kobiecie na drugim brzegu Oceanu Aryth. Suroth twierdzi, że powinienem ożenić, się z którąś z jej kobiet Krwi i zgolić skronie, a matka nadstawia ucha jej szeptom. Suroth może udawać, że są sobie równe, jednak kiedy ona coś powie, matka musi słuchać. Niezależnie od tego, Co Suroth oficjalnie głosi, Ebou Dar nie jest już nasze i reszta ziem również nie będzie. Być może nie uda nam się ich wypędzić silą oręża, ale potrafimy podpalić pod ich stopami ten kraj. Białe Płaszcze już się o tym przekonały. Zapytaj ich, co znaczą słowa “Altarańskie Południe”.
Mat mógł sobie wyobrazić bez pytania. Ugryzł się w język, nie chcąc zauważyć, że w Ebou Dar było więcej seanchańskich żołnierzy niźli było wszystkich Białych Płaszczy w Altarze podczas Wojny Białego Płaszcza. Ulica pełna Seanchan nie była najlepszym miejscem na kłapanie ozorem, nawet jeśli tamci wydawali się głównie rolnikami i rzemieślnikami.
— Jak rozumiem, aż się palisz, by twa głowa trafiła na pikę — powiedział cicho. Zniżając głos tylko na tyle, by wciąż było go słychać w ludzkim gwarze, porykiwaniu bydła i gęganiu gęsi. — Wiesz o Słuchaczach. To może być tamten człowiek, który wygląda na stajennego, albo tamta chuda kobiecina z tobołkiem na grzbiecie.
Beslan popatrzył z takim ogniem na wskazaną przez Mata dwójkę, że gdyby tamci naprawdę byli Słuchaczami, z pewnością natychmiast by go zadenuncjowali.
— Może zaśpiewasz inaczej, gdy dotrą do Andoru — warknął i ruszył naprzód przez zbity tłum, odpychając wszystkich, którzy stali mu na drodze. Mat nie zdziwiłby się, gdyby zaraz miało dojść do bójki. Podejrzewał jednak, że Beslan tylko na to czekał.
Thom już chciał pójść za nim, jednak Mat schwycił go za rękaw.
— Postaraj się go trochę ostudzić, jeśli zdołasz, Thom. Do ciebie to się zresztą też odnosi. Pomyślałby kto, że w tym wieku nie masz jeszcze dość skakania na ślepo do nieznanej wody.
— Moja głowa jest chłodna i oczywiście staram się miarkować jego zapędy — sucho odparł Thom. — Po prostu nie potrafi usiedzieć bezczynnie, to jest jego kraj. — Nieznaczny uśmiech zagościł na jego pomarszczonej twarzy. — Mówisz o sobie, że nie będziesz ryzykował, ale przecież będziesz. A kiedy to nastąpi, zrobisz coś takiego, przy czym pomysły moje i Beslana wyglądać będą jak wieczorna przechadzka po ogrodzie. Przy tobie nawet wytrawny skoczek jest ślepy. Chodźmy, chłopcze — powiedział, sadzając obie Olvera na ramieniu. — Riselle może nie zechcieć użyczyć ci swego łona, jeśli spóźnisz się na lekcję.
Mat patrzył spod zmarszczonych brwi, jak z Olverem na ramionach znacznie zręczniej przeciska się przez ciżbę niż niedawno Beslan. Co Thom chciał powiedzieć? Nigdy nie podejmował niepotrzebnego ryzyka, o ile go do tego nie zmuszono. Nigdy. Obrzucił zdawkowym spojrzeniem kościstą kobietę i mężczyznę z łajnem na butach. Światłości, to naprawdę mogli być Słuchacze. Każdy mógł być. Tej myśli wystarczyło, żeby poczuł mrowienie na plecach, jakby go obserwowano.
