30 Zimne, grube krople deszczu

Świt przyszedł chłodny i przyniósł szare chmury, które zasnuły niebo oraz wiatr od Morza Sztormów, grzechoczący luźnymi szybkami w oknach. Z pewnością nie był to dzień, który w opowieściach bardów staje się scenerią wielkich operacji ratunkowych i ucieczek. To był dzień na morderstwo. Niezbyt przyjemna myśl, kiedy chce się dotrwać następnego świtu. Jednak plan był prosty. Teraz, gdy miał do dyspozycji seanchańską szlachciankę Krwi, nic nie mogło pójść źle. Ze wszystkich sił starał się sobie to wmówić.

Lopin przyniósł śniadanie, szynkę, chleb i nieco twardego żółtego sera. Zjadł, ubierając się. Nerim tymczasem pakował ostatnie ubrania, które miały trafić do gospody, w tym parę koszul stanowiących upominek od Tylin. Mimo wszystko były to dobre koszule, a Nerim twierdził, że z koronkami da się coś zrobić, choć jak zwykle powiedział to tonem, którym mógłby zaoferować zaszywanie całunu. Jednak Mat wiedział, że siwowłosy mężczyzna o żałobnym usposobieniu dobrze sobie radził z igłą i nitką. Zszył mu już dosyć ran.

— Nerim i ja wyjdziemy z Olverem przez bramę śmieciarzy na tyłach pałacu — wyrecytował Lopin z przesadną cierpliwością, klepiąc się rękoma po biodrach. Służący w pałacu rzadko musieli rezygnować z posiłków, toteż jego ciemny taireński kaftan znacznie ciaśniej niż kiedykolwiek dotąd opinał okrągły brzuch. Jeśli już o tym mowa, poły kaftana nie kołysały się luźno, jak kiedyś miały w zwyczaju. — Przed porą wywózki śmieci nigdy tam nikogo nie ma, prócz wartowników, a oni są przyzwyczajeni, że nosimy rzeczy mego pana, więc nas nie zatrzymają. Pod “Wędrowną Kobietą” zajmiemy się złotem mego pana oraz resztą rzeczy, a Metwyn, Fergin , Gorderan spotkają się z nami przy koniach. Potem razem z Czerwonorękimi w południe przeprowadzimy młodego Olvera przez Bramę Dal Eira. Żetony końskiej loterii, również na zwierzęta juczne, mam w kieszeni kaftana, mój panie. Na mojego pana będziemy czekać w opuszczonej stajni przy Wielkiej Drodze Północnej, około mili na północ od Niebiańskiego Okręgu. Ufam, że poprawnie zapamiętałem instrukcje, jakich mój pan raczył mi udzielić?

Mat przełknął ostatnie okruchy sera i otrzepał dłonie.

— Chcesz powiedzieć, że zbyt wiele raz kazałem ci je powtarzać? — zapytał, z pewnym trudem wkładając kaftan. Prosty, ciemnozielony kaftan. W dzień taki jak dzisiaj, człowiek preferował prosty ubiór. — Zwyczajnie chciałem się upewnić, że wszystko wbijesz sobie do głowy. Pamiętaj, jeżeli do jutrzejszego wschodu słońca nie przybędę na miejsce, pojedziecie sami szukać Talmanesa i reszty Legionu. — Wszystko się wyda podczas porannej inspekcji zagród. Jeśli do tej pory nie wydostaną się z miasta, z pewnością będzie miał okazję sprawdzić, czyjego szczęście zatrzyma opadający topór kata. Powiedziano mu, że jego losem jest umrzeć i żyć znowu... to było proroctwo, czy coś takiego... jednak, na ile się w tym wyznawał, miał wszystko już za sobą.

— Oczywiście, mój panie — z afektacją potwierdził Lopin. — Będzie, jak mój pan powiedział.

— Oczywiście, mój panie — wymamrotał Nerim, równie pogrzebowym głosem co zawsze. — Mój pan rozkazuje, słudzy słuchają.

Mat podejrzewał, że go okłamują, ale dwa lub jeszcze kilka dodatkowych dni oczekiwania z pewnością im nie zaszkodzi, a po ich upływie na pewno pogodzą się z faktem, że on nie przybędzie. Metwyn i pozostali dwaj żołnierze ich przekonają, jeśli zajdzie potrzeba. Tamci trzej mogliby zresztą próbować uratować Mata Cauthona, jednak nie będą kłaść głowy na katowski pień, gdy jego głowa już zeń spadnie. Z jakiegoś powodu wobec Lopina i Nerima nie miał identycznej pewności.

Olvera jakoś nie wzburzyła zanadto konieczność rozstania się z Riselie, czego Mat się poniekąd obawiał. Podniósł tę kwestię, pomagając chłopakowi spakować rzeczy w węzełek, który miał trafić do gospody. Wszystkie rzeczy Olvera leżały schludnie ułożone na wąskim łóżku, w pomieszczeniu, które kiedyś było małym salonikiem, a równocześnie pokojem kary, gdy Mat jeszcze tu mieszkał.

— Ona wychodzi za mąż, Mat — cierpliwie powiedział Olver, jakby wyjaśniając rzecz oczywistą. Otworzył na moment wieko wąskiej rzeźbionej szkatułki, którą otrzymał od Riselle, tyle tylko,żeby się upewnić, iż jego czerwone pióro sokoła jest bezpieczne, a potem zamknął je z trzaskiem i wetknął do skórzanego tobołka, który miał ponieść na ramieniu. Pióra strzegł z równym namaszczeniem, co sakiewki zawierającej dwadzieścia złotych koron i garść srebra. — Nie myślę, aby jej mąż pozwolił, by dalej udzielała mi lekcji czytania. Ja bym na jego miejscu nie pozwolił.

— Ach, tak — powiedział Mat. Riselle naprawdę szybko się uwijała. Jej ślub z Generałem Sztandaru Yamadą został podany do publicznej wiadomości wczoraj, a ceremonia miała mieć miejsce jutro, choć obyczaj nakazywał przynajmniej miesiąc zwłoki. Yamada mógł być wielkim generałem... Mat tego nie mógł wiedzieć... ale wobec Riselle i jej wspaniałego łona nie miał żadnych szans. Dziś oglądali winnicę na Wzgórzach Rhiannon, którą pan młody wniósł w prezencie ślubnym. — Po prostu pomyślałem sobie, że mógłbyś zechcieć... nie wiem... wziąć ją ze sobą, czy co.

— Nie jestem dzieckiem, Mat — sucho oznajmił Olver. Owinął lnianą szmatką pasiastą skorupę żółwia, a potem dołączył ją do zawartości tobołka. — Zagrasz ze mną jeszcze w Węże i Lisy, prawda? Riselle lubiła grać, a ty ostatnio wcale nie miałeś czasu. — Mimo iż Mat zawinął jego rzeczy w płaszcz, który miał trafić do kosza na grzbiet jucznego konia, chłopak wsadził do tobołka zapasową parę spodni, kilka czystych koszul i skarpet. Oraz planszę do Węży i Lisów, którą zrobił dla niego nieżyjący już ojciec. Najtrudniej zgubić to, co ma się przy sobie, a Olver stracił już w ciągu swych dziesięciu lat więcej niż inni przez całe życie. Wciąż jednak wierzył, że da się wygrać w Węże i Lisy, nie łamiąc reguł.

— Zagram — obiecał Mat. I miał zamiar wywiązać się z obietnicy, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Z pewnością złamał dość reguł, żeby zasługiwać na wygraną. — Musisz tylko zadbać o Wiatr, zanim się nie spotkamy. — Olver uśmiechnął się szeroko, co jak na niego, stanowiło spory wyczyn. Chłopak kochał swego długonogiego siwego wałacha niemalże tak samo, jak grę w Węże i Lisy.

Niestety, okazało się, że Beslan również sądzi, iż można wygrać w Węże i Lisy.

— Dziś wieczorem — mruczał, przechadzając się w tę i z powrotem przed kominkiem sypialni Tylin. W oczach miał dość chłodu, żeby zapodziało się gdzieś ciepło paleniska, dłonie zaplótł za plecami, jakby siłą powstrzymywał je przed rwaniem się do rękojeści wąskiego miecza. Wysadzany klejnotami cylindryczny zegar na rzeźbionym w faliste ornamenty marmurowym gzymsie wybij czterokrotnie drugą godzinę poranka. — Gdybyś mnie uprzedził kilka dni wcześniej, przygotowałbym coś naprawdę niesamowitego!

— Nie chcę nic niesamowitego — poinformował go Mat. W ogóle nic nie chciał od tego człowieka, jednak Beslan nieco wcześniej przypadkowo zobaczył Thoma, gdy ten wślizgiwał się na podwórze“Wędrownej Kobiety”. Thom udał się tam, by zabawiać Joline do czasu, aż wieczorem Egeanin nie przyprowadzi swojej sul’dam, miał ją uspakajać i podnosić na duchu dworskimi manierami, jednak w istocie mógł przecież odwiedzać gospodę z nieskończonej liczby innych powodów. Cóż, może nie było ich nieskończenie wiele, pamiętając, że pełna była Seanchan, niemniej z pewnością zebrałoby się ich kilka. Tylko że Beslan wpił się w ten jeden powód niczym kaczka w robaka i nie chciał za nic dać się odprawić.

— Wystarczyłoby, gdyby kilku twoich przyjaciół podpaliło parę magazynów przy Drodze do Zatoki, które Seanchanie wyładowali po brzegi. Zaraz po północy, pamiętaj. Niemniej, lepiej żebyś godzinę się spóźnił, niż gdybyś miał zrobić to przed północą. — Przy odrobinie szczęścia przed północą będzie już za miastem. — Ich uwaga zwrócona będzie na południe, a poza tym, wiesz jak im zaszkodzi strata tych towarów.

— Powiedziałem, że to zrobię — kwaśno powtórzył Beslan — ale musisz przyznać, że podpalenie to nie jest szczególnie szlachetny gest oporu.

Mat rozsiadł się, wsparł dłonie na rzeźbionych w kształt bambusa poręczach fotela i zmarszczył brwi. Chciał uspokoić dłonie, jednak palce tańczyły mimowolnie, a sygnet metalicznie stukał.

— Beslan, gdy zapłoną te pożary, ty będziesz w gospodzie na oczach wszystkich, nieprawdaż? — Tamten skrzywił się. — Beslan?

Beslan wyrzucił ręce w górę.

— Wiem. Wiem. Nie wolno mi narażać matki. Dam się zobaczyć. O północy będę już tak pijany, jak jakiś mąż karczmarki! Możesz się założyć, że tam będę! To po prostu jest takie nieheroiczne, Mat. Wojuję z Seanchanami niezależnie od tego, co robi moja matka.

Mat stłumił westchnienie. Prawie mu się udało.

Rzecz jasna nie było sposobu, żeby Czerwonoręcy potajemnie wyprowadzili konie ze stajni. Mat dwukrotnie tego ranka widział, jak jedna kobieta wręcza drugiej monety i po dwakroć wręczająca patrzyła nań złym okiem. Mimo iż Vanin i Harnan z pozoru niewzruszenie tkwili w długich koszarowych pomieszczeniach obok stajni, pałac wiedział, że Mat Cauthon wkrótce się wynosi i już płacono zakłady. Trzeba było zadbać tylko o to, by nikt nie zorientował się, jak szybko to nastąpi, nim będzie za późno.

W miarę jak poranek dojrzewał, wiatr dął coraz silniejszy. On jednak osiodłał Oczko i rozpoczął swe niekończące się kółka po dziedzińcu stajni pałacu, kuląc się nieco w siodle i szczelniej otulając płaszczem. Jechał też wolniej niż zwykle, a stalowe kopyta Oczka dobywały leniwy, ciężki odgłos z kamieni bruku. Od czasu do czasu krzywił się do ciemnych chmur i kręcił głową. Nie, Mat Cauthon wcale nie lubi takiej pogody. Mat Cauthon zaraz schowa się w jakimś ciepłym i suchym miejscu, póki niebo się nie przejaśni, tak, właśnie.

Sul’dam prowadzące damane we własnym kręgu po podwórzu również wiedziały, że wkrótce go tu nie będzie. I choć służące nie rozmawiały bezpośrednio z Seanchankami, to co wiedziała jedna kobieta, wkrótce wiedziały już wszystkie w promieniu co najmniej mili. Pożar lasu nie rozprzestrzeniał się tak szybko po suchej ściółce, jak kobiece plotki. Wysoka słomianowłosa sul’dam spojrzała w jego stronę i pokręciła głową. Niska, krępa sul’dam zaśmiała się w głos, a białe zęby zalśniły w twarzy smagłej jak u Ludu Morza. Był tylko Zabawką Tylin.

Sul’dam się nie przejmował, jednak martwił go stan psychiczny Teslyn. Przez kilka ostatnich dni aż do tego ranka nie widział jej wśród wyprowadzanych na spacer damane. Dzisiaj sul’dam pozwalały, by poły ich długich płaszczy rozwiewał wiatr, ale damane otulały się szczelnie swoimi okryciami — wyjątkiem była Teslyn, której szary płaszcz powiewał niczym sztandar, jakby zupełnie zapomniany, ona sama zaś potykała się na nierównym bruku. W obliczu Aes Sedai błyszczały szeroko rozwarte, smętne oczy. Od czasu do czasu rzucała spojrzenie ciemnowłosej sul’dam o obfitym biuście która trzymała drugi koniec jej srebrnej smyczy i wtedy nie potrafiła się powstrzymać — nerwowo oblizywała wargi.

Mat poczuł, jak go coś ściska w żołądku. Gdzie się podziała determinacja? A jeżeli doszła do wniosku, że lepiej się poddać...

— Wszystko w porządku? — zapytał Vanin, kiedy Mat zsiadł z siodła i podał mu wodze Oczka. Rozpadało się zimnymi, grubymi kroplami, a sul’dam zaganiały swoje podopieczne do środka, śmiejąc się i biegiem zmykając przed ulewą. Kilka damane również się śmiało, Mat słysząc to, czuł chłód przenikający do szpiku kości. Vanin nie ryzykował, nie chcąc dawać nikomu powodów do zastanawiania się, dlaczego postanowili uciąć sobie pogawędkę w deszczu. Grubas pochylił się, uniósł lewą przednią nogę Oczka i zaczął sprawdzać kopyto. — Wyglądasz na odrobinę bardziej chorego niż zazwyczaj.

— Wszystko jest w jak najlepszym porządku — odparł Mat. Ból w nodze i biodrze dokuczał niczym chory ząb, ale ledwie zdawał sobie sprawę z jego istnienia. Padało coraz mocniej. Światłości, jeśli Teslyn teraz się załamie... — Zapamiętaj. Jeżeli wieczorem usłyszysz jakieś krzyki w pałacu, albo cokolwiek, co sygnalizować będzie kłopoty, nie czekajcie z Harnanem. Zmykajcie od razu i poszukajcie Olvera. On będzie...

— Wiem, gdzie będzie nasz szczeniaczek. — Vanin puścił nogę Oczka, wyprostował się, a potem splunął przez jedną z licznych szczelin w uzębieniu. Krople deszczu spływały mu po twarzy. — Harnan nie jest na tyle głupi, żeby nie mógł sam założyć sobie butów, ja też wiem co robić. Zajmij się swoją częścią roboty i zadbaj, żeby dopisało szczęście. Chodź, chłopie — zwrócił się znacznie cieplejszym tonem do Oczka. — Mam dla ciebie trochę dobrego owsa. A dla siebie niezły gulasz z ryb.

Mat wiedział, że sam również powinien coś zjeść, jednak miał wrażenie, że wcześniej nałykał się kamieni, które nie zostawiły już miejsca na pożywienie. Pokuśtykał z powrotem do apartamentów Tylin, przerzucił mokry płaszcz przez poręcz fotela i przez czas jakiś stał bez ruchu, wpatrzony w kąt, gdzie włócznia o czarnym drzewcu trwała obok nie naciągniętego łuku. Wrócić po ashandarei chciał w ostatniej chwili. W tym czasie cała szlachta Krwi będzie już w łóżkach, podobnie jak służba i tylko wartownicy będą czuwać — nie mógł ryzykować, że ktoś go z nią wcześniej zobaczy. Nawet Seanchanie, dla których był Zabawką, zwrócą uwagę, gdy będzie paradował nocą z bronią po korytarzach. Łuk również chciał zabrać. Dobrego czarnego cisu właściwie nie sposób było znaleźć nigdzie poza Dwiema Rzekami, poza tym tutaj wycinano zeń znacznie krótsze drzewce. Nie napięty, powinien być dwie stopy wyższy od łucznika. Może jednak mimo wszystko powinien go zostawić. Jeśli przyjdzie co do czego, będzie potrzebował obu rąk do posługiwania się ashandarei, a chwila potrzebna na odrzucenie łuku może decydować o życiu lub śmierci.

— Wszystko pójdzie zgodnie z planem — oznajmił w głos. Krew i popioły, gadał jak ten głupi Beslan! — Nie mam zamiaru wycinać sobie drogi z przeklętego pałacu! — Kompletne brednie. Szczęście było bardzo przyjemnym sprzymierzeńcem podczas gry w kości. Liczyć na nie w innych sytuacjach, równało się dopraszaniu o śmierć.

Położył się na łóżku, skrzyżował stopy i leżał, wpatrzony w łuk i włócznię. Ponieważ drzwi do salonu pozostawały nieco uchylone, słyszał jak zegar wybija cicho kolejne godziny. Światłości, dziś w nocy będzie potrzebował szczęścia.

Światło za oknem gasło tak powoli, że w pewnej chwili niemalże poderwał się, by sprawdzić, czy słońce nie stanęło na niebie, w końcu jednak szarość ustąpiła miejsca fioletowemu półmrokowi, a ten ciemności. Zegar uderzył dwukrotnie, a potem jedynymi odgłosami było bębnienie deszczu i wycie wiatru. Robotnicy, którzy nie zlękli się pogody, pakują teraz narzędzia i zbierają się do domów. Nikt nie przyszedł, aby zapalić lampy i dorzucić do ognia. Nikt nie spodziewał się go tu zastać, ponieważ spędził na miejscu poprzednią noc. Płomyki na kominku w sypialni zamigotały i zgasły. Wszystko już się zaczęło. Olver siedział sobie wygodnie w starej stajni, pod ocalałym po większej części dachem. Zegar wybił pierwszą pełną godzinę nocy, a po czasie, który zdawał się tygodniem, cztery kuranty drugiej.

Mat podniósł się z łóżka, po omacku dotarł do ciemnego niczym oko wykol salonu i otworzył jak szeroki luft jednego z wysokich okien. Silny wiatr wniósł do wnętrza krople deszczu przez misternie kuty w żelazie biały ekran, kaftan szybko przeszedł wilgocią. Księżyca nie widać było zza grubych chmur, a miasto stanowiło lity masyw spowity w całun deszczu i nie rozświetlany nawet przypadkową błyskawicą. Ulewa i wiatr najwyraźniej zdusiły wszystkie lampy uliczne — noc skryje ich, gdy tylko opuszczą pałac. A każdy patrol, jaki ich zobaczy w tej pogodzie, zastanowi się dwa razy. Drżąc w podmuchach zimnego wiatru przenikającego przez mokry kaftan, zamknął okno.

Usiadł na skraju fotela rzeźbionego w formę bambusa, podparł się łokciami na kolanach i obserwował zegar nad zimnym kominkiem. W ciemnościach nie potrafił go zobaczyć, jednak słyszał równe tykanie. Trwał bez ruchu, chociaż pojedynczy kurant drugiej godziny sprawił, że drgnął. Nie było nic do roboty, jak tylko czekać. Już niedługo Egeanin przedstawi Joline swojej sul’dam. Jeżeli naprawdę udało jej się znaleźć trzy, które zrobią, co powie. Jeżeli Joline nie wpadnie w panikę, gdy nałożą jej a’dam. Thom, Joline i reszta towarzystwa z gospody spotkają się z nim, zanim dotrze do Dal Eira. A jeśli do niej nie dotrze, Thom będzie musiał spróbować poradzić sobie przy pomocy rzepy. Tamten nie miał wątpliwości, iż zdoła przejść przez bramę, posługując się sfałszowanym rozkazem. Przynajmniej będą mieli jakąś szansę, gdy wszystko inne zawiedzie. Zbyt wiele tych “jeżeli”, żeby się teraz nad tym zastanawiać. Zresztą już na to za późno.

Ding, zaśpiewał zegar, jakby ktoś trącił łyżeczką kawałek kryształu. Ding. W tej chwili Juilin z pewnością zmierza do swej drogocennej Thery, a przy odrobinie szczęścia Beslan w jakiejś gospodzie zaczyna się upijać do nieprzytomności. Mat wciągnął głęboki oddech i wstał pośród ciemności. Potem zmacał na ślepo noże — w rękawach, pod kaftanem, w zawiniętych cholewach butów, jeden w klapie kołnierza. Dodawszy sobie ducha, opuścił apartamenty. Zbyt późno na cokolwiek, jak tylko przystąpić do dzieła.

Szedł po pustych, zalanych mętnym światłem korytarzach. Tylko jednej na trzy, cztery lampy migotał ognik, iskrząc w zwierciadlanym półkloszu — drobne kałuże światła, przedzielone bladym cieniem, który jednak nigdzie nie przechodził w prawdziwy mrok. Obcasy stukały głośno na płytkach posadzki. Było mało prawdopodobne, by o tej godzinie ktoś jeszcze nie spał, jednak nie powinien przecież sprawiać wrażenia, jakby się skradał. Wsunął kciuki za pas, zwolnił kroku. To nic trudniejszego, niż ukraść ciastko z parapetu kuchennego okna. Chociaż, gdy się nad tym zastanowić, w dziurawej pamięci przechowało się dość wspomnień z dzieciństwa, by przed oczyma stanęło mu niejedno lanie, odebrane przy takiej okazji.

Wszedł na krużganek, biegnący wzdłuż jednego z boków podwórza stajni, postawił kołnierz, gdyż wiatr siekł deszczem nawet między smukłymi białymi kolumnami. Przeklęty deszcz! Można w nim utonąć, a przecież jeszcze nawet porządnie nie wyszedł na dwór. Osadzone w ścianach lampy pogasły, wyjąwszy dwie po obu stronach otwartej bramy — jedyne dwa jasne punkty pośród strumieni ulewy. Nie widział nawet wartowników za bramą. Ale pewien był, że oddział Seanchan trwa tam nieruchomo, niby podczas miłego popołudnia. Eboudarianie z pewnością również — nie lubili w niczym być gorsi. Po chwili wrócił do drzwi westybulu, aby uniknąć całkowitego przemoczenia. Na podwórzu stajni panował kompletny bezruch. Gdzie oni są? Krew i krwawe popioły, gdzie...?

W bramie zamajaczyły sylwetki jeźdźców, poprzedzali ich dwaj ludzie z lampami na kijach. Nie potrafił policzyć w deszczu, ale zdawało mu się, że jest ich trochę zbyt wielu. Czy gońcy Seanchan mieli swoich latarników? Może, przy takiej pogodzie. Skrzywił się i cofnął o krok, do westybulu. Słabe światło pojedynczej stojącej lampy spowiło noc na zewnątrz w nieprzebytą kurtynę mroku, ale wciąż wysilał spojrzenie. Za parę chwil pojawiły się cztery okutane w płaszcze postacie, spiesząc ku drzwiom. Jeśli byli to kurierzy, miną go bez powtórnego spojrzenia.

— Twój człowiek, Vanin, jest niegrzeczny — oznajmił głos Egeanin, która odrzuciła kaptur płaszcza w momencie, gdy wkroczyła na krużganek. W ciemnościach jej twarz była tylko kolejnym cieniem, jednak z zimnego głosu jednoznacznie wywnioskował, co by zobaczył, gdyby nie cofnął się do westybulu. Więc nie poruszył się. Wreszcie zobaczył jej oblicze: ściągnięte brwi i oczy niczym lodowe świdry z nią szedł Domon z równie ponurą miną, strzepując wodę z płaszcza potem dwie sul’dam: jedna blada i słomianowłosa, druga z długimi, brązowymi lokami. Więcej szczegółów nie potrafił dostrzec, ponieważ pochylały głowy, wbijając wzrok w płytki posadzki. — Nie powiedziałeś mi, że jest z nią dwóch mężczyzn — kontynuowała Egeanin, ściągając rękawiczki. Dziwne, jak przy tym akcencie jej słów mogły brzmieć jednak energicznie. Nie można było wtrącić nawet słowa. — Albo że pani Anan wybiera się z nami. Na szczęście potrafię się szybko adaptować. Gdy tylko kotwica obeschnie, wszystkie plany zawsze natychmiast trzeba adaptować. Jeśli już mowa o obsychaniu, byłeś na zewnątrz? Ufam, że nikt cię nie widział.

— O co ci chodzi z tym adaptowaniem? — zapytał Mat, przeczesując palcami włosy. Światłości, ależ były mokre! — Wszystko przewidziałem! — Dlaczego te dwie sul’dam stoją tak nieruchomo? Jeśli kogokolwiek można było nazwać uosobieniem niechęci, to z pewnością właśnie je. — Kim są tamci?

— Ludzie z gospody — niecierpliwie odrzekła Egeanin. — Po pierwsze, potrzebuję odpowiedniego orszaku, żeby nie wzbudzać podejrzeń ulicznych patroli. A ci dwaj silni... Strażnicy?... Nadają się świetnie na latarników. Po drugie, nie chciałam nikogo stracić w tym oberwaniu chmury. Najlepiej, żebyśmy od początku trzymali się razem. — Odwróciła głowę, podążając za jego spojrzeniami, kierowanymi ku sul’dam. — To Seta Zarbey i Renna Emain. Podejrzewam, iż mają nadzieję, że jutro nie będziesz już pamiętał tych imion.

Blada kobieta drgnęła, słysząc imię Seta, z czego wynikało, że druga to Renna. Żadna nie uniosła głowy. Ciekawe, co też Egeanin mogła na nie mieć? Oczywiście, teraz było to bez znaczenia. Znaczenie miało tylko to, że byli tu wszyscy razem, gotowi do działania.

— Nie ma sensu tu sterczeć — powiedział Mat. — Bierzmy się do roboty. — Zmiany jakie wprowadziła do planu, pozostawił bez dalszych komentarzy. Mimo wszystko, gdy leżał na wznak w łożu Tylin, sam zdecydował się na jedną czy dwie.

Загрузка...