Rankiem następnego dnia po tym, jak Mat obiecał pomóc Teslyn... oczywiście, jeśli zdoła... — oraz Joline i tej Edesinie, której jeszcze nie widział na oczy — Tylin ogłosiła, ze opuszcza miasto.
— Suroth chce mi pokazać tę część Altary, która ma być moja, gołąbeczku — powiedziała. Jej nóż wciąż tkwił w rzeźbionym słupku baldachimu łoża, a ich ciała spoczywały na zmiętych lnianych prześcieradłach wśród skotłowanej pościeli. On miał na sobie tylko jedwabną szarfę, ukrywającą wisielczą bliznę, ona tylko swoją nagość. Miała taką delikatną skórę, najgładszą, jakiej w życiu zdarzyło mu się dotykać. Leniwie przesuwała długim, lakierowanym zielenią paznokciem po jego pozostałych bliznach. W taki czy inny sposób udało mu się już ładnych paru dorobić, choć z drugiej strony bynajmniej nie unikał okazji. Jego skóra z pewnością nie osiągnęłaby na aukcji wysokiej ceny, niemniej blizny wyraźnie ją fascynowały. — Tak naprawdę to nie był jej pomysł. Tuon uważa, że okaże mi się to... pomocne... jeżeli zobaczę prawdziwy kraj, a nie tylko linie na mapie, a gdy Tuon coś powie, Suroth słucha. I, mówiąc szczerze, zaraz wszystko ma być zrobione na wczoraj. Dzięki temu, że polecimy to’rakenem, uda się rzecz załatwić szybko. Wychodzi na to, że on potrafi pokonać dwieście mil dziennie. Och, nie rób takiej miny, prosiaczku. Wcale ci nie każę włazić na tego stwora.
Mat westchnął z ulgą. Nie przerażała go perspektywa lotu. W istocie podejrzewał, że nawet mogłoby mu się to spodobać. Gdyby jednak zniknął na dłużej z Ebou Dar, to Światłość jedna wie, czy Teslyn, Joline albo nawet ta Edesina nie straciłyby cierpliwości i nie zrobiły jakiegoś głupstwa, nie wspominając już o ewentualnych idiotyzmach, które mogły strzelić Beslanowi do głowy.
Beslanem przejmował się w takim samym stopniu, co tymi kobietami. Tylin, podniecona wizją lotu na grzbiecie seanchańskiej bestii, jeszcze bardziej kojarzyła mu się z orłem niż zazwyczaj.
— Nie będzie mnie nieco ponad tydzień, kochanie. Hm. — Zielony paznokieć powędrował po długiej na stopę bliźnie skroś żeber. — Czy mam cię przywiązać do łóżka, abym nie musiała się o ciebie martwić aż do powrotu?
Nieco wysiłku wymagało odeń, aby na jej paskudny uśmiech zrewanżować się najbardziej ujmującym, jaki miał w swym repertuarze. Był raczej pewny, że tylko żartuje. Dzisiaj ustroiła go w czerwienie tak jaskrawe, że aż kłuły oczy. Cały był czerwony, prócz tylko kwiatków wyhaftowanych na płaszczu i kaftanie, czarnego kapelusza i szarfy. Białe koronki przy szyi i mankietach sprawiały, że reszta ubrania wydawała się jeszcze bardziej czerwona. Ale bez szemrania założył te rzeczy, wdzięczny, że może już wyjść. W obecności Tylin lepiej było nie być niczego do końca pewnym. Naprawdę wcale nie musiała żartować.
Okazało się, że ani trochę nie przesadzała w ocenie niecierpliwości Suroth. Nie minęły nawet dwie godziny na okrągłym zegarze w salonie Tylin, stanowiącym zresztą dar Suroth, kiedy już towarzyszył królowej do doków. Cóż, towarzyszył to może zbyt wielkie słowo. Suroth i Tylin jechały na czele zastępu seanchańskiej Krwi, w liczbie mniej więcej dwudziestki, za nimi podążali ich so’jhin, którzy kłaniali swe ogolone głowy wyłącznie przed Krwią, na wszystkich innych zaś patrzyli z góry, on natomiast w siodle Oczka wlókł się na szarym końcu. “Piękniś” królowej Altary rzecz jasna nie mógł jechać obok Krwi, do której oczywiście Tylin w chwili obecnej również należała. Nie mógł się także równać pozycją z dziedzicznym sługą.
Członkowie Krwi i większość so’jhin dosiadali naprawdę znakomitych zwierząt — szczupłych klaczy o wysoko sklepionych szyjach i roztańczonym kroku oraz szerokopierśnych wałachów z ognistymi oczyma i silnym kłębem. Ale choć jego szczęście zupełnie nie sprawdzało się w końskich wyścigach, postawiłby na Oczko przeciwko każdemu z nich. Gniady wałach o tępym pysku na pierwszy rzut oka może nie wyglądał szczególnie okazale, lecz Mat był pewien, że na krótkim dystansie prześcignąłby większość tych ślicznych zwierząt, a na długim wszystkie. Po sporym okresie czasu spędzonym w stajni Oczko miał ochotę tańczyć, jeśli już nie pozwalano mu biec i Mat musiał uciec się do wszelkich swoich umiejętności — cóż, niekoniecznie swoich, do wszelkich umiejętności, które jakimś sposobem posiadł wraz ze wspomnieniami tamtych ludzi — aby nad nim zapanować. Zanim jednak pokonali połowę drogi do doków, nogi bolały go aż po biodra. Jeśli miał wkrótce opuścić Ebou Dar, nastąpi to morzem lub z widowiskiem Luki. Jeżeli zdecyduje się na tę ostatnią możliwość, to wymyślił nawet, jak zmusić go do wyruszenia przed wiosną. Pomysł był dość ryzykowny, większego wyboru jednak przed sobą nie widział. Alternatywa była jeszcze bardziej ryzykowna.