Krok za krokiem przebył nawet spory dystans po ulicach, bardziej jeszcze tłocznych ludźmi, wozami i zwierzętami w miarę zbliżania się do doków. Stragany na mostach ponad kanałami miały na głucho zaciągnięte żaluzje, uliczni handlarze zabrali swe koce, akrobaci i żonglerzy, którzy zazwyczaj zabawiali przechodniów na każdym skrzyżowaniu i tak nie mieliby miejsca dla swych popisów, choćby również nie zniknęli. Seanchan było dużo, za dużo wydawało się jak najbardziej właściwym określeniem, przynajmniej jeden na pięciu był żołnierzem — nawet jeśli nie miał na sobie zbroi, zdradzały to wyraźnie twarde spojrzenia, wyprostowane plecy, tak różne od postawy rolników czy rzemieślników. Tu i tam, w otoczce pustej przestrzeni, większej nawet niźli wymuszana przez żołnierzy, wędrowały ulicami grupki sul’dam i damane. Respektu nie dyktował strach, przynajmniej jeśli chodziło o Seanchan. Ci kłaniali się z szacunkiem kobietom z czerwonymi godłami błyskawic na niebieskich sukniach i uśmiechali się z aprobatą, gdy tamte ich mijały. Beslan najwyraźniej postradał rozum. Seanchan nie wyprze stąd nikt prócz armii z wsparciem Asha’manów, jak ta, która zgodnie z plotką walczyła z nimi tydzień temu na wschodnim wybrzeżu. Albo armii zbrojnej w sekrety Iluminatorów. Po cóż, na Światłość, Aludrze potrzebny mógł być ludwisarz?
Ze wszystkich sił starał się nie trafić w pobliże doków. Przyswoił sobie nauczkę, jaką otrzymał. Tak naprawdę zależało mu tylko na i grze w kości, na grze, która przeciągnie się do późna w nocy. Najlepiej wystarczająco późno, żeby Tylin już spała, gdy wróci do pałacu. Odebrała mu jego kości, pod pozorem, że nie lubi, gdy oddaje się hazardowi, chociaż nastąpiło to dopiero po tym jak — wciąż jeszcze przykuty do łóżka — namówił ją na grę w fanty. Zresztą kości można było dostać wszędzie, a przy jego szczęściu i tak, lepiej było grać cudzymi. Z drugiej strony, w rozgrywce z Tylin popełnił jednak błąd. Kiedy zdał sobie sprawę, że ona nie ma zamiaru wykupić fantu, spełnieniem jego prośby, by pozwoliła mu odejść— udawała, że nie ma pojęcia o czym mowa! — wykorzystał wszystkie, aby uraczyć ją podobnym traktowaniem, jakie ona mu fundowała. W efekcie, kiedy fanty mu się już skończyły, była wobec niego dwakroć bardziej paskudna niż przedtem.
Tawerny i wspólne sale karczm, do których zaglądał były tak samo nabite jak ulice, ledwie starczało miejsca, by unieść kufel, a co dopiero mówić o grze w kości — Seanchanie śmiali się i śpiewali, a Eboudarianie z zaciętym wyrazem twarzy obserwowali ich w ponurym milczeniu. Mimo to wytrwale wypytywał karczmarzy i barmanów czy nie mają bodaj komórki do wynajęcia, ale wszyscy co do jednego przecząco kręcili głowami. Po prawdzie, to niczego innego nie oczekiwał. Nawet przed przybyciem ostatnich gości nie można było nic znaleźć. Niemniej czuł, jak powoli ogarnia go nastrój równie ponury, co zagranicznych kupców, wpatrujących się w swoje wino i zastanawiających się, jak bez koni wywieźć z miasta towary. Złota miał dość, by zapłacić cenę podyktowaną przez Lukę, a nawet więcej, jednak całe spoczywało w kufrze w Pałacu Tarasin, on zaś nie miał zamiaru próbować jednorazowo wynieść wystarczającej ilości — wciąż nie mógł zapomnieć przecież, jak służący pałacu nieśli go z doków przytroczonego do tyczki niczym myśliwskie trofeum. A przecież wówczas tylko rozmawiał z kapitanami, gdyby Tylin się dowiedziała, a dowiedziałaby się z pewnością, że próbował opuścić pałac z większą ilością złota niźli potrzeba na wieczorną grę... O, nie! Musiał zdobyć pokój, choćby jakąś komórkę na strychu, bodaj rozmiarów niewielkiej garderoby, cokolwiek, gdzie mógłby przechowywać złoto przynoszone po troszeczku, albo spróbować znaleźć grę. Innych możliwości nie było. Niezależnie od zazwyczaj dopisującego mu szczęścia, w końcu zrozumiał, że dziś może o obu zapomnieć. A te przeklęte kości wciąż toczyły się, toczyły w głowie.
