Jordan Robert Dech Zimy

Osłabną pieczęcie dozorujące noc, a w najgłębszym tchnieniu zimy zrodzi się Dech Zimy, wśród zawodzeń, płaczu i zgrzytania zębami, bowiem przemierzać będzie świat na rumaku czarnym, którego imię brzmi — Śmierć.

z Cyklu Karaethońskiego: Proroctwa Smoka

Jak zawsze dla Harriet

Prolog Śnieg

Płomienie trzech lamp migotały, światła dawały jednak aż nadto, by mrok nie znalazł dostępu do maleńkiego pomieszczenia o surowych białych ścianach i takimż suficie — w środku siedziała Seaine, uparcie wbijając wzrok w ciężkie drewniane drzwi. Odruch całkowicie nielogiczny, z czego doskonale zdawała sobie sprawę, wręcz głupi, jeśli mierzyć go wymogami stosowanymi wobec Zasiadającej w imieniu Białych. Splot saidara, sięgający poza załom futryny, przynosił jej przypadkowe szmery odległych kroków w labiryncie korytarzy, szmery, które cichły nieomal natychmiast po tym, jak zwróciły jej uwagę. Prosta sztuczka, podchwycona od przyjaciółki w dawno minionych czasach nowicjatu, teraz jakże przydatna — otrzyma ostrzeżenie znacznie wcześniej, niż zobaczy nadchodzącego. W każdym razie i tak nieliczni tylko schodzili poniżej drugiego poziomu piwnic.

Splot podchwycił odległe popiskiwanie szczurów. Światłości! Ciekawe, kiedy właściwie zalęgły się w Tar Valon, w samej Wieży? Czy któreś szpiegowały dla Czarnego? Zdenerwowana zwilżyła językiem wargi. W tej kwestii logika na nic nie mogła się przydać. Taka jest prawda. Nawet jeśli jest ona nielogiczna. Poczuła, jak w gardle nabrzmiewa jej szaleńczy śmiech. Z wysiłkiem udało jej się uniknąć wybuchu histerii. Trzeba myśleć o czymś innym, nie o szczurach. O czymś innym... Za jej plecami zduszony pisk wypełnił przestrzeń pomieszczenia, po chwili ścichł, przechodząc w ciche pojękiwanie. Za wszelką cenę próbowała nie słuchać. Trzeba się skoncentrować!

Ona i jej towarzyszki dotarły do tego pomieszczenia poniekąd powodowane podejrzeniami, że przewodzące Ajah spotykają się tu w sekrecie. Na własne oczy widziała przelotnie, jak Ferane Neheran szeptała w odosobnionym kącie biblioteki z Jesse Bilal, która zajmowała wśród Brązowych bardzo poczesną pozycję, nawet jeśli nie całkiem na szczycie. W przypadku zaś Suany Dragand z Żółtych, wydawało jej się, że stoi na jeszcze pewniejszym gruncie. Przynajmniej tak myślała. Dlaczego jednak Ferane prowadzała się z Suaną po zamkniętych częściach Wieży, obie odziane w proste płaszcze? Zasiadające w imieniu wszystkich Ajah wciąż ze sobą otwarcie rozmawiały, nawet rozmowy toczyły się w zimnej atmosferze. Pozostałe miały podobne doświadczenia; rzecz jasna, żadna nie miała zamiaru wymieniać żadnych imion z własnych Ajah, oprócz dwóch, które wspominały o Ferane. Naprawdę niełatwa zagadka. W obecnych czasach Wieża stanowiła istne bagno, Ajah czekały tylko, by wzajem rzucić się sobie do gardeł, a mimo to najważniejsze spośród nich spotykały się potajemnie po kątach. Żadna kobieta spoza danych Ajah nie miała pojęcia, kim są przywódczynie, najwyraźniej jednak one same doskonale się znały. O cóż też może im chodzić? Co to jest? Nieszczęśliwie składało się, że żadną miarą nie mogła wprost zapytać Ferane; nawet gdyby tamta znana była z tolerancji dla takiego zachowania, Seaine przenigdy by się nie ośmieliła. Przynajmniej nie teraz.

Niezależnie jak bardzo próbowała się skoncentrować, myśli nie chciały krążyć wokół pytania. Zdawała sobie sprawę, że siedzi tępo wpatrzona w drzwi, zamartwiając się zagadkami, których rozwiązać nie potrafi, właściwie chyba tylko po to, by uniknąć nieustannego oglądania się przez ramię. W stronę źródła tych zdławionych jęków i pociągłych posapywań.

Jakby sama myśl o tych nieprzyjemnych odgłosach stanowiła wewnętrzny nakaz, obejrzała się za siebie na swe towarzyszki, z każdym calem obrotu głowy jej oddech stawał się coraz bardziej nierówny. Gdzieś tam, wysoko, gęsty śnieg sypał się na Tar Valon, jednak pomieszczenie wydawało się jakby cokolwiek przegrzane. Wreszcie zmusiła się, by spojrzeć!

Saerin w obrzeżonym brązowymi frędzlami szalu, stała na szeroko rozstawionych nogach, muskając palcami rękojeść zakrzywionego altarańskiego sztyletu, wepchniętego za pasek. Od lodowatego gniewu jej oliwkowa cera jeszcze pociemniała, na jej tle jasną linią odznaczała się biegnąca wzdłuż szczęki blizna. Na pierwszy rzut oka Pevara wydawała się znacznie spokojniejsza, wszakże jedną dłonią ściskała kurczowo fałdy haftowanych czerwienią spódnic, drugą zaś gładki biały pręt Różdżki Przysiąg, niczym długą na stopę maczugę, w każdej chwili gotową do użycia. Rzeczywiście mogła być do tego zdolna — Pevara była znacznie twardsza, niźli mogłoby to sugerować jej pulchne oblicze, a w swym postępowaniu kierowała się wolą tak żelazną,że w porównaniu z nią Saerin można by nieomal wziąć za trzpiotkę.

Po drugiej stronie Krzesła Pokuty maleńka Yukiri stała z dłońmi wtulonymi pod pachy, długie srebrzystoszare frędzle jej szala trzęsły się miarowo, poruszane niepowstrzymanymi drżeniami ciała. Nie przestając oblizywać warg, Yukiri wciąż rzucała lękliwe spojrzenia na stojącą obok niej kobietę. Doesine, z wyglądu bardziej przypominająca urodziwego chłopca niźli Żółtą siostrę o ustalonej reputacji, niczym nie zdradzała, co myśli o ich poczynaniach. Choć w istocie to ona manipulowała splotami, ciągnącymi się ku Krzesłu, ona też wbijała spojrzenie w ter’angreal, skoncentrowana tak głęboko, że kropelki potu lśniły na jej bladym czole. Wszystkie obecne w pomieszczeniu były Zasiadającymi Komnaty, włączywszy w to wysoką kobietę wijącą się na Krześle.

Talene wręcz spływała potem, jej złote włosy zwisały w strąkach, lniana koszula przylgnęła do ciała. Resztę jej zwiniętych w kłąb rzeczy cisnęły w kąt pomieszczenia. Przymknięte powieki niepowstrzymanie drgały, z ust dobywał się nie milknący nawet na moment potok zdławionych pojękiwań i płaczliwych, na poły artykułowanych błagań. Seaine mdliło na widok tamtej, jednak nie potrafiła oderwać od niej oczu. Talene była jej przyjaciółką. Kiedyś.