W ogonie kolumny nie był zupełnie sam. Ponad pięćdziesięcioro ludzi — mężczyźni, kobiety, którym litościwie pozwolono nałożyć grube białe wełny na przezroczyste szatki, w jakich zazwyczaj paradowali — wędrowało za nim w dwu rzędach, prowadząc kilkanaście koni obciążonych wielkimi wiklinowymi koszami pełnymi smakołyków. Krew nigdzie nie ruszała się bez swojej służby, w istocie słyszał nawet narzekania, jak to ciężko im będzie z taką garstką. Da’covale rzadko kiedy podnosili spuszczone oczy, a ich oblicza były pokorne niczym u cieląt. Widział raz da’covale skazanego na chłostę. Tamten był słomianowłosym mężczyzną mniej więcej w jego wieku i sam pobiegł pędem, by przynieść narzędzie kary. Nawet nie próbował odwlekać sprawy ani bodaj kryć się gdzieś, nie wspominając już o próbie uniknięcia chłosty. Mat nie potrafił pojąć tych ludzi.
Przed nim jechało jeszcze sześć sul’dam, spod krótkich rozciętych sukni wyzierały kostki, u jednej lub drugiej zupełnie przyjemne. Wszystkie siedziały w siodłach sztywno, jakby same należały do Krwi. Na plecy odrzuciły kaptury płaszczy z godłami błyskawic, wiatr rozwiewał ich poły, jakby naprawdę zupełnie nie dbały o ziąb lub co najmniej obawiały się to po sobie okazać. Obok ich koni szły dwie damane na smyczach.
Mat ukradkiem im się przyglądał. Jedna z damane, niska, z bladobłękitnymi oczami, połączona była srebrnym a’dam z pulchną sul’dam o oliwkowej skórze, którą wcześniej widział z Teslyn. Ciemnowłosa damane reagowała na imię Pura. Jej gładka twarz, uderzała charakterystycznym dla Aes Sedai brakiem śladu przeżytych lat. I choć nie uwierzył do końca Teslyn, kiedy powiedziała mu, że ta kobieta stała się prawdziwą damane, teraz mógł na własne oczy zobaczyć, jak siwiejąca sul’dam pochyliła się w siodle, by powiedzieć coś do kobiety, która kiedyś nazywała się Ryma Galfrey, i cokolwiek to było, Pura zaniosła się śmiechem i z radości klasnęła w dłonie.
Mat zadrżał. Wyraźnie gotowa byłaby wołać przeklętej pomocy, gdyby tylko spróbował zdjąć jej z szyi a’dam. Światłości, o czym on myśli! Wystarczająco źle już się stało, że obiecał tym trzem Aes Sedai, iż zdejmie ich szynki z patelni. Ażeby sczezł, gdziekolwiek się nie obrócił, czekały na niego domagające się ratunku dziewoje! Sytuacja w każdym razie była już wystarczająco kiepska, żeby jeszcze myśleć o niesieniu pomocy kolejnej.
Ebou Dar było wielkim portem morskim, dysponującym pewnie największą zatoką znanego świata, a jego pirsy niczym długie szare palce wyciągały się od nabrzeża, wyznaczającego granicę miasta. Okręty Seanchan wszelkich możliwych wyporności zajmowały nieomal wszystkie miejsca cumownicze — na rejach zgromadziły się załogi, a kiedy Suroth przejeżdżała obok, podniosły się wiwaty i chór głosów wykrzyknął jej imię. Żeglarze na pozostałych — nie seanchańskich — okrętach również machali i krzyczeli, choć wielu wyraźnie nie miało pojęcia ani komu wiwatują, ani dlaczego. Bez wątpienia jednak uznali, że tego się po nich oczekuje. Na masztach tych okrętów dmący nad zatoką wiatr poruszał Złotymi Pszczołami Illian, Półksiężycami Łzy i Złotymi Jastrzębiami Mayene. Najwyraźniej Rand nie wprowadził embarga na handel z zajętymi przez Seanchan portami, lecz niewykluczone, że handlarze oddawali się swemu rzemiosłu, nie bacząc na jego zakazy. Większość z nich gotowa była robić interesy z mordercami własnych matek, jeśli tylko mogli liczyć na zysk.
Nabrzeże południowego pirsu opróżniono ze statków. Seanchańscy oficerowie z cienkimi pióropuszami na lakierowanych hełmach czekali, by przekazać Suroth i Tylin na jedną z wielkich łodzi wiosłowych, gdzie ośmiu mężczyzn trwało w gotowości przy długich wiosłach. Tylin pocałowała Mata na pożegnanie, omalże wyrywając mu włosy, gdy ściągnęła jego głowę w dół, a potem jeszcze uszczypnęła w pośladki, jakby nikt z tych przeklętych ludzi nie patrzył! Tymczasem Suroth czekała, niecierpliwie marszcząc brwi, póki Tylin nie zajęła miejsca w łodzi. Nawet wówczas jej irytacja nie minęła — pstryknięciami palców wciąż przyzywała swoją so’jhin, Alwhin, tak że ta kobieta o ostrych rysach nieustannie gramoliła się przez ławki, by to czy tamto załatwić.
Pozostali członkowie Krwi, choć otrzymali od oficerów głębokie ukłony, sami — z pomocą swoich so’jhin, oczywiście — musieli zejść na dół po drabinkach. Sul’dam pomogły damane znaleźć się w łodziach, nikt rzecz jasna nie pomagał ludziom w białych szatach w załadowaniu na nie koszy i samych siebie. Nie minęła chwila i już łodzie mknęły po wodach zatoki na południe — gdzie za Rahad trzymano rakeny i to’rakeny — przemykając między rozłożystymi kadłubami kotwiczącej floty okrętów Seanchan i zdobycznych statków Ludu Morza, od których w zatoce było aż gęsto. Jeśli chodzi o te ostatnie, większość miała już zmieniony takielunek — pojawiły się seanchańskie żebrowane żagle i obcy układ rei. Załogi również były seanchańskie. Wyjąwszy Poszukiwaczki Wiatru, o których starał się nie myśleć oraz tych nielicznych, którzy zostali sprzedani w niewolę, ocaleli Atha’an Miere przebywali wszyscy w Rahad, gdzie wraz z innymi da’covale zajmowali się czyszczeniem zatkanych szlamem kanałów. I nic w tej sprawie nie mógł zrobić. Nie był im nic winien, zresztą już wziął na swoje barki więcej, niż potrafił udźwignąć... i nic więcej nie mógł zrobić! Koniec na tym!