Nigdzie nie zagrzewał dłużej miejsca, powodem zresztą nie był tylko brak pokoju lub hazardu. Jego barwny ubiór, rzeczy, których zawstydziłby się Druciarz, nieodmiennie przyciągały spojrzenia. Seanchanie uznawali, że przyszedł tu po to, by ich zabawiać i próbowali kupić u niego piosenkę! Zresztą raz czy dwa omal nawet nie przystał na ich prośby, z pewnością jednak, gdyby go usłyszeli domagaliby się pieniędzy z powrotem. Mężczyźni z Ebou Dar natomiast, z długimi zakrzywionymi nożami zatkniętymi za pasy, kipiący gniewem, którego nie mogli wyładować na Seanchanach, najwyraźniej chcieli spróbować szczęścia z pajacem, któremu tylko wymalowanej twarzy brakowało, aby mógł uchodzić za błazna jakiegoś szlachcica. Gdy tylko tacy mierzyli go jednoznacznymi spojrzeniami, Mat natychmiast znikał na zatłoczonej ulicy. W najbardziej bolesny sposób nauczył się, że nie jest jeszcze w zdolny do walki, a głowa jego ewentualnego zabójcy zdobiąca bramę miasta, stanowiłaby w takim wypadku doprawdy mizerną pociechę.
Odpoczywał gdzie tylko znalazł kawałek spokojnej przestrzeni: na pustej baryłce, porzuconej przy wejściu do bocznej uliczki, przy tych rzadkich okazjach, kiedy na ławce przed tawerną znalazł się skrawek miejsca dla jeszcze jednego, na kamiennym schodku, do czasu aż miotła właścicielki budynku nie strącała mu kapelusza z głowy. Czuł przeraźliwe ssanie w żołądku, powoli zaczynało mu się wydawać, że wszyscy gapią się na jego ubranie, mokry ziąb przejmował aż do kości, a jedyne kości, z jakimi miał do czynienia to te, które łomotały w jego głowie niczym końskie kopyta. Przedtem choć były głośne, to chyba nie aż tak.
— Nie pozostaje nic innego, jak wrócić do pałacu i zamienić się w przeklętego pokojowego pieska królowej! — warknął, podpierając się pałką, by móc wstać z popękanej drewnianej skrzyni na skraju ulicy. Kilku przechodniów spojrzało nań w taki sposób, jakby naprawdę miał już wymalowaną błazeńską twarz. Zignorował ich. Nie byli godni jego uwagi. Nie będzie przecież tłukł ich, pałką po głowach, na co całkowicie zasługiwali, patrząc na człowieka w ten sposób.
Zdał sobie jednak sprawę, że tłumów na ulicach bynajmniej nie rozproszyła późna pora i jeśli będzie musiał się przepychać przez tę ciżbę do pałacu dotrze dobrze po zapadnięciu zmroku.Oczywiście, Tylin o tej porze może będzie już spała. Może. Zaburczało mu w brzuchu, prawie na tyle głośno, by zagłuszyć odgłos kości. Jeśli jednak spóźni się zbyt bardzo, niewykluczone, że kuchnia zostanie uprzedzona, aby nie wydawać mu jedzenia.
Dziesięć z trudem wywalczonych kroków przez tłuszczę i skręcił w boczną uliczkę, wąską i ciemną. Bruk się skończył. Biały gips pozbawionych okien ścian był popękany, w wielu miejsca odpadł odsłaniając cegłę. W powietrzu wisiał odrażający smród rozkładu, pozostawało tylko pocieszać się myślą, że to, co z mlaśnięciami rozstępowało się pod jego stopami, to była glina, choćby nawet wstrętnie cuchnąca. Żadnych ludzi. Wreszcie będzie można iść szybszym krokiem. Albo przynajmniej tempem, które w dzisiejszych warunkach za takie uchodziło. Nie mógł się już doczekać dnia, kiedy będzie w stanie przejść kilka mil bez bólu, zadyszki i konieczności wspierania się na kiju. Kręte alejki, częstokroć tak wąskie, że idąc nimi szorowało się po obu ścianach, przecinały miasto labiryntem, w którym łatwo było się zgubić, jeśli się nie znało drogi. Nigdy jednak nie skręcił w złą stronę, nawet kiedy wąskie, kręte przejście nagle rozgałęziało się na trzy, cztery drogi, wszystkie z pozoru wiodące w tym samym kierunku. Wcześniej wielokrotnie podczas pobytu w Ebou Dar znajdował się w potrzebie unikania ciekawskich oczu, znał te alejki jak własną dłoń. Co dziwne, wciąż miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. Czego jednak się spodziewać w tych przeklętych rzeczach.