Mimo miana jakie nosił, ter’angreal w niczym nie przypominał krzesła, był to po prostu wielki, prostopadłościenny blok marmurowej szarości. Nikt nie wiedział, z czego tak naprawdę został wykonany, jednak tworzywo było twarde niczym stal, wyjątek stanowił lekko pochylony wierzch. Posągowa figura Zielonej siostry zapadła się nieco w jego powierzchnię, która zawsze, niezależnie jak tamta się wierciła, jakimś sposobem przybierała kształt dopasowany do jej sylwetki. Sploty Doesine zagłębiały się w jedyną szczelinę, jaką można było znaleźć w całym Krześle — umieszczony na jednej ze ścian kwadratowy otwór wielkości dłoni, otoczony maleńkimi, nierówno rozmieszczonymi wgłębieniami. Schwytanych w Tar Valon przestępców przyprowadzano właśnie tutaj, fundując im doświadczenie Krzesła Pokuty, dzięki któremu przeżywali pieczołowicie dobrane konsekwencje własnych zbrodni. Uwolnieni, nieodmiennie opuszczali wyspę. Dzięki temu w samym Tar Valon akty naruszenia prawa zdarzały się niezmiernie rzadko. Czując lekkość w głowie, zastanawiała się, czy czyniony zeń użytek miał cokolwiek wspólnego z celem, dla którego stworzono Krzesło w Wieku Legend.

— Co ona widzi? — wyszeptała wbrew sobie. Talene z pewnością nie tylko widzi, dla niej jest to przeżycie nieodróżnialne od realności. Dzięki Światłości, że nie miała żadnego Strażnika; w przypadku Zielonej była to rzecz nieomal niesłychana. Twierdziła, że Zasiadającej Komnaty do niczego nie będzie potrzebny. Wszelako teraz, jak się nad tym zastanowić, fakt ten można było tłumaczyć zupełnie inaczej.

— Dręczy ją cała banda cholernych trolloków — ochrypłym głosem stwierdziła Doesine. W jej głosie pobrzmiewały ślady rodzimego cairhieniańskiego akcentu, co rzadko jej się przydarzało, chybaże w stanie silnego zdenerwowania. — Kiedy skończą... Będzie się mogła zapoznać z widokiem kociołka trolloków i obserwującego ją Myrddraala. Musi wiedzieć, że tym razem czeka ją jeden lub drugi los. Niech sczeznę, jeśli się nie załamie... — Doesine zirytowanym ruchem otarła krople potu z czoła i wciągnęła nierówny oddech. — Przestańcie zaglądać mi przez ramię. Minęło już wiele czasu, odkąd ostatni raz to robiłam.

— Trzy razy już przez to przechodziła — mruknęła Yukiri. — Najtwardszych osiłków, nawet jeśli wszystko inne zniosą, własne poczucie winy łamie za drugim razem. A jeśli jednak jest niewinna? Światłości, to jest jak podkradanie owiec na oczach pasterza! — Mimo iż wyraźnie się trzęsła, jakimś sposobem wciąż sprawiała iście królewskie wrażenie, dopiero gdy otwierała usta, jej słowa jednoznacznie zdradzały tę, którą naprawdę była, czyli prostą wiejską kobietę Popatrzyła wściekle po pozostałych, ale w jej oczach można było wyczytać wątpliwości. — Prawo zabrania sadzania inicjowanych na Krześle. Wszystkie zostaniemy pozbawione pozycji! I prawdopodobnie nie skończy się na tym, że nie będziemy miały prawa zasiadać w Komnacie, ale jeszcze relegują nas z Wieży! A żebyśmy się zbyt łatwo nie wykręciły, wcześniej pewnie nas wychłoszczą! Niech sczeznę, jeśli się pomyliłyśmy, wszystkie nas mogą ujarzmić!

Seaine zadrżała. Tego ostatniego z pewnością unikną, jeśli potwierdzą się ich podejrzenia. Nie, żadne podejrzenia — pewność przecież. Niemożliwe, by miały się mylić! Ale nawet jeśli miały rację względem wszystkich pozostałych kwestii, obawy Yukiri i tak mogły się spełnić. Prawo Wieży rzadko ustępowało przed jakąkolwiek koniecznością czy odwołaniem do rzekomego nadrzędnego dobra. Jeśli jednak miały rację, to, co osiągną, z pewnością warte będzie każdej ceny. Błagam, Światłości, spraw, abyśmy miały rację!

— Jesteście ślepe i głuche? — Warknęła Pevara, wymachując przed nosem Yukiri Laską Przysiąg. — Nie zgodziła się, by powtórzyć rotę Przysięgi wzbraniającej kłamstw, a po tym, co jej już zrobiłyśmy, w grę musi wchodzić coś więcej niż tylko głupia duma Zielonych Ajah. Kiedy odgradzałam ją tarczą, próbowała pchnąć mnie nożem! Na tym polega niewinność? Na tym? Przecież nie miała żadnych podstaw oczekiwać od nas nic innego, jak tylko dalszego strzępienia języków. Skąd miałaby wiedzieć, o co nam naprawdę chodzi?

— Wielkie dzięki — wtrąciła oschle Saerin — za stwierdzenie oczywistości. A skoro jest już i tak za późno, żeby się wycofać, Yukiri, równie dobrze możemy ciągnąć to dalej. A na twoim miejscu, Pevara, nie darłabym się tak na jedną z czterech tylko kobiet w całej Wieży, którym możesz z pewnością zaufać.

Yukiri zarumieniła się i poprawiła szal, Pevara wyglądała zaś na odrobinę zaambarasowaną. Odrobinę. Wszystkie były Zasiadającymi, jednak Saerin najwyraźniej zaczęła przewodzić wśród nich. Seaine nie do końca wiedziała, jak powinna na to zareagować. Jeszcze kilka godzin temu ona oraz Pevara były dwoma przyjaciółkami, pochłoniętymi niebezpieczną misją i wszystkie decyzje podejmowały razem — teraz dorobiły się wspólniczek. Z wdzięcznością powitałaby ich więcej. Jednak nie znajdowały się w Komnacie i nie bardzo mogły w tej sprawie odwoływać się do prerogatyw Zasiadających. Mimo to utrwalone w Wieży hierarchie dawały już o sobie znać, wszystkie te subtelne, ale wszak nie zawsze, niuanse piastowanej pozycji, dyktujące, która której ma okazywać szacunek. Po prawdzie to Saerin zarówno nowicjuszką jak Przyjętą była dwukrotnie dłużej niż większość z zebranych, jednak czterdzieści lat, przez które Zasiadała w Komnacie, dłużej z kolei niźli którakolwiek z obecnych Zasiadających, miało ogromne znaczenia. Seaine powinna uważać się za szczęśliwą, gdyby Saerin zechciała zapytać ją o zdanie, cóż dopiero o radę, zanim poweźmie decyzję. Głupie, jednak świadomość tego faktu uwierała niczym cierń w stopie.

— Trolloki wloką ją do kotła — powiedziała znienacka Doesine nieswoim głosem. Zdławiony jęk wydarł się z zaciśniętych ust Talene, drżała niczym struna. — Nie... nie mam pojęcia, czy sama byłabym w stanie... czy potrafiłabym się, do cholery, zmusić...

— Obudź ją — rozkazała Saerin, ledwie tylko zerknąwszy wcześniej na nie, by sprawdzić, co myślą. — Przestań się przejmować, Yukiri, bądź gotowa.

Szara siostra obrzuciła ją dumnym, wściekłym spojrzeniem, ale kiedy Doesine rozpuściła swój splot, a trzepoczące powieki Talene odsłoniły błękit oczu, poświata saidara natychmiast otoczyła Yukiri i ta bez jednego słowa splotła tarczę wokół spoczywającej na Krześle kobiety. Saerin była wśród nich najważniejsza, wszystkie to rozumiały i koniec na tym. Bardzo ostry cierń.