Miał ochotę jak najszybciej wydostać się z portu, żeby już nie patrzeć na okręty Ludu Morza. Na nabrzeżu nikt nie zwracał na niego uwagi. Oficerowie odeszli, gdy tylko łodzie odbiły od pirsu. Ktoś, odprowadził juczne konie. Marynarze opuścili reje i zajęli się swą pracą, a członkowie gildii dokerów wrócili do mozolnego pchania długich, ciężkich taczek, wyładowanych belami, skrzynkami i baryłkami. Gdyby zbyt szybko zdecydował się odjechać, mogło się okazać, że Tylin tylko na to czeka i że zdąży jeszcze wydać rozkaz jego zatrzymania. Tak więc siedział w siodle Oczka na końcu pirsu i machał niczym jakiś głupi gąsior skrzydłami, póki nie znalazła się dość daleko, aby nie móc go dostrzec inaczej niż za pomocą szkła powiększającego.
Mimo dokuczającej nogi przejechał powoli niemalże całą długość nabrzeża. Ani razu nie spojrzał już na zatokę. Wokół skromnie ubrani kupcy pilnowali załadunku, ewentualnie wyładunku swych towarów, od czasu do czasu wsuwali sakiewkę tragarzom w zielonych skórzanych kamizelkach, aby tym sposobem zapewnić delikatniejsze traktowanie lub szybszy transport, choć przecież wydawało się niepodobieństwem, że członkowie gildii mogą coś więcej z siebie dać. Południowcy zawsze poruszali się prawie truchtem, wyjątkiem była pora dnia, gdy słońce stało prostopadle ponad głową, a pod lejącym się z nieba żarem nieomal można było piec drób — ponieważ jednak teraz niebo zasnuwała szarość, a od morza dął przenikliwy wiatr, pozycja słońca nie miała większego znaczenia.
Po drodze na Mol Hara spotkał co najmniej dwadzieścia sul’dam, które wraz z damane patrolowały nabrzeża. Wściubiały swe nosy do każdej odbijającej od zakotwiczonego statkułodzi, która nie była łodzią seanchańską, domagały się wpuszczenia na pokład każdego okrętu, który przybijał do nabrzeża albo, jeśli już o tym mowa, zbierał cumy. Raczej nie liczył, że sytuacja będzie wyglądać inaczej. Pozostawał jedynie Valan Luca. Alternatywa, którą sobie wymyślił, była zbyt ryzykowna, należało z niej skorzystać wyłącznie w ostateczności. Wyjazd z Luką też nastręczał określone zagrożenia, niemniej stanowił jedyne realistyczne wyjście z sytuacji.
Wreszcie dotarł do Pałacu Tarasin. Zsiadając z konia, skrzywił się, a potem sięgnął po kostur przytroczony do siodła. Kiedy stajenny odprowadzał Oczko, pokuśtykał do wnętrza budowli, ledwie zdolny obciążać lewą nogę. Może kąpiel w gorącej wodzie złagodzi nieco ból i będzie mógł myśleć jaśniej. Lukę trzeba wziąć z zaskoczenia, a przez spotkaniem z nim należało załatwić jeszcze parę mniej ważnych spraw.
— Ach, tutaj jesteś — usłyszał głos Noala, który wyrósł przed nim jak spod ziemi. Od czasu pierwszego spotkania ich Mat widywał go jedynie przelotnie. Teraz mógł stwierdzić, że tamten wygląda dobrze: wypoczęty, w świeżo wyszczotkowanym kaftanie, co mogło o tyle dziwić, że każdego dnia znikał w mieście, do pałacu wracając wyłącznie na noc. Noal strzepnął koronki przy mankietach i uśmiechnął się porozumiewawczo, ukazując szczerby w uzębieniu. — Wyraźnie coś sobie zaplanowałeś, lordzie Mat, w takim wypadku chętnie służę pomocą.
— Zaplanowałem sobie kurację dla obolałej nogi — oznajmił Mat tonem tak niefrasobliwym, na jaki tylko potrafił się zdobyć. Noal wydawał się całkowicie nieszkodliwy. Wedle tego, co przekazywał mu Harnan, przed zaśnięciem raczył jego i pozostałych Czerwonorękich niezwykłymi opowieściami, które tamci brali z dobrodziejstwem inwentarza, mimo iż wyłaniał się z nich obraz doprawdy osobliwy— kraina zwana Shibouya, położona rzekomo po drugiej stronie Pustkowia Aiel, gdzie umiejące przenosić kobiety miały wytatuowane twarze, kara śmierci groziła za ponad trzysta rozmaitych przestępstw, a pod górami żyli olbrzymi, wyżsi od ogirów, z licami na brzuchach. Twierdził, że osobiście zwiedzał te ziemie. Kto poważnie głosił takie rzeczy, nie mógł być szkodliwy. Z drugiej jednak strony, Mat widział przecież na własne oczy zręczność, z jaką dobył swoje sztylety spod kaftana i ona bynajmniej nie sprawiała wrażenia nieszkodliwej. Ze sposobu, w jaki mężczyzna bodaj dotykał broni, można było łatwo wywnioskować, czy nawykł do czynienia z niej użytku, czy nie. — Jeśli zdecyduję się na jakiś inny plan, nie omieszkam cię powiadomić.
Wciąż się uśmiechając, Noal podrapał się zakrzywionym palcem po nosie.
— Jeszcze mi nie ufasz. To zrozumiałe. A przecież gdybym źle ci życzył, wystarczyłoby tylko trzymać się z dala do tamtej alejki. Masz to w oczach. Widywałem już wielkich ludzi, gdy plany lęgły się w ich głowach, zresztą to samo dotyczy również łotrów o sercach czarniejszych niż Szczelina Zagłady. Wszyscy zawsze wyglądają w ten sam szczególny sposób, kiedy układają sobie w głowie plany, których nie chcą zdradzić.
— W oczach mam tylko zmęczenie — zaśmiał się Mat, wspierając na lasce. Wielcy ludzie i ich plany? Tamten pewnie widywał ich w Shibouyi razem z olbrzymami. — Wiesz, że jestem ci wdzięczny za interwencję w tamtej alejce. Jeśli jest coś, co mogę dla ciebie zrobić, wystarczy, że poprosisz. W tej chwili jednak mam ochotę wyłącznie na gorącą kąpiel.
— Czy te gholam piją krew? — zapytał Noal, chwytając ramie Mata, gdy ten już zamierzał odejść.
Światłości, żałował, że wcześniej w ogóle wymienił tę nazwę. Żałował, że Birgitte w ogóle opowiedziała mu o tych stworach.
— Dlaczego pytasz? — Gholam żyły krwią. Nie jadły nic innego.
— Ostatniej nocy znaleziono człowieka z rozszarpanym gardłem, tyle że na jego ciele ani na pościeli nie było prawie śladów krwi. Wspominałem już o tym? Wynajmował pokój w gospodzie pod Bramą Moldine. Nawet jeśli wcześniej potwór opuścił miasto, to teraz wrócił. — Zerknął gdzieś za plecy Mata i ceremonialnie ukłonił się komuś. — Jeśli zmienisz decyzję, to pamiętaj, że jestem gotów — skończył przyciszonym głosem, prostując się.
Gdy odwrócił się i odszedł, Mat zerknął przez ramię. Obok jednej z pozłacanych lamp stała Tuon, obserwując go zza woalki. Może niekoniecznie obserwowała, w każdym razie przyglądała mu się. Jak zawsze wcześniej, gdy tylko zrozumiała, że zdał sobie sprawę z jej obecności, odwróciła się i odeszła. Z towarzyszeniem szelestu białych spódnic zniknęła w głębi korytarza. Dzisiaj była zupełnie sama.
Po raz drugi tego dnia Mat zadrżał. Szkoda, że dziewczyna nie odpłynęła razem z Suroth i Tylin. Człowiek, któremu ofiarowano bochenek chleba, nie powinien ronić łez nad stratą garści okruszków, jednak Aes Sedai, Seanchan, ścigającego go gholam, starca wtykającego nos w nie swoje sprawy oraz spojrzeń chudej dziewczyny było dość, aby zacząć podejrzliwie zerkać na świat. Może powinien jednak zapomnieć o wymoczeniu nogi w gorącej kąpieli.
Poczuł się nieco lepiej, gdy posłał Lopina po resztę swoich rzeczy do kredensu z dziecięcymi zabawkami Beslana, a Nerimowi kazał znaleźć Juilina. Noga wciąż paliła żywym ogniem, a kiedy spróbował na niej stanąć, omal się nie przewrócił. Niemniej, jeśli postanowił nie tracić czasu, równie dobrze mógł od razu wziąć się do roboty. Należało opuścić Ebou Dar przed powrotem Tylin, co dawało mu dziesięć dni na przygotowania. Mniej, jeśli chciał zachować bezpieczny margines.
Kiedy głowa łowcy złodziei ukazała się w szczelinie drzwi do sypialni, Mat właśnie przeglądał się w wysokim zwierciadle Tylin. Czerwony kostium trafił do garderoby wraz z resztą fatałaszków, jakie mu podarowała. Może jej następny piękniś zechce z nich skorzystać. Naciągnął na grzbiet najprostszy z posiadanych kaftanów; delikatnie tkane niebieskie wełny bez śladu haftu. Oto przyzwoite ubranie, które mężczyzna może z dumą nosić, nie przyciągając wszystkich spojrzeń.
— Może jednak przydałby się jakiś koronkowy kołnierz — mruknął, muskając palcami szyję. — Tylko odrobina. — Jak się nad tym zastanowić, kaftan był naprawdę prosty. Nieomal ubogi.
— Nie znam się na koronkach — powiedział Juilin. — Czy po to mnie wezwałeś?
— Nie, oczywiście, że nie. Czemu się tak szczerzysz? — Grymas tamtego trudno było nazwać zwykłym uśmiechem, wyszczerzone zęby omal się nie wysypywał z szeroko rozdziawionej paszczy.
— Bo nie ma Suroth, więc jestem szczęśliwy i tyle. Jeśli nie chodzi o poradę w sprawie koronek, to po co mnie wzywałeś?
Krew i krwawe popioły! Kobieta, wokół której tamten chodził, musiała być jedną z da’covale Suroth! Jedną z tych, których nie wzięła z sobą. Nie było innego wytłumaczenia dla jego zainteresowania wyjazdem Suroth, cóż dopiero dla nagłej poprawy nastroju. Ten człowiek chciał posiąść jej niewolnicę, jej własność! No cóż, może to nie było aż tak straszne w porównaniu z zamachem na parę damane.
Mat kuśtykając, podszedł do Juilina, otoczył go ramieniem i zaprowadził do salonu.
— Potrzebuję sukni damane, skrojonej na kobietę mniej więcej tego wzrostu — pokazał dłonią na wysokości swego ramienia — i szczupłą. — Obdarzył Juilina najbardziej otwartym ze swoich uśmiechów, lecz twarz tamtego natychmiast zmarkotniała.
— Potrzebuję również trzy stroje sul’dam oraz a’dam. A przyszło mi do głowy, że nikt nie może wiedzieć lepiej, jak skraść coś i nie dać się złapać, niż łowca złodziei.
— Jestem łowcą złodziei — warknął tamten, strącając ramię Mata — a nie złodziejem!
Mat przestał się uśmiechać.
— Juilin, wiesz dobrze, że jedyny sposób na wydostanie tych sióstr z miasta, to przekonanie wartowników, że są zwykłymi damane. Teslyn i Edesina mają odpowiednie ubiory, niemniej musimy jeszcze przebrać Joline. Juilin, za dziesięć dni Suroth jest z powrotem. Jeżeli do tego czasu wciąż tu będziemy, najprawdopodobniej twoja pięknisia nadal będzie niewolnicą, gdy wreszcie nadejdzie pora ucieczki. — Miał przeczucie, że jeśli wówczas wciąż będą na miejscu, nie uciekną nigdy. Światłości, uwięzionego w tym mieście człowieka dreszcze gotowe są zadręczyć na śmierć.
Juilin wepchnął ręce do kieszeni swego taireńskiego kaftana i patrzył na niego ze złością. W istocie to patrzył przez niego na skroś, na rysujące się perspektywy, które bynajmniej mu się nie podobały. Na koniec skrzywił się i mruknął:
— To nie będzie łatwe.
Dni, które później nastały, zaiste nie można było nazwać łatwymi. Służące trajkotały i chichotały na widok jego nowego ubrania. Znaczy się, starego ubrania. Na jego oczach, śmiejąc się, robiły zakłady, jak szybko po powrocie Tylin przebierze się znowu — większość najwyraźniej sądziła, że gdy tylko Tylin postawi stopę na pałacowych schodach, on już będzie pędził po korytarzach, zdzierając z siebie wszystko — ale nie zwracał na to uwagi. Wyjąwszy słowa o jej powrocie. Gdy po raz pierwszy usłyszał: “powrót Tylin”, omal nie wyszedł z siebie, uznawszy, że z jakiegoś powodu naprawdę przerwała oblatywanie włości.
Kilka kobiet i prawie wszyscy mężczyźni zmianę odzieży wzięli jednak za znak rychłego wyjazdu. Ucieczki, jak to z dezaprobatą określali, równocześnie korzystając z każdej okazji, by mu ją wyperswadować. W ich oczach stanowił najlepsze remedium na przysłowiowy ból zęba Tylin, bynajmniej więc sobie nie życzyli, by po powrocie strugała im kołki na głowie, ponieważ nie umieli go upilnować. Gdyby nie wyraźne polecenie, aby Lopin lub Nerim nieustannie strzegli jego dobytku, rzeczy z pewnością znikłyby znowu. Tylko czujności Vanina i Czerwonorękich zawdzięczał, iż Oczko wciąż spokojnie stał w stajni.
Ze swej strony Mat sprzyjał tym plotkom. Kiedy zniknie równocześnie z dwoma damane, nikt nie omieszka połączyć tych zdarzeń, skoro jednak jawnie obnosił się ze swymi zamiarami pod nieobecność Tylin, jej nie będą obwiniać. Każdego dnia, nawet w deszczu, brał Oczko na przejażdżki wokół podwórza stajni, stopniowo coraz dłuższe, jakby chciał, żeby wierzchowiec nabrał wigoru. O co faktycznie mu chodziło, jak sobie po pewnym czasie zdał sprawę. Noga i biodro wciąż bolały, że aż strach, lecz doszedł do wniosku, że mógłby już przejechać dziesięć mil, nie zsiadając z siodła. No, może osiem.
Gdy nie padało, podczas przejażdżek często towarzyszyły mu sul’dam wyprowadzające na spacer damane. Seanchanki wiedziały, że nie jest własnością Tylin, z drugiej strony słyszał często, jak nazywały go jej zabawką! Zabawka Tylin, mówiły o nim, jakby to było imię! W ich oczach nie był na tyle ważny, żeby dowiadywać się, jak doń mówiła matka. Uważały, że albo ktoś jest da’covale albo nie, a jego status, w pół drogi między jednym stanem a drugim, bawił je niepomiernie. Tak więc ujeżdżał konia do wtóru śmiechu sul’dam, powtarzając sobie, że tak jest lepiej. Im więcej ludzi stwierdzi, że pod nieobecność Tylin szykował się do ucieczki, tym lepiej dla niej. Tyle że dla niego nie było to szczególnie przyjemne.
Od czasu do czasu wśród wyprowadzanych na spacer damane widywał oblicza Aes Sedai, dokładnie trzy, nie licząc Teslyn, a nie miał pojęcia jak Edesina może wyglądać. Mogła to być ta niska kobieta o jasnej cerze, która jakoś kojarzyła mu się z Moiraine, albo ta wysoka ze srebrem we włosach, wreszcie szczupła czarnula. Kiedy tak majestatycznie sunęły obok sul’dam, wyglądały, jakby z własnego kaprysu wybrały się na przechadzkę, wrażenie psuła tylko błyszcząca obroża wokół szyi i smycz łącząca ją z nadgarstkiem a’dam. Przy każdym kolejnym spotkaniu Teslyn zdawała się coraz bardziej ponura i demonstracyjnie unikała spoglądania nań. Za każdym razem w jej obliczu było coraz więcej determinacji. A czasami pojawiało się na nim coś, co można by uznać za panikę. Zaczynał się obawiać o nią i skutki jej braku cierpliwości.
Chciał jakoś dodać jej ducha — nie potrzebował tych starych wspomnień, by wiedzieć, że determinacja w połączeniu z paniką stanowi mieszaninę śmiertelną, co do tego wszyscy tamci mężczyźni byli jednomyślni — jednak nie odważył się ani razu nawet zbliżyć do zagród na strychu. W każdej chwili, gdy się odwracał, spodziewał się za sobą Tuon — obserwowała go, albo przyglądała mu się — w każdym razie te spotkania stały się na tyle częste, by burzyć spokój jego ducha, choć nie był całkowicie pewien, jest przez nią śledzony. Dlaczego miałaby to robić? Z drugiej strony widywał ją doprawdy nazbyt często. Czasami w towarzystwie jej so’jhin, Selucii, od czasu do czasu z Anath, przy czym jakiś czas temu ta dziwna wysoka kobieta chyba zniknęła z pałacu, a przynajmniej nie pokazywała się na korytarzach. Jak słyszał, pozostawała “w ustroniu” i cokolwiek to miało znaczyć, żałował tylko, że nie zabrała Tuon ze sobą. Wątpił, by dziewczyna po raz drugi uwierzyła w wymówkę słodyczy dla Poszukiwaczki Wiatrów. Może wciąż chciała go kupić? Jeśli tak, to dalej nie pojmował dlaczego. Nigdy nie rozumiał, co sprawia, że mężczyzna wydaje się kobiecie atrakcyjny — kobiety potrafiły wybałuszać oczy na widok najbardziej pospolitych twarzy — wiedział jednak, że żaden z niego przystojniak, niezależnie co Tylin twierdziła. Kobiety kłamały po to, żeby zaciągnąć mężczyznę do łóżka, a kłamały po dwakroć, żeby go w nim zatrzymać.
Tak czy siak, Tuon stanowiła drobny tylko powód do irytacji. Niczym natrętna mucha. Na widok trajkoczących kobiet i przyglądających mu się dziewczyn też jakoś się nie pocił. Tylko Tylin, choć nieobecna, w ten sposób na niego działała. Jeśli wróci wcześniej i przyłapie go na przygotowaniach do ucieczki, może zmienić zdanie w kwestii sprzedania go. Mimo wszystko była przecież teraz Szlachetną Lady, bez najmniejszych wątpliwości wkrótce sama zacznie częściowo golić głowę. Wtedy stanie się w każdym calu przedstawicielką Szlachetnej Krwi Seanchan i kto wie, co wówczas zrobi? Zresztą nie tylko na myśl o Tylin się pocił, było jeszcze wiele innych rzeczy.
Od Noala wciąż słyszał o kolejnych mordach popełnianych przez gholam, czasami Thom również mu o nich donosił. Po każdej nocy znajdowano świeżego trupa, lecz poza nimi trzema nikt chyba nie łączył tych zabójstw. Mat starał się trzymać otwartych przestrzeni, w miarę możności pozostawał blisko ludzi. Przestał sypiać w łóżku Tylin, zresztą w ogóle nie spędzał dwóch kolejnych nocy w tym samym miejscu. Jeśli wynikała stąd konieczność zanocowania na stryszku stajni, cóż, już wcześniej sypiał na sianie, chociaż z tamtych czasów jakoś nie zapamiętał, jak ostro kłują jego źdźbła. Lepsza jednak odrobina niewygody niż rozszarpane gardło.
Thoma odszukał zaraz po tym, jak tylko podjął decyzję o uwolnieniu Teslyn. Znalazł go wówczas w kuchni, plotkującego z kucharkami nad glazurowanym miodem kurczęciem. Thom czuł się równie swobodnie w towarzystwie kucharek, co rolników, kupców i szlachty. Potrafił porozumieć się z każdym, a z rozmów tych czerpał plotki, które potem składał razem w spójny obraz spraw. Dzięki temu mógł spojrzeć na całą rzecz pod innym kątem i dostrzec to, co pozostałym umykało. Kiedy skończył tego kurczaka, wymyślił jedyny sposób na przemycenie Aes Sedai obok wartowników przy bramach miasta. Wówczas wydawało się to wręcz łatwe. Ale nie na długo. Pojawiły się bowiem nowe przeszkody.
Juilin dysponował tym samym talentem dostrzegania ukrytych stron sytuacji, prawdopodobnie zawdzięczał go latom spędzonym w zawodzie łowcy złodziei. Nocami Mat spotykał się z nim i Thomem w maleńkim pokoiku, który dzielili w kwaterach służby, snując plany przezwyciężenia tych przeszkód. I dopiero wówczas naprawdę się pocił.
Podczas pierwszego spotkania, jeszcze w dniu wyjazdu Tylin, do środka wpadł Beslan. Szukał Thoma, tak przynajmniej powiedział. Niestety, okazało się, że najpierw podsłuchiwał pod drzwiami i usłyszał dość, by nie dał się zbyć żadną bajeczką. Co gorsza, chciał we wszystkim wziąć udział. Wyjaśnił im to ze szczegółami.
— Powstanie — oznajmił, przysiadając na trójnożnym stołku między dwoma wąskimi łóżkami. Prócz tych mebli w pomieszczeniu znajdowała się tylko umywalnia z wyszczerbionym białym dzbanem i miską. Nawet lustra nie było. Juilin w koszuli bez rękawów siedział na brzegu jednego z łóżek, Thom natomiast leżał wyciągnięty na drugim. Ich reakcja na rewelacje tamtego była znacząca: twarz Juilina przybrała wyraz wystudiowanej obojętności, a Thom zmarszczył czoło i wbił wzrok w swoją rękę. Mat musiał więc oprzeć się o drzwi, na wypadek, gdyby ktoś jeszcze chciał wtargnąć do środka. Sam nie wiedział, czy śmiać się, czy, płakać. Najwyraźniej Thom wiedział o tym szaleństwie od samego początku i te sprawy właśnie usiłował załagodzić. — Ludzie poderwą się na jedno moje słowo — ciągnął dalej Beslan. — Moi przyjaciele i ja rozmawialiśmy z mieszkańcami miasta. Są gotowi do walki!
Mat westchnął i przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę Podejrzewał, że na jedno słowo Beslana on i jego przyjaciele powstaną, ale... sami. Ludzie zazwyczaj chętnie mówili o walce, lecz znacznie rzadziej się do niej podrywali, zwłaszcza przeciwko żołnierzom.
— Beslan, tylko w bajkach bardów stajenni z widłami i piekarze z brukowcami zwyciężają armie, ponieważ chcą być wolni. — Thom parsknął tak głośno, że aż zafalowały jego długie białe wąsy. Mat zignorował go. — W prawdziwym życiu stajenni i piekarze po prostu giną. Potrafię rozpoznać dobrych żołnierzy, kiedy już mam ich przed oczyma, a Seanchanie są bardzo dobrzy.
— Jeżeli razem z Aes Sedai uwolnimy damane, będą walczyć u naszego boku! — upierał się Beslan.
— Na strychu musi być co najmniej dwieście damane, Beslan, większość z nich to Seanchanki. Uwolnij je, a pierwsze co zrobi każda z nich, to pobiegnie szukać sul’dam.Światłości, nie moglibyśmy zaufać nawet kobietom, które nie pochodzą z Seanchan! — Mat uniósł dłoń, żeby uprzedzić protesty Beslana. — Nie mamy jak się przekonać, którym moglibyśmy zaufać, nie mamy też na to czasu. A gdybyśmy nawet jakimś sposobem nawiązali kontakt z tymi, którym możemy ufać, pozostałe musielibyśmy zabić. Nie zabiję kobiety, której jedyną zbrodnią jest fakt,że została wzięta na smycz. A ty? — Beslan uciekł spojrzeniem, jednak jego szczęki wciąż pozostawały zaciśnięte. Nie miał zamiaru się poddać. — Niezależnie od tego, czy uwolnimy damane, czy nie — kontynuował Mat — jeśli lud powstanie, Seanchanie zrobią w Ebou Dar krwawą jatkę. Oni wiedzą, jak postępować z buntownikami, Beslan. Dobrze wiedzą! Możemy pozabijać wszystkie damane na strychu, a wtedy sprowadzą kolejne z obozów. Gdy twoja matka wróci, zamiast murów obronnych zastanie stosy gruzu z twoją głowa, zatkniętą na szczycie. Sama zresztą wkrótce do ciebie dołączy. Nie sądzisz chyba, że uwierzą, iż nie wiedziała, co planuje jej syn, nieprawdaż? — Światłości, a może naprawdę wiedziała? Ta kobieta była dość odważna, żeby spróbować.
— Ona mówi, że jesteśmy myszami — powiedział z goryczą Beslan. — “Gdzie przebiega wilk, myszy chowają się lub zostają zjedzone” — zacytował. — Nie podoba mi się bycie myszą, Mat.
Mat odetchnął nieco spokojniej.
— Lepiej być żywą myszą niż zjedzoną, Beslan. — Nie był to może najbardziej dyplomatyczny sposób ujęcia całej sprawy, ale taka była prawda.
Później zachęcał Beslana do brania udziału w spotkaniach, choćby tylko po to, by mieć na niego oko, jednak tamten rzadko przychodził, toteż zadanie chłodzenia jego zapałów spadło na Thoma, kiedykolwiek przyszło im się spotkać. On sam wymógł tylko na Beslanie obietnicę, że nie wezwie do powstania wcześniej, niż miesiąc po ich wyjeździe i da im czas na oderwanie się od pościgu. W ten sposób coś jednak ustalili, choć to z pewnością nie zadowalało żadnej ze stron. Cała reszta zaś przypominała kamienną ścianę, która wyrasta znienacka przed biegnącym.
Ukochana Juilina miała nad nim wielką władzę. Dla niej gotów był zrzucić swój taireński kaftan i przywdziać zielono-białą liberię oraz zrezygnować ze snu, by przez dwie noce zamiatać posadzki przy schodach wiodących do zagród. Nikt dwa razy nie przyglądał się wymachującemu miotłą służącemu, nawet reszta służby. A w Pałacu Tarasin było jej dość, by nie wszyscy znali się z widzenia — człowiek w liberii i z miotłą stanowił widok sam przez się zrozumiały. Po dwóch dniach zamiatania Juilin doniósł na koniec, że sul’dam dokonywały inspekcji zagród z samego rana oraz tuż po zmroku, ale także mogły niespodziane wpadać do nich za dnia. Na noc jednak damane zostawiano samym sobie.
— Podsłuchałem pewną sul’dam, która mówiła, że cieszy się, iż nie przebywa w obozach, gdzie... — Wyciągnięty na materacu Juilin przerwał, by stłumić dłonią potężne ziewnięcie. Thom siedział na krawędzi swojego łóżka, przez co dla Mata został tylko stołek. O tej godzinie normalni ludzie spali. — Gdzie musiałaby przez całą noc stać na warcie — dokończył łowca złodziei, gdy już mógł mówić. Po czym podjął znowu: — Powiedziała też, że jej zdaniem korzystniej jest, iż damane mają noce dla siebie, ponieważ o brzasku są znacznie bardziej wypoczęte.
— A więc musimy wyruszyć nocą — mruknął Thom, podkręcając długiego białego wąsa. Nie było potrzeby dodawać, że wtedy każde zamieszanie przyciągało spojrzenia. Po zmroku tylko Seanchanie patrolowali ulice, czego Straż Cywilna nigdy wcześniej nie robiła. Poza tym, póki Seanchanie nie rozwiązali formacji, żołnierzy Straży Cywilnej można było przekupić. Obecnie w nocy na ulicach spotykało się patrol Straży Skazańców, a ktokolwiek próbował ich przekupić, najpewniej nawet nie dożyłby procesu o łapówkarstwo.
— Zdobyłeś już a’dam, Juilin? — zapytał Mat. — Lub suknie? Z sukniami nie powinno być tyle kłopotów.
Juilin znowu ziewnął.
— Staram się, ale przecież ich nie urodzę. Dobrze wiesz, że nie walają się po kątach.
Thom odkrył też, że nie da się zwyczajnie wyjść z damane za bramy miasta. Czy raczej, co chętnie przyznawał, odkryła to Riselle. Okazało się bowiem, że jeden z wysokich rangą oficerów kwaterujących pod Wędrowną Kobietą potrafił śpiewać w sposób, który wydawał jej się nieodparty.
— Tylko ktoś z Krwi może zabrać damane poza mury miasta, nie narażając się na wypytywania — doniósł im przy następnym spotkaniu. Tym razem i on, i Juilin siedzieli na swoich łóżkach. A Mat zaczynał już powoli nienawidzić tego stołka. — Przynajmniej na niezbyt szczegółowe. Jednak sul’dam potrzebują rozkazu pieczętowanego i podpisanego przez kogoś z Krwi albo oficera w randze od kapitana w górę, wreszcie der’sul’dam. Wartownicy przy bramach i w porcie dysponują listami upoważnionych pieczęci, nie możemy więc po prostu zrobić sobie dowolnej pieczęci i mieć nadzieję, że zostanie uznana. Potrzebowałbym kopii właściwego typu rozkazu z właściwą pieczęcią. I wtedy zostałaby już tylko kwestia, skąd wziąć nasze trzy sul’dam.
— Może Riselle by się zgodziła — zaproponował Mat. Nie miała pojęcia, co knują, a wprowadzanie jej łączyło się z ryzykiem. Thom zasypał ją rozmaitymi pytaniami, udając, że interesuje go życie pod władzą Seanchan, ona zaś z radością wyszeptała je do uszka swego seanchańskiego przyjaciela, niewykluczone jednak, iż perspektywa głowy zatkniętej na pice już by jej nie napawała równą radością. Mogła zrobić coś znacznie gorszego, niż tylko odmówić. — A co z twoją ukochaną, Juilin? — Odnośnie trzeciej kandydatki też miał już pewien pomysł. Poprosił Juilina, by zdobył suknię sul’dam, która pasowałaby na Setalle Anan, chociaż jak dotąd nie miał nawet okazji zapytać samej zainteresowanej. Od czasu, gdy Joline wkroczyła do kuchni Wędrownej Kobiety, tylko raz odwiedził gospodę, żeby zapewnić ją, iż czyni wszystko, co w jego mocy. Zapewnienia jakoś jej nie przekonały, dobrze, że przynajmniej pani Anan zdołała ukoić gniew Aes Sedai, nim ta zaczęła krzyczeć. Setalle Anan byłaby idealną sul’dam dla Joline.
Juilin niespokojnie wzruszył ramionami.
— Miałem już wystarczająco dużo trudności z przekonaniem Thery, aby ze mną uciekła. Ona jest bardzo... nieśmiała. Z czasem na pewno zdołam pomóc jej w przezwyciężeniu tego... ale w chwili obecnej nie sądzę, by potrafiła udawać sul’dam.
Thom szarpnął wąsa.
— Nie ma szans, aby Riselle w dowolnych okolicznościach z nami wyjechała. Wygląda na to, że polubiła śpiew Generała Sztandaru lorda Yamady do tego stopnia, iż postanowiła wziąć z nim ślub. — Westchnął z żalem. — Obawiam się więc, że z tego źródła nie zaczerpniemy już żadnych dalszych informacji. — I skończy się przykładanie głowy do jej łona, zdawała się mówić jego mina. — No cóż, myślcie dalej, kogo jeszcze możemy poprosić. I załatwcie kopie tych rozkazów, żebym wiedział, jak wyglądają.
Thom zdołał zdobyć właściwy papier i atrament, nie miał też żadnych wątpliwości, że uda mu się podrobić dowolny charakter Pisma i dowolną pieczęć. Do podrabiania pieczęci odnosił się z pogardą, jak twierdził, mógł to zrobić każdy, kto miał pod ręką kawałek rzepy i kozik. Jednak prawdziwą sztuką było naśladowanie cudzego charakteru pisma w taki sposób, by nawet jego właściciel nie zorientował się w niczym. Jak dotąd wszakże żaden nie był w stanie zdobyć kopii rozkazów z odpowiednią pieczęcią, które posłużyłyby za wzór. Podobnie jak w przypadku a’dam, kopie rozkazów też nie walały się po kątach. Wyrastał przed nimi kamienny mur. I w ten sposób zeszło sześć dni. Zostały cztery. Mat odbierał to tak, jakby sześć lat minęło od wyjazdu Tylin, a do jej powrotu zostały cztery godziny.
Siódmego dnia, gdy tylko Mat wrócił z przejażdżki, w korytarzu zatrzymał go Thom. Uśmiechając się, jakby zaczynał banalną pogawędkę, niegdysiejszy bard ściszył głos. Wciąż spieszący obok służący nie mogli usłyszeć nic ponad niewyraźne mamrotania.
— Wedle Noala zeszłej nocy gholam zabił ponownie. Poszukiwacze otrzymali rozkazy, by znaleźć mordercę, choćby kosztem własnego snu i jedzenia, ale od kogo pochodził rozkaz, nie potrafię stwierdzić. Nawet fakt otrzymania takiego rozkazu utrzymywany jest w sekrecie. Niemniej praktycznie rzecz biorąc, szykują już łoże tortur i grzeją żelazo.
Mimo iż Thom mówił naprawdę szeptem, Mat rozejrzał się, czy nikt nie podsłuchuje. Jedyną osobą w zasięgu wzroku był siwowłosy Narvin w liberii, który ani donikąd się nie spieszył, ani też nic nie niósł. Służący zajmujący taką pozycję jak Narvin mieli inne zadania. Na widok rozglądającego się we wszystkie strony Mata zamrugał, a potem zmarszczył brwi. Mat miał ochotę warknąć na niego, zamiast tego uśmiechnął się tak rozbrajająco, jak tylko potrafił, i Narvin nie miał innego wyjścia, niż nachmurzony odejść. Mat nie miał wątpliwości, że to tamten odpowiadał za pierwszą próbę uprowadzenia Oczka ze stajni.
— Noal powiedział ci o Poszukiwaczach? — wyszeptał z niedowierzaniem, gdy tylko Narvin oddalił się wystarczająco.
Thom machnął dłonią.
— Oczywiście, że nie. Tylko o morderstwie. Chociaż najwyraźniej umie nadstawiać ucha na szepty i potrafi zrozumieć co znaczą. Rzadki talent. Ciekawi mnie, czy naprawdę odwiedził Sharę — zadumał się. — Powiedział, że... — Urwał pod wściekłym spojrzeniem Mata. — Cóż, to jest sprawa na później. Mam jeszcze inne źródła niż nasza jakże nieodżałowana Riselle. Są wśród nich również Słuchacze. A oni naprawdę potrafią nadstawiać ucha.
— Rozmawiałeś ze Słuchaczami? — Głos Mata zaskrzypiał niczym zardzewiałe zawiasy. W gardle poczuł taką suchość, jakby całe obróciło się w rdzę!
— To nic wielkiego, pod warunkiem oczywiście, że oni nie wiedzą, iż ty wiesz — zachichotał Thom. — Mat, w przypadku Seanchan należy zakładać, że wszyscy są Słuchaczami. W ten sposób możesz się dowiedzieć wszystkiego, na czym ci zależy, nie wypowiadając równocześnie niewłaściwego słowa przy niewłaściwej osobie. — Odkaszlnął i podkręcił kciukiem wąsa, nie całkiem skrywając uśmiech, który, choć pełen skromności, w istocie domagał się pochwały. — Po prostu tak się zdarzyło, że znam dwóch czy trzech, którzy są nimi naprawdę. Tak czy siak, od przybytku informacji głowa nie boli. Chcesz uciec, zanim Tylin wróci, prawda? Pod jej nieobecność zdajesz się... nieco... osamotniony.
Mat mógł tylko jęknąć.
Tej nocy gholam uderzył znowu. Lopin i Nerim przynieśli wieści, którymi zarzucili go w trakcie spożywania śniadaniowej ryby. Twierdzili, że w całym mieście wre. Ostatnią ofiarę, kobietę, znaleziono u wylotu którejś z alejek i naraz okazało się, że ludzie jednak potrafią dodać dwa do dwóch. Zaczęli gadać. Po mieście grasował szaleniec, a lud domagał się większej liczby seanchańskich patroli na ulicach. Mat odsunął talerz, stracił apetyt. Więcej patroli. A na dodatek Suroth, gdy dowie się wszystkim, mogła wrócić wcześniej, przywożąc ze sobą Tylin. W najlepszym wypadku zostały mu tylko dwa dni. Poczuł się tak, jakby miał zwrócić, co przed momentem zjadł.
Resztę poranka spędził, spacerując, a raczej kuśtykając po dywanie sypialni Tylin i ignorując ból w nodze, próbował coś wymyślić, co w ciągu dwu dni pozwoliłoby mu dokonać niemożliwego. Ból zaiste dokuczał mu już mniej. Odrzucił kostur, ćwicząc dla odzyskania sił. Podejrzewał, że mógłby już pokonać dwie lub trzy mile na piechotę, zanim noga dałaby mu się poważnie we znaki. Co, oczywiście, nie znaczyło, że byłyby to łatwe mile.
W południe Juilin przyniósł mu pierwsze naprawdę dobre wieści, jakie od wieków zdarzyło mu się słyszeć. W istocie wcale nie były to wieści. Był to worek na ubrania, zawierający srebrną smycz a’dam oraz dwie suknie, w które ją zawinięto.