Nawet gdyby musiał się przeciskać przez zbitą masę ludzi i zwierząt na ulicach dzielących od siebie kolejne alejki, a od czasu do czasu przepychać się przez któryś most, z pozoru wyglądający jak lity ludzki mur, to i tak dotrze do pałacu w czasie, w którym normalnie wędrując pokonałby najwyżej trzy kwartały. Przemknął szybko w ocienione przejście między jaskrawo oświetloną tawerną, a zamkniętym na głucho sklepem lakiernika, zastanawiając się jednocześnie, co też kucharz mógł ugotować. Alejka była bardziej przestronna od innych, spokojnie zmieściłaby obok siebie trójkę osób— pod warunkiem oczywiście, że darzyłyby się przyjaźnią — i uchodziła na Plac Mol Hara, niemalże tuż przed frontem Pałacu Tarasin. W nim znajdowała się kwatera główna Suroth, toteż i kucharze wychodzili z siebie od czasu, gdy po pierwszym posiłku wielu spotkała chłosta. Może będą ostrygi z miodem, ryba na złoto albo kałamarnica z pieprzem. Po dziesięciu krokach w ciemności, jego noga trafiła na coś, co nie rozstąpiło się z mlaśnięciem pod stopą, z jękiem runął w marznące błoto, w ostatniej chwili przekręcając się, aby nie wylądować na kontuzjowanej nodze. Lodowata ciesz w jednej chwili przesiąkła przez kaftan. Pozostawało mieć nadzieję, że to tylko woda.
Jęknął znowu, poczuwszy uderzenie czyichś butów na ramionach. Tamten potknął się o niego i przeklinając, poślizgnął po glinie w głąb alejki. Jakoś jednak nie przewrócił się, jakoś złapał równowagę, podpierając się na jednym kolanie, dłonie zahaczył o ścianę tawerny. Oczy Mata były już przyzwyczajone do półmroku na tyle, by dojrzeć niewyraźną sylwetkę szczupłego mężczyzny. Człowieka z, jak się wydawało, wielką blizną na policzku. Nie człowieka. Istoty, którą wcześniej widział, jak gołą ręką rozerwała gardło jego przyjaciela, jak wyrwała ze swej piersi nóż i odrzuciła go w jego stronę. I stwór ten wylądowałby tuż przed nim, na sięgnięcie ręką, gdyby się wcześniej nie potknął. Może i tym razem na jego korzyść zadziałała zdolność ta’veren do odkształcania zdarzeń, jeśli tak, to dzięki Światłości! Wszystkie te myśli przeleciały mu przez głowę w czasie, jakiego gholam potrzebował, aby odzyskać równowagę i spojrzeć na niego pałającymi oczami.
Mat zaklął, porwał z ziemi swój kostur i niezgrabnie cisnął nim w stwora niby włócznią. Celował w nogi, chciał, żeby tamten się potknął, żeby tylko zyskać bodaj moment. Istota odsunęła się płynnie niczym woda, unikając drzewca, poślizgnęła lekko i w jednej chwili skoczyła na Mata. Ta drobna zwłoka starczyła. Gdy tylko Pałka wyleciała z jego dłoni, Mat sięgnął pod koszulę po medalion z lisim łbem, rozrywając skórzany rzemień. Kiedy gholam rzucił się na niego, rozpaczliwie zamachnął się srebrnym wisiorem. Metal, który wcześniej chłodnym dotykiem spoczywał na jego piersi, teraz musnął wyciągniętą dłoń, wydając odgłos przypiekanego na patelni bekonu i rozsiewając wokół woń spalonego mięsa. Giętki niczym płynna rtęć, stwór warknął, a potem spróbował uniknąć wirującego medalionu i sięgnąć Mata. Ten wiedział, że jeśli zamiar potwora się powiedzie, to równie dobrze mógłby być już martwy. Tym razem z pewnością nie będzie z nim igrał, jak ongiś w Rahad. Wciąż wymachując medalionem trafił lisim łbem najpierw w drugą dłoń, potem w twarz. Za każdym razem uderzeniu towarzyszył syk i woń spalenizny, jakby w istocie bił rozpalonym żelazem. Wyszczerzywszy zęby, gholam cofał się powoli, jednak wciąż pozostawał w półprzysiadzie, z wyciągniętymi pazurami, gotów zaatakować na najlżejszą oznakę słabości.
Ani na moment nie spowalniając wirującego medalionu, Mai niezgrabnie się podniósł, równocześnie obserwując stwora tak podobnego do człowieka. “On chce w równym stopniu twojej, co i jej śmierci”, powiedział mu naonczas w Rahad, uśmiechając się. Teraz milczał, nie uśmiechał się również. Mat nie miał pojęcia, kim miałaby być owa “ona”, jak i kim miałby być “on”, jednak reszta była jasna jak słońce. Jasna była sytuacja, w której utkwił, ledwie zresztą trzymając się na nogach. Noga, biodro i żebra rwały palącym bólem. Nie wspominając już ręki, na której wcześniej wylądował gholam. Należy wycofać się na ulicę, z powrotem do ludzi. Może ich obecność zniechęci stwora. Słaba nadzieja, jednak jedyna, jaką przed sobą dostrzegał. Do ulicy nie było daleko. Słyszał paplaninę głosów, nieznacznie tylko przytłumioną przez dystans.
Dał ostrożny krok do tyłu. But poślizgnął się na czymś, co zionęło chmurą wstrętnej woni. Zmuszony był oprzeć się o ścianę. Tylko szaleńcze wymachy srebrnym łbem lisa trzymały gholam z daleka. Odgłosy ulicy były tak dręcząco bliskie. Ale równie dobrze ci co je wydawali mogli się znajdować w Barsine. Barsine dawno temu już znikło z powierzchni świata, a wkrótce i jego czeka ten sam los.
— Jest tam w alejce! — krzyknął męski głos. — Za mną! Szybko! Ucieknie!
Mat nie spuszczał oka z gholam. Wzrok stwora na moment sięgną gdzieś za jego plecy, w stronę ulicy, tamten zawahał się.
— Rozkazano mi unikać zauważenia, wyjąwszy tylko tych, których skoszę — wysyczał, plując — a więc pożyjesz jeszcze chwilę. Krótką chwilę.
Odwrócił się i pognał w głąb alejki, ślizgając się odrobinę w błocie wciąż sprawiając wrażenie jakby raczej płynął w powietrzu. Wreszcie zniknął za rogiem tawerny.
Mat ruszył w pościg. Sam nie potrafił pojąć, dlaczego, poza tym, że tamten chciał go zabić, że spróbuje znowu, że zdjęła go wściekłość. A więc wydaje mu się, że tak od niechcenia go sobie zabije, co? Jeśli medalion potrafił okaleczyć gholam, może również zdoła go zabić.
Dotarł do rogu tawerny i zobaczył gholam w tej samej chwili, gdy tamten odwrócił się i zobaczył jego. I znowu zawahał się na moment. Tylne drzwi tawerny były na oścież otwarte, ze środka dobiegały odgłosy hucznej zabawy. Stwór wsunął dłonie w otwór po brakującej cegle na tylniej ścianie budynku naprzeciw tawerny, zaś Mat zamarł. Tamten najwyraźniej nie potrzebował żadnej broni, jeśli jednak jakąś tu ukrył... Nie sądził, by był w stanie stawić czoła tej istocie wyposażonej w dowolną broń. Za dłońmi poszły ręce, a potem i głowa gholam zniknęła w otworze. Mat poczuł, jak ze zdziwienia rozdziawia usta. Tymczasem piersi gholam prześlizgnęły się przez dziurę, nogi i już go nie było. Zniknął w szczelinie nie większej niż złożone dłonie Mata.
— Nie wydaje mi się, abym kiedykolwiek w życiu widział coś takiego — powiedział ktoś cicho za jego plecami, a Mat wzdrygnął się, zrozumiawszy, że nie jest już sam. Odwrócił się i zobaczył zgarbionego siwowłosego starca z wielkim haczykowatym nosem wystającym ze smutnego oblicza i tobołkiem przewieszonym przez plecy. Tamten chował właśnie bardzo długi sztylet do pochwy pod kaftanem.
— Ja widziałem — odparł Mat pozbawionym wyrazu głosem. — W Shadar Logoth. — Czasami fragmenty jego własnej pamięci o których sądził, że na zawsze je utracił, pojawiały się jakby znikąd. Ta scena przypomniała mu się, gdy obserwował gholam. Ale było to akurat wspomnienie, które chętnie zostawiłby w mrokach niepamięci.
— Niewielu przeżyło wizytę w tym miejscu — skomentował starzec, przyglądając mu się. Jego pomarszczona twarz sprawiała poniekąd znajome wrażenie, Mat jednak nie potrafił jej rozpoznać— Cóż to zawiodło cię do Shadar Logoth?
— Gdzie są twoi przyjaciele? — zapytał Mat. — Ludzie, których nawoływałeś? — W alejce byli tylko oni dwaj. Odgłosy do biegające z ulicy nie zmieniły się, najwyraźniej do niczyich uszu nie trafiły ostrzeżenia, że ktoś ucieknie, jeśli się nie pospieszą.
Stary wzruszył ramionami.
— Nie sądzę, by ktokolwiek z tamtych zrozumiał, co krzyczałem. Ich samych dostatecznie trudno jest zrozumieć. Tak czy siak pomyślałem sobie, że ten się wystraszy. Ale widząc to... — Gestem wskazał otwór w ścianie, a potem zaśmiał się niewesoło, ukazując szczerby w uzębieniu. — Myślę sobie, że i tobie i mnie dopisało szczęście Czarnego.
Mat skrzywił się. Zbyt często zdarzało mu się słyszeć to określenie wygłaszane pod jego adresem, a bynajmniej za nim nie przepadał. Być może dlatego, że nie był pewien, czy nie jest czasem literalnie prawdziwe.
— Może rzeczywiście — mruknął. — Wybacz proszę, powinienem się przedstawić człowiekowi, który ocalił moją skórę. Jestem Mat Cauthon. A ty od niedawna w Ebou Dar? — Tobołek na plecach nadawał tamtemu wygląd człowieka w drodze. — Niełatwo przyjdzie ci znaleźć miejsce do spania. — Ujął wyciągniętą guzowatą dłoń tamtego. Cała była powykrzywiana, jakby równocześnie połamano w niej wszystkie kości, a potem źle się zrosła. Uścisk jednak był mocny.
— Jestem Noal Charin, Macie Cauthon. Nie, przebywam tu już od pewnego czasu. Ale mój siennik na strychu “Pod Złotymi Kaczkami” zajmuje aktualnie gruby illiański kupiec oliwny, który dzisiejszego ranka został eksmitowany ze swego pokoju, robiąc miejsce seanchańskiemu oficerowi. Przyszło mi do głowy, że dzisiejszą noc spędzę może w jakiejś bocznej uliczce. — Zakrzywionym węźlastym paluchem potarł grzbiet nosa i zachichotał, jakby noc w takim miejscu był czymś zupełnie normalnym. — Nie była to pierwsza noc spędzona w niewybrednych warunkach, nawet w mieście.
— Sądzę, że mogę ci zaproponować cos lepszego — poinformował go Mat, ale reszta zamierzonych słów zamarła mu na ustach. Zrozumiał, że kości wciąż toczą się w jego głowie. Udało mu się nich zapomnieć podczas walki z gholam, one jednak dalej podskakiwały, wciąż nie chciały się zatrzymać. Jeśli stanowiły ostrzeżenie przed czymś znacznie gorszym niż gholam, to naprawdę nie chciał wiedzieć, co to będzie. Tyle tylko, że w końcu się dowie. Co do tego nie było wątpliwości. Dowie się, kiedy będzie już za późno.