Tarcza prawie nie była konieczna. Z twarzą wykrzywioną w maskę ostatecznej grozy, Talene trzęsła się i dyszała, jakby właśnie przebiegła z najwyższą prędkością dziesięć mil. Wciąż leżała wtulona w miękką powierzchnię, jednak teraz, gdy Doesine przestała przenosić, ona już nie dostosowywała się do jej kształtu. Przez chwilę Talene wpatrywała się w sufit, potem zacisnęła wytrzeszczone oczy, jednak te zaraz otworzyły się na powrót. Jakiekolwiek wspomnienia kryły się za zamkniętymi powiekami, najwyraźniej nie chciała znowu mieć z nimi do czynienia.

Pevara dała dwa kroki w stronę Krzesła, a potem szturchnęła oszalałą kobietę końcem Różdżki Przysiąg.

— Wyrzeknij się wszelkich przysiąg, które cię wiążą, a potem powtórz Trzy Przysięgi, Talene — oznajmiła ochryple. Talene szarpnęła się na widok Różdżki, niczym w obliczu jadowitego węża, a widząc, że Saerin pochyliła się nad nią, próbowała jej uniknąć.

— Następnym razem, Talene, czeka cię kocioł. Albo czułe zabiegi Myrddraala. — Twarz Saerin pozostawała nieprzenikniona, jednak wrażenie rozwiewał ton jej głosu. — I nie obudzisz się w porę. A jeśli i to się na nic nie zda, będzie kolejny raz i następny, ile będzie trzeba, choćbyśmy miały zostać w tych podziemiach do lata. — Doesine już otworzyła usta, by zaprotestować, zanim się zorientowała, co robi i wykrzywiła je w grymas. Ona jedna spośród nich wiedziała, jak operować Krzesłem, jednak jej pozycja w grupie była równie nieznacząca co Seaine.

Talene wciąż wbijała spojrzenie w Saerin. Jej wielkie oczy zaszły łzami, zaczęła szlochać, targnęły nią przemożne, gwałtowne i rozpaczliwe łkania. Na oślep wyciągnęła rękę, macając, póki Pevara nie wcisnęła jej Różdżki Przysiąg w dłoń. Pevara objęła następnie Źródło i przeniosła w Różdżkę cienki strumień Ducha. Talene tak mocno ściskała gruby na nadgarstek pręt, że aż jej pobielały kłykcie, poza tym jednak leżała zupełnie nieruchomo, wciąż łkając.

Saerin wyprostowała się.

— Obawiam się, że nadszedł czas, by znowu położyć ją spać, Doesine.

Strumienie łez ze zdwojoną siłą trysnęły z oczu Talene, zdołała jakoś jednak wymamrotać:

— Wyrzekam się... wszystkich... wiążących mnie... przysiąg. — Ostatnie słowo przeszło w skowyt.

Seaine aż podskoczyła, potem z wysiłkiem przełknęła ślinę. Z własnego doświadczenia znała ból towarzyszący wyrzeczeniu się choćby pojedynczej przysięgi, czasami wyobrażała sobie nawet mękę sytuacji, w której byłoby ich więcej niż jedna, ale teraz miała prawdę przed oczami. Talene wyła, póki starczyło jej tchu w piersiach, potem nabrała powietrza, ale tylko po to, by zacząć od nowa. I tak to trwało, póki Seaine nie zaczęła na poły poważnie obawiać się, że zaraz zbiegną tu z całej Wieży. Smukłym ciałem Zielonej siostry targały konwulsje, bezładnie wymachiwała rękoma i nogami, na koniec zaś wyprężyła się niemożliwie — aż tylko głową i stopami dotykała powierzchni kamienia — i trwała tak całkowicie zesztywniała, wciąż trzęsąc się niepowstrzymanie.

Spazm minął równie gwałtownie, jak przedtem ją porwał, Talene zaś osunęła się niczym szmaciana lalka i leżała bezwładnie, łkając niczym zagubione dziecko. Różdżka Przysiąg wysunęła się z jej omdlałej dłoni i potoczyła po pochyłej szarej powierzchni. Yukiri wymamrotała pod nosem coś, co brzmiało niczym żarliwa modlitwa. Doesine nie przestawała szeptać:

— Światłości! Światłości! — i wciąż od nowa: — Światłości! Światłości!

Pevara podniosła Różdżkę, a potem znów zacisnęła wokół niej palce Talene. Przyjaciółka Seaine nie okazywała nawet odrobiny litości, nie w takiej sprawie przecież.

— Teraz złóż Trzy Przysięgi — syknęła.

Przez moment wyglądało, że Talene może się zbuntować, powoli jednak powtórzyła słowa, które czyniły z nich wszystkich Aes Sedai i stanowiły gwarancję ich jedności. Nie mówić ani słowa, które nie jest prawdą. Nie tworzyć broni, której jeden człowiek mógłby użyć do zadania śmierci drugiemu. Nigdy nie używać Jedynej Mocy w charakterze broni, chyba że w obronie własnego życia, życia Strażnika albo innej siostry. Skończyła i dalej tylko płakała w milczeniu, wciąż drżąc. Być może chodziło o efekt, jaki wywierały Przysięgi, wiążące duszę. Zaraz po złożeniu potrafiły wstrząsnąć kobietą. Może.

Potem Pevara poinformowała tamtą, jakiej jeszcze przysięgi od niej wymagają. Talene drgnęła, jednak posłusznie powtórzyła za nią, całkowicie wyzutym z nadziei głosem.

— Przysięgam absolutne posłuszeństwo waszej zgromadzonej tu piątce. — Równocześnie tępo patrzyła przed siebie, a łzy spływały powoli po jej policzkach.

— Powiedz mi więc prawdę — rozkazała Saerin. — Jesteś Czarną Ajah?

— Jestem. — Słowo to zazgrzytało, jakby dobywało się z zardzewiałego gardła.

Prostota wyznania poraziła Seaine w sposób, którego nigdy by nie oczekiwała. Mimo wszystko wybrała się na polowania na Czarne Ajah i w przeciwieństwie do większości sióstr była przekonana o ich istnieniu. Podniosła rękę przeciwko innej siostrze — Zasiadającej Komnaty — a potem pomogła pędzić skrępowaną strumieniami Powietrza Talene przez opustoszałe katakumby, złamała co najmniej kilkanaście praw Wieży, popełniła poważne zbrodnie, wszystko po to, by usłyszeć wyznanie, którego treść nie budziła wątpliwości, jeszcze zanim padło pytanie. No i dobrze, usłyszała. Czarne Ajah istniały naprawdę. Patrzyła na Czarną siostrę, na Sprzymierzeńca Ciemności noszącego szal. I poprzednia wiara okazała się tylko bladym cieniem rzeczywistości. Skamieniała, czuła, jak zaciska szczęki, powstrzymując szczękanie zębów. Próbowała zapanować nad sobą, myśleć racjonalnie. Ale oto senne koszmary ożyły, by nawiedzać korytarze Wieży.

Któraś westchnęła ciężko i Seaine zrozumiała, że oto nie tylko jej świat wywrócił się do góry nogami. Yukiri otrząsnęła się, potem skupiła spojrzenie na Talene, jakby zdecydowana samą siłą woli utrzymywać tarczę, gdyby zaszła taka potrzeba. Doesine oblizywała usta, niepewnie wygładzając fałdy ciemnozłotej sukni. Tylko z zachowania Saerin i Pevary nic nie można było odczytać.

— A więc tak. — cicho oznajmiła Saerin. Być może “słabo” byłoby lepszym słowem. — A więc to tak. Czarna Ajah. — Wzięła głęboki oddech i nieco już bardziej zdecydowanie ciągnęła dalej: — To już nie będzie potrzebne, Yukiri. Talene, nie wolno ci próbować ucieczki ani w żaden inny sposób się opierać. Nie masz prawa nawet dotknąć Źródła bez pozwolenia którejś z nas. Chociaż przypuszczam, że kiedy już cię przekażemy dalej, inna siostra przejmie nasze brzemię. Yukiri? — Oddzielająca Talene tarcza zniknęła, jednak Yukiri wciąż otaczała poświata, jakby nie potrafiła uwierzyć w efekt Różdżki.

Pevara zmarszczyła brwi.

— Zanim przekażemy ją Elaidzie, Saerin, chcę się dowiedzieć tyle, ile tylko się da. Imiona, miejsca, wszystko. Wszystko co na wie! — Sprzymierzeńcy Ciemności wymordowali całą rodzinę Pevary. Seaine była pewna, że tamta chętnie zgodziłaby się nawet na relegację z Wieży, byle tylko móc osobiście ścigać Czarne siostry.

Z gardła spoczywającej wciąż na Krześle Talene wydobył się odgłos pośredni między gorzkim śmiechem a szlochem.

— Jeżeli to zrobicie, to wszystkie jesteśmy martwe. Martwe! Elaida jest Czarną Ajah!

— To niemożliwe! — wybuchła Seaine. — Od niej osobiście otrzymałam rozkazy.

— Nie może być inaczej — na poły wyszeptała Doesine. — Talene złożyła powtórnie przysięgi, a przecież wymieniła ją z imienia! — Yukiri zapalczywie pokiwała głową.

— Zacznijcie ruszać głową — warknęła Pevara, kręcąc własną z niesmakiem. — Równie dobrze jak ja wiecie, że jeśli wierzycie w jakieś kłamstwo, możecie je spokojnie wypowiedzieć, Przysięga potraktuje je jako prawdę.

— I taka właśnie jest prawda — zdecydowanie upierała się Saerin. — Jakie masz dowody, Talene? Czy spotkałaś Elaidę na jednym z waszych... spotkań? — Tak mocno ściskała rękojeść noża, że aż jej kłykcie pobielały. Saerin bardziej od innych musiała się natrudzić nad zdobyciem szala, nad prawem do pozostania w Wieży. Dla niej Wieża była czymś więcej niż domem, ważniejsza była od samego życia. Jeśli Talene udzieli niewłaściwej odpowiedzi, Elaida może nie dożyć procesu.

— One nie urządzają żadnych spotkań — ponuro wymamrotała Talene. — Wyjąwszy tylko Najwyższą Radę, jak sądzę. Ale nie może być inaczej. Znają treść każdego raportu, jaki otrzymuje Elaida, każde słowo wypowiedziane w jej obecności. Wiedzą o każdej decyzji, jaką podejmuje, zanim zostanie ona podana do publicznej wiadomości. Na całe dni z góry, niekiedy tygodnie. Jakim sposobem wiedzą, jeśli nie od niej? — Usiadła z wysiłkiem i spróbowała przyjrzeć się każdej z najwyższą uwagą. Ale ostateczny efekt wyglądał, jakby jej oczy rozbiegły się ze strachu. — Musimy uciekać, musimy gdzieś się schować. Pomogę wam... powiem wam wszystko, co wiem!... ale jeśli tu zostaniemy, zabiją nas!

Dziwne — pomyślała Seaine — jak szybko w ustach Talene wcześniejsze wspólniczki zmieniły się w “one” i jak zdecydowanie od razu próbowała się utożsamiać z tu obecnymi. Nie. W ten sposób unikała tylko prawdziwego problemu, a uniki tego rodzaju były bezrozumne. Czy Elaida naprawdę powierzyła jej misję wyśledzenia Czarnych Ajah? Ani razu nie wspomniała tej nazwy. Czy mogło jej chodzić o coś innego? Elaida natychmiast wpadała we wściekłość, gdy tylko któraś wspomniała przy niej o Czarnych Ajah. Ale z drugiej strony, większość sióstr zachowywała się w ten sposób, jednak mimo to...

— Elaida już zdołała dowieść swej głupoty — powiedziała Saerin — i nieraz żałowałam, że udzieliłam jej poparcia, jednak nie uwierzę, że jest Czarną, przynajmniej na podstawie wyłącznie takich dowodów. — Pevara skinęła krótko głową, zaciskając usta. Jako Czerwona z pewnością będzie oczekiwać znacznie poważniejszych świadectw.

— Może i masz rację, Saerin — zauważyła Yukiri — ale nie możemy przetrzymywać tu Talene w nieskończoność. Zielone wkrótce zaczną się o nią dopytywać. Nie wspominając już o... o Czarnych. Lepiej zaraz postanówmy co zrobić, w przeciwnym razie może się okazać, że znalazłyśmy się na dnie głębokiej studni, a z nieba tymczasem spadł deszcz. — Talene obdarzyła Saerin słabym uśmiechem, który zapewne miał być przymilny. Zniknął jednak natychmiast w obliczu zmarszczonych brwi Brązowej Siostry.

— Nie ośmielimy się powiadomić Elaidy, póki nie będziemy w stanie zmiażdżyć Czarnych jednym ciosem — oznajmiła na koniec Saerin. — Nie kłóć się, Pevara, to ma sens. — Pevara uniosła dłonie, na jej obliczu zagościł wyraz uporu, ale nic nie powiedziała. — Jeżeli Talene ma rację — ciągnęła dalej Saerin — Czarne wiedzą o misji Seaine albo dowiedzą się wkrótce, dlatego musimy przede wszystkim zadbać o jej bezpieczeństwo. Nie będzie to łatwe, ponieważ jest nas tylko pięć. Nie możemy żadnej zaufać, póki nie zdobędziemy absolutnej pewności! Przynajmniej mamy Talene, a któż wie, co ona nam powie, nim ostatecznie wszystko z niej wyciśniemy? — Talene spróbowała przybrać taki wyraz twarzy, jakby nade wszystko pragnęła aby z niej wszystko wyciśnięto, jednak żadna nie zwracała na nią uwagi. Seaine zaschło w gardle.

— Być może nie jesteśmy tak zupełnie same — niechętnie powiedziała Pevara. — Seaine, powiedz im o twoich malutkich knowaniach z Zerah i jej przyjaciółkami.

— Knowaniach? — zapytała Saerin. — Kim jest Zerah? Seaine? Seaine!

Seaine wzdrygnęła się.

— Co? Ach. Pevara i ja odkryłyśmy małe gniazdo buntowniczek, tu, w Wieży — zaczęła, nabierając oddechu. — Dziesięć sióstr wysłanych, by siać niezgodę. — Saerin już zadba o jej bezpieczeństwo, nieprawdaż? I nawet nie trzeba jej będzie szczególnie prosić. Sama była Zasiadającą Komnaty, była Aes Sedai od niemalże stu i pięćdziesięciu lat. Jakie prawo miała Saerin albo którakolwiek inna, żeby...? — Pevara i ja zaczęłyśmy się już zajmować tą sprawą. Udało nam się już wyłowić jedną z nich, Zerah Dacan, która złożyła tę samą dodatkową przysięgę co Talene, kazałyśmy jej też niepostrzeżenie po południu sprowadzić Bernaile Gelbarn do moich apartamentów. — Światłości, każda siostra poza tym pomieszczeniem może być Czarną. Każda.— Potem wykorzystamy te dwie, każąc im sprowadzić następną, póki wszystkie nie złożą przysięgi posłuszeństwa. Oczywiście, zadamy im to same pytanie, które zadałyśmy Zerah, to samo, które usłyszała Talene. — Czarne Ajah mogły już znać jej imię, mogły już wiedzieć, że została wysłana na ich poszukiwanie. W jaki sposób Saerin miała zadbać o jej bezpieczeństwo? — Te, które udzielą nieprawidłowej odpowiedzi, zostaną poddane przesłuchaniu, a te, które udzielą odpowiedzi właściwej, mogą częściowo spłacić swój dług, pokutując za zdradę i ścigając Czarne pod naszym kierownictwem. — Światłości, jak?

Kiedy już skończyła, pozostałe wdały się w długą dyskusję na ten temat, z czego wynikało zapewne tylko tyle, że Saerin nie bardzo wiedziała, jaką ma podjąć decyzję. Yukiri upierała się, by Zerah i jej towarzyszki natychmiast postawić przed obliczem prawa — jakby można było to zrobić, nie ujawniając równocześnie tego, co osiągnęły z Talene. Pevara była za wykorzystaniem buntowniczek, chociaż bez wielkiego przekonania — w końcu niezgoda, jaką tamte siały, sprowadzała się do obrzydliwych plotek na temat Czerwonych Ajah i fałszywych Smoków. Doesine posuwała się prawie do tego, by zaproponować porwanie każdej siostry w Wieży, zmuszenie jej do złożenia dodatkowej przysięgi, jednak pozostałe litościwie nie zwracały na nią uwagi.

Seaine nie brała udziału w dyskusji. Jednak sposób, w jaki zareagowała na przerażającą sytuację, był jej zdaniem jedynie właściwy. Potruchtała do najbliższego kąta pomieszczenia, gdzie głośno zwymiotowała.


Elayne ze wszystkich sił starała się nie zgrzytać zębami. Na zewnątrz kolejna zamieć waliła się na Caemlyn, zasnuwając mrokiem południowe niebo, aż trzeba było zapalić wszystkie lampy pod wykładanymi boazerią ścianami salonu. W podmuchach wiatru grzechotały szyby wysokich, sklepionych łukami okien. Ognie błyskawic lśniły w czystym szkle, a głuchy łomot grzmotu przetaczał się nad głowami. Burza śnieżna, najgorsza pogoda, jaką może przynieść zima, najbardziej gwałtowna. Ściśle rzecz biorąc, w pomieszczeniu nie było zimno, ale... choć przysunęła rozpostarte dłonie do bierwion trzaskających na szerokim marmurowym kominku, wciąż jednak czuła mroźne tchnienie przenikające przez dywany pokrywające płyty posadzki — nie pomagały nawet najgrubsze jedwabne pantofle. Szeroki kołnierz z czarnego lisa i takież mankiety przy jej czerwono-białym stroju były śliczne, jednak podejrzewała, że nie dają więcej ciepła niż perły zdobiące rękawy. Nawet w sytuacji gdy zimno nie przenikało w głąb ciała, trudno było o nim zapomnieć.

Gdzie też podziewała się Nynaeve? Albo Vandene? Jej myśli kłębiły się jak burza za oknami.

“Powinny już tu być! Światłości! Ja tu za wszelką cenę próbuję obejść się bez snu, a one dobrze się bawią!”.

Nie, to było naprawdę nie w porządku. Ledwie kilka dni temu ogłosiła oficjalnie swe roszczenia wobec Tronu Lwa, toteż uważała, że wszystko inne powinno chwilowo zejść na dalszy plan. Nynaeve i Vandene miały jednak najwyraźniej inne zdanie na ten temat, inne zobowiązania, jak same by to zapewne ujęły. Nynaeve aż po szyję siedziała w knowaniach z Reanne i Kółkiem Dziewiarskim, dotyczących tego, jak wydostać kobiety Rodziny z terenów zajętych przez Seanchan, zanim tamci odkryją je i założą im obroże. Rodzina świetnie dawała sobie radę z unikaniem cudzego wzroku, jednak Seanchanie przecież nie zlekceważą ich jako zwykłych dzikusek, co zazwyczaj czyniły Aes Sedai. Vandene z pewnością wciąż była wstrząśnięta śmiercią siostry, ledwie jadła i prawie nie sposób było oczekiwać po niej skutecznej rady. Z tym niejedzeniem była to prawda, nadto jednak całkowicie pochłaniały ją poszukiwania zabójcy. Rzekomo błąkając się po korytarzach w nieutulonej żałobie, w istocie potajemnie poszukiwała Sprzymierzeńca Ciemności. Trzy dni wcześniej na samą myśl o tym Elayne by zadrżała, teraz było to tylko jedno z niebezpieczeństw pośród wielu. Grożące w bardziej bezpośredni sposób niż wiele innych, prawda, ale nie odnosiło się to do wszystkich.

Tamte realizowały ważną misję, na którą zgodę wyraziła i której sprzyjała Egwene, ona jednak wciąż pragnęła, by się pospieszyły, jakkolwiek to egoistycznie nie wyglądało. Vandene miała za sobą bogactwo dobrej rady, przewagę długoletniego doświadczenia i nauk, Nynaeve zaś okres potyczek rady z Kołem Kobiet pozostawił bystre oko dla praktycznych spraw codziennej polityki, niezależnie jak bardzo sama temu przeczyła.

“Niech sczeznę, stoją przede setki problemów, niektóre tutaj od razu w Pałacu, i naprawdę ich potrzebuję!”.

Gdyby wszystko mogło się dziać po jej myśli, Nynaeve al’Meara byłaby doradczynią z ramienia Aes Sedai przy boku następnej królowej Andora. Potrzebowała wszelkiej pomocy, jaką tylko mogła zdobyć— od każdego, komu tylko mogła zaufać.

Potarła twarz dłońmi, a potem odwróciła się od buzującego kominka. Przed nim łukiem stało trzynaście wysokich foteli, rzeźbionych prosto, ale zręczną dłonią. Paradoksalnie, zaszczytne miejsce przeznaczone dla królowej na czas audiencji znajdowało się najdalej od ciepła buchającego z kominka. Tak to już było. Natychmiast poczuła na plecach żar ognia, z przodu natomiast liznął ją chłodny powiew. Na zewnątrz sypał śnieg, łomotały grzmoty i jarzyły się błyskawice. Miała wrażenie, jakby w jej głowie toczyły się podobne zmagania. Spokój. Władczyni tyleż potrzebuje spokoju, co każda Aes Sedai.

— To muszą być najemnicy — powiedziała, nie do końca umiejąc stłumić nutę żalu w głosie. Zbrojni z posiadłości zaczną przybywać nie później jak za miesiąc... kiedy już dowiedzą się, że ocalała... ale może zejść do wiosny, zanim pojawią się w znaczącej liczbie, natomiast ludzie, których werbowała Birgitte, będą wymagać przynajmniej jeszcze dodatkowego pół roku, zanim nauczą się równocześnie dosiadać konia i robić mieczem. — Oraz Myśliwi Polujący na Róg, jeśli któryś zechce zaciągnąć się i złożyć przysięgę. — Wielu spośród jednych i drugich pogoda uwięziła w Caemlyn. Zbyt wielu, powiadali niektórzy, mając na myśli hulanki, bójki, zaczepiane kobiety, które nie chciały mieć z tamtymi nic do czynienia. Przynajmniej w ten sposób będzie z nich jakiś pożytek, a kłopoty rozwieją się jak dym. Żałowała, że jeszcze nie do końca pewna była słuszności tego rozwiązania. — Wyjdzie to drogo, jednak skarb jakoś będzie musiał pokryć dodatkowe wydatki. — Minie jeszcze trochę czasu, zanim w szkatule pokaże się dno. Wkrótce zresztą powinny zacząć napływać dochody z jej posiadłości.

Dziw nad dziwy, stojące przed nią kobiety miały na ten temat podobne zdanie.

Dyelin jednak zareagowała zirytowanym mruknięciem. Wielka, okrągła, srebrna brosza ozdobiona Sową i Dębem rodu Taravin spinała wysoki karczek jej ciemnozielonej sukni, stanowiąc jedyny detal biżuterii. Świadectwo dumy z własnego Domu, być może zbyt daleko posuniętej; niemniej faktem pozostawało, że Głowa Domu Taravin miała prawo w równym stopniu być dumna z samej siebie. Siwizna przetykała jej złote włosy, a delikatne linie otaczały kąciki oczu, twarz jednak zdradzała tylko siłę, spojrzenie było nieugięte i ostre. Umysł miała niczym brzytwa. Albo może raczej miecz. Oto kobieta, która wyrażała się całkowicie bezpośrednio, która nigdy nie skrywała swego zdania.

— Najemnicy znają się na swej robocie — oznajmiła, jakby tym samym ucinała całą dyskusję — ale trudno nad nimi zapanować, Elayne. Kiedy potrzebne jest muśnięcie piórka, oni wolą uderzyć młotem, a kiedy chcesz młota, zapewne znajdą się akurat w zupełnie innym miejscu, gdzie będzie można bez przeszkód plądrować. Lojalni pozostają wyłącznie wobec złota i tylko tak długo, póki złota wystarcza. Jeśli wcześniej nie zdradzą w imię większej zapłaty. Pewna jestem, że tym razem lady Birgitte zgodzi się ze mną.

Birgitte słuchała tego, stojąc z rękoma splecionymi na piersiach i z szeroko rozstawionymi obcasami butów. Jak zawsze skrzywiła się, słysząc swój nowy tytuł. Elayne nadała jej prawa ziemskie, gdy tylko dotarły do Caemlyn, gdzie mogły zostać uwierzytelnione. Prywatnie jednak nie przestała na to sarkać, na to, jak również na inne zmiany w życiu. Jej spodnie w barwach błękitu nieba skrojone były identycznie jak te, które zazwyczaj nosiła — w kostkach luźne i zebrane — jednak krótki czerwony kaftan zdobił obecnie biały kołnierz, jak też białe mankiety obrzeżone złotem. Była obecnie lady Birgitte Trahelion i równocześnie dowódcą Gwardii Królewskiej w randze Generała-Kapitana, a sarkać i narzekać mogła sobie do woli, póki czyniła to prywatnie.

— Zaiste — warknęła mimowolnie, obrzucając Dyelin spojrzeniem pełnym nie do końca skrywanej wściekłości. W więzi zobowiązań ze swoim Strażnikiem Elayne wyczuwała to samo, co nękało ją od rana. Frustrację, rozdrażnienie, zdecydowanie. Niektóre z tych uczuć mogły zresztą pochodzić od niej samej. Od czasu połączenia więzią w zaskakujący niekiedy sposób zmieniały się w swe zwierciadlane odbicia, emocjonalnie, ale nie tylko. Jej okres przesunął się o ponad tydzień, dopasowując do cyklu tamtej!

Jednak najwyraźniej niechęć, jaką Birgitte przepełniała myśl o możliwej alternatywie, dorównywała jej niechęci zgody na cudzą propozycje.

— Przeklęci Myśliwi nie są wcale lepsi, Elayne — mruknęła. — Złożyli Przysięgę Myśliwego, bowiem spodziewali się znaleźć przygodę i miejsce w historii. Nie marzy im się osiąść na stałe, co dodatkowo wymagałoby przestrzegania prawa. Połowa z nich to butni hipokryci, zadzierający swe przeklęte nosy; reszta zaś bynajmniej nie kontentuje się koniecznym ryzykiem, przeciwnie, sami szukają niebezpiecznych sytuacji. A wystarczy jedna plotka o Rogu Valere, a możesz uważać się za szczęśliwą, jeśli na trzech bodaj jeden ci zostanie.

Dyelin uśmiechnęła się nieznacznie, jakby uznała, że odniosła drobne zwycięstwo. Ogień i woda nie były bardziej od siebie różne niż te dwie kobiety — każda potrafiła znakomicie układać sobie stosunki nieomal ze wszystkimi innymi, niemniej z jakiegoś względu między sobą gotowe były kłócić się nawet o barwę węgla. I tak też się działo.

— Poza tym i Myśliwi, i najemnicy są nieomal co do jednego obcy. Nie bardzo będzie to w smak zarówno szlachcie, jak ludowi. Naprawdę nie bardzo. A przecież ostatnią rzeczą, jakiej ci potrzeba, jest bunt.— Błyskawica na krótko rozjarzyła szybki okna, szczególnie głośny zaś łoskot grzmotu podkreślił jej słowa. Na przestrzeni tysiąca lat siedem królowych Andoru utraciło tron w wyniku otwartej rebelii, a te dwie spośród nich, którym udało się ujść z życiem, prawdopodobnie żałowały, że nie stało się inaczej.

Elayne stłumiła westchnienie. Na jednym z małych inkrustowanych stolików pod ścianą stała ciężka taca ze srebrnej plecionki, na niej zaś pucharki i wysoki dzban grzanego, zaprawianego korzeniami wina. W chwili obecnej letniego korzennego wina. Przeniosła odrobinę Ognia i natychmiast z otworu dzbana uniosła się smużka pary. Podgrzane korzenie nabierały nieznacznie gorzkiego smaku, jednak ciepło kutego w srebrze pucharka warte było przymknięcia na to oczu. Z wysiłkiem oparła się pokusie ogrzania powietrza w pomieszczeniu i uwolniła Źródło, tak czy siak ciepło trwałoby tylko dotąd, póki utrzymywałaby sploty. Za każdym razem, gdy obejmowała saidara, musiała zwalczać w sobie niechęć do jego uwolnienia — do pewnego stopnia przynajmniej — jednak ostatnimi czasy stawała się ona coraz bardzie namiętna. Każda siostra musiała zmagać się z tym niebezpiecznym pragnieniem. Gestem zachęciła tamte, aby również sobie nalały.

— Obie znacie sytuację — zwróciła się do nich. — Jedynie głupiec widziałby w niej coś innego, niźli śmiertelną groźbę, a żadna z was głupia nie jest. — Z gwardii został tylko szkielet, garstka możliwych do zaakceptowania ludzi i co najmniej dwakroć tyle osiłków oraz zbirów bardziej na miejscu w roli wykidajłów wyrzucających z tawern pijanych klientów, czy wręcz nawet samych wyrzucanych. A ponieważ Saldaeanie wycofali już swe oddziały, Aielowie zaś byli w trakcie, zbrodnia pieniła się jak zielsko na wiosnę. Można by pomyśleć, że śnieżyca nieco stłumi jej zasięg, a jednak każdy dzień przynosił rabunki, podpalenia i jeszcze gorsze rzeczy. Sytuacja robiła się coraz bardziej napięta. — Jak tak dalej pójdzie, za kilka tygodni możemy spodziewać się zamieszek. Może nawet wcześniej. Jeśli zobaczą, że nie potrafię utrzymać porządku w samym Caemlyn, ludzie zwrócą się przeciwko mnie. — Skoro nie potrafi zadbać o porządek w stolicy, równie dobrze mogła oficjalnie oznajmić światu, że nie nadaje się na władczynię. — Nie podoba mi się to, ale ponieważ nie można, wobec tego niech się stanie. — Obie otworzyły usta, gotowe dalej się kłócić, nie dała im jednak szansy. Jej głos stwardniał. — Stanie się.

Długi do talii warkocz Birgitte zakołysał się, kiedy ta pokręciła głową, jednak poprzez więź czuła sączące się już uczucie niechętnej zgody. Tamta miała zdecydowanie osobliwe poglądy na temat natury więzi między Aes Sedai i jej Strażnikiem, nauczyła się jednak pojmować, kiedy lepiej nie wywierać na Elayne dalszych nacisków. Przynajmniej nauczyła się do pewnego stopnia. Wciąż pozostawała kwestia posiadłości ziemskich i tytułu. Dowodzenia Gwardią. I inne drobne sprawy.

Dyelin nieznacznie skłoniła głowę, być może nawet ugięła kolana, niby był to ukłon, jej oblicze jednak pozostało niczym kamień. Nie należało zapominać, że wielu spośród tych, którym nie w smak była Elayne Trakand na Tronie Lwa, w jej miejsce chętnie by na nim powitali Dyelin Taravin. I choć od tamtej nie zaznała nic prócz pomocy, wciąż przecież ich sojusz był młody, w głębi umysłu Elayne nie milkł zaś szept natarczywego głosu. Może Dyelin zwyczajnie czekała, aż jej się paskudnie podwinie noga, by wkroczyć i “uratować” Andor? Ktoś w odpowiednim stopniu dumny i odpowiednio diaboliczny mógłby spróbować takiej strategii i mógł nawet odnieść sukces.

Elayne uniosła dłoń, by rozmasować skronie, zamiast tego jednak tylko poprawiła włosy. Tyle podejrzeń, tak mało zaufania. Gra Domów szerzyła się w Andorze już wówczas, gdy wyjeżdżała do Tar Valon. Miesiące spędzone wśród Aes Sedai zaowocowały nie tylko umiejętnością władania Mocą. Dla większości sióstr Daes Dae’mar była chlebem powszednim. Wdzięczność należała się również Thomowi za jego nauki. Bez zdobytej u tamtych wiedzy z pewnością nie przetrwałaby gorących chwil, jakie dzieliły ją od powrotu do miasta. Niech Światłość sprawi, by Thom był bezpieczny, aby on i Mat, i pozostali uciekli przed Seanchanami i teraz zdążali bezpiecznie do Caemlyn. Każdego dnia od opuszczenia Ebou Dar modliła się o ich bezpieczeństwo, obecnie jednak czasu starczało tylko na naprawdę krótką modlitwę.

Zajęła miejsce na fotelu pośrodku łuku siedzisk, na fotelu przeznaczonemu królowej, i próbowała też jak królowa wyglądać — wyprostowana, wolna dłoń spoczywa swobodnie na rzeźbionej poręczy.“Sam wygląd królowej nie wystarczy — często mawiała jej matka — jednak bystry umysł, orientacja w sytuacji, a nawet dzielne serce nie przydadzą się na nic, jeśli ludzie nie będą w tobie widzieli królowej”. Birgitte przyglądała jej się uważnie, nieomal podejrzliwie. Czasami więź była naprawdę tylko źródłem uciążliwości! Dyelin uniosła pucharek z winem do ust.

Elayne wciągnęła głęboki oddech. Próbowała naświetlić problem pod każdym możliwym kątem, jaki przyszedł jej do głowy i nie wymyśliła nic innego.

— Birgitte, na wiosnę chcę, by moja Gwardia potrafiła sprostać wszystkiemu, co dziesięć Domów może wyprowadzić w pole. — Najprawdopodobniej zadanie niemożliwe do wykonania, nawet jednak wysiłki na drodze do jego realizacji równały się zatrzymaniu tych najemników, którzy już się zaciągnęli, jak i znalezieniu następnych, a ostatecznie pobór objąć miał wszystkich, którzy wykazywali choćby ślad ochoty. Światłości, co za paskudna gmatwanina!

Dyelin zakrztusiła się, oczy wyszły jej z orbit, struga ciemnego wina wytrysnęła z ust. Wciąż zapluwając się, wydobyła z rękawa obrzeżoną koronką chusteczkę i otarła podbródek.

Fala paniki napłynęła przez więź od Birgitte.

— Och, Elayne, niech sczeznę, nie możesz oczekiwać...! Jestem łuczniczką, nie generałem! I nikim więcej nigdy nie byłam, nie rozumiesz tego jeszcze? Po prostu robiłam to, co trzeba było zrobić, do czego zmuszały mnie okoliczności! W każdym razie i tak już nie jestem nią, jestem po prostu sobą i...! — Urwała w porę, zdając sobie sprawę, że mówi zbyt dużo. Nie pierwszy raz. Pod zaciekawionym spojrzeniem Dyelin jej twarz oblekł szkarłat.

Ustaliły wszystko tak, że Birgitte rzekomo jest z Kandoru, gdzie kobiety nosiły stroje podobne jej ubraniu, jednak Dyelin najwyraźniej nie dała wiary wyjaśnieniom. A za każdym razem, gdy Birgitte się przejęzyczyła, coraz bliżej była ujawnienia swojego sekretu. Elayne rzuciła jej spojrzenie, obiecujące późniejszą rozmowę.

Nie wyobrażała sobie, by policzki Birgitte mogły poczerwienieć jeszcze bardziej. Wszystkie wrażenia obecne w więzi stłumiło poczucie wstydu, tak przemożne, że zalało również Elayne; teraz z kolei ona pokraśniała. Pospiesznie przybrała surowy wyraz twarzy, mając nadzieję, że szkarłatne policzki mogą świadczyć o czymś innym niźli o dramatycznym pragnieniu skulenia się w fotelu w obliczu upokorzenia Birgitte. Ten zwierciadlany efekt potrafił być czymś znacznie więcej niż prostą uciążliwością!

Dyelin jednak szybko zapomniała o Birgitte. Wsunęła chusteczkę z powrotem na miejsce, ostrożnie odstawiła pucharek na tacę, a potem położyła dłonie na biodrach. Jej twarz pociemniała niby oblicze burzy.

— Gwardia zawsze była trzonem armii Andoru, Elayne, ale to... Na litość Światłości, to jest czyste szaleństwo! Wszystkich obrócisz przeciwko sobie, od rzeki Erinin do Gór Mgły!

Elayne za wszelką cenę starała się zachować spokój. Jeśli popełniła błąd, Andor może stać się drugim Cairhien, kolejną nabrzmiałą od krwi ziemią, gdzie rządzi chaos. Ona sama oczywiście zginie, co i tak nie będzie ceną dostatecznie wysoką, by nawet we własnych oczach zrekompensować koszty, jakie poniesie kraj. Jednak nie do pomyślenia było, że nie spróbuje, w każdym razie rezultat ostateczny okaże się dla Andoru identyczny jak całkowita jej porażka. Chłodna, opanowana, spokojna jak grób. Królowa nie ma prawa okazywać lęku, jeśli nawet przeraźliwie się boi. Zwłaszcza w takiej sytuacji. Matka zawsze mówiła, by tłumaczyć się najmniej, jak to tylko możliwe; im więcej próbuje się wyjaśnić tym większej ilości kolejnych wyjaśnień potrzeba, póki wreszcie na nic innego nie starcza już czasu. Natomiast Gareth Bryne twierdził, że kiedy to tylko możliwe, należy wszystko wyjaśnić, ludzie sprawiali się lepiej, jeżeli wiedzieli nie tylko co, ale również dlaczego. Dzisiaj postąpi wedle rady Bryne’a. Do wielu zwycięstw już poprowadził.

— Mam przeciwko sobie troje jawnych pretendentów. — I być może jednego, który nie zadeklarował swych roszczeń. Zmusiła się by wytrzymać spojrzenie Dyelin. Nie było w tym złości, po prostu dwie kobiety patrzące sobie w oczy. Niewykluczone jednak, że Dyelin zobaczyła w jej wzroku coś innego, bowiem zacisnęła szczęki, a jej twarz pokraśniała. Skoro tak, proszę bardzo. — Arymillą jako taką można się nie przejmować, ale Nasin opowiedział się za nią w imieniu Domu Caeren, a niezależnie czy traktować to jako wyraz jego umysłowego zdrowia, oznacza, że przez to samo jej roszczenia nabierają mocy. Naean i Elenia znajdują się w więzieniu, jednak ich zbrojni nie. Ludzie Naean mogą wahać się i kłócić, dopóki nie znajdą przywódcy, jednak Jarid jest Głową Sarand i nie zrezygnuje z okazji zaspokojenia ambicji swej żony. Domy Baryn i Anshar flirtują z jednym i drugim stronnictwem, najlepsze na co mogę mieć nadzieje, to tyle, że jeden pójdzie z Sarand, a drugi z Arawn. Dziewiętnaście Domów w Andorze jest na tyle silnych, by narzucić pomniejszym Domom sposób postępowania. Sześć opowiedziało się przeciwko mnie, dwa mam za sobą.— Sześć jak dotąd, i niech Światłość sprawi, aby rzeczywiście miała te dwa! Nie wspomniała o trzech wielkich Domach, które praktycznie rzecz biorąc, opowiedziały się za Dyelin, przynajmniej Egwene udało się na jakiś czas zatrzymać ich wojska w Murandy.

Skinieniem dłoni wskazała krzesło obok, a Dyelin zajęła miejsce, pieczołowicie wygładzając spódnice. Na jej twarzy nie szalała już wcześniejsza burza. Badawczo przyglądała się Elayne, nie dając jednak najmniejszej wskazówki odnośnie ewentualnych pytań lub wniosków.

— Zdaję sobie z tego równie dobrze sprawę co ty, Elayne, jednak Luan i Ellorien ostatecznie przekażą ci wpływy swych Domów, jestem pewna, że Abelle nie postąpi inaczej. — Zaczęła głosem ostrożnym, jednak w miarę mówienia przebijało w nim coraz więcej emocji. — Inne Domy też dostrzegą racjonalność takiego postępowania. Przynajmniej jeśli nie wystraszysz ich tak, że nie będą w stanie racjonalnie myśleć. Światłości, Elayne, to nie jest Sukcesja. Przecież przedstawicielka Domu Trakand przejmuje tron po kobiecie z Domu Trakand, a nie po jakimś innym Domu. Nawet Sukcesja zresztą rzadko rodziła otwarte walki! Jeśli z Gwardii zrobisz armię, ryzykujesz utratę wszystkiego.

Elayne odrzuciła głowę do tyłu, w jej śmiechu jednak nie było rozbawienia. Pasował natomiast znakomicie do łoskotu grzmotów.

— Zaryzykowałam wszystko w dniu, w którym wróciłam do domu, Dyelin. Powiadasz, że Norwelyn i Traemane opowiedzą się po mojej stronie, i Pendar także? Świetnie, wobec tego będę miała pięć za sobą, a przeciw sobie sześć. Nie wydaje mi się, aby inne domy “dostrzegły racjonalność takiego postępowania”, jak to zechciałaś ująć. Jeśli któryś z nich ruszy się, zanim będzie jasne jak południowe słońce, że Różana Korona jest moja, to po to, by wystąpić przeciwko mnie, nie zaś opowiedzieć za mną. — Przy odrobinie szczęścia wszyscy ci lordowie i lady powstrzymają się od sprzymierzenia z poplecznikami Gaebrila, ale w tej sprawie wolała nie ufać samemu szczęściu. Nie była przecież Matem Cauthonem. Światłości, większość ludzi była przekonana, że Rand zabił jej matkę, a nieliczni tylko wierzyli, że “lord Gaebril” był jednym z Przeklętych. Naprawa wszystkiego, co Rahvin zniszczył w Andorze, może zabrać całe życiem, nawet jeśli żyłoby się tak długo, jak Kobiety Rodziny! Niektóre Domy powstrzymają się z udzieleniem jej poparcia ze względu na gwałty, jakich Gaebril dopuszczał się w imieniu Morgase, a inne dlatego, że Rand oznajmił, iż ma zamiar “ofiarować” jej tron.. Kochała tego mężczyznę w każdym calu, ale żeby sczezł, nie musiał posuwać się do tego! Nawet jeśli był to jedyny sposób na powstrzymanie Dyelin. Najnędzniejszy dzierżawca Andory postawi kosę na sztorc, żeby usunąć marionetkę z Tronu Lwa! — Na ile się da, przede wszystkim nie chcę dopuścić, by Andoranin zabijał Andoranina, Dyelin, ale Sukcesja czy nie Sukcesja, Jarid jest gotowy do wojny, Elenia przebywa w zamknięciu. Naean też jest gotowa walczyć. — Najlepiej sprowadzić te kobiety do Caemlyn najszybciej jak to tylko możliwe, w Aringill mają zbyt wiele sposobności przemycenia tajnych wieści i rozkazów. — Arymilla jest jednak już gotowa, mając za sobą ludzi Nasina. Dla nich to jest Sukcesja a jedyny sposób, w jaki można ich powstrzymać przed otwartą wojną, to zgromadzić tyle sił, żeby nie ośmielili się zaatakować. Jeżeli do wiosny Birgitte uda się zbudować Gwardię w sile armii, to bardzo dobrze, ponieważ jeżeli w tym czasie nie będziemy miały armii, ta właśnie okaże się potrzebna. A jeśli tego ci za mało, pomyśl o Seanchanach. Oni nie zadowolą się Tanchico i Ebou Dar, chcą wziąć wszystko. Ale nie oddam im Andoru, Dyelin, tak jak nie oddam go Arymilli. — Nad ich głowami zaryczał grzmot.

Odwracając się lekko, by widzieć Birgitte, Dyelin oblizała wargi. Jej palce mimo woli szczypały fałdy spódnic. Choć niewiele mogło ją nastraszyć, to opowieści o Seanchanach miały tę moc. Jednak dalej wymamrotała po nosem, jakby tylko do siebie:

— Miałam nadzieje uniknąć wojny domowej. — A to mogło nie znaczyć nic albo bardzo wiele! Być może należy trochę ją wybadać.

— Gawyn — oznajmiła znienacka Birgitte. Jej twarz pojaśniała, podobnie emocje płynące przez więź. Wśród nich najwyraźniejsza była ulga. — Kiedy się pojawi, obejmie dowództwo. Będzie twoim Pierwszym Księciem Miecza.

— Mleko matki w kubku! — warknęła Elayne, a jej słowa podkreślił upiorny blask błyskawicy za oknem. Dlaczego ta kobieta musiała teraz właśnie zmienić temat? Dyelin wzdrygnęła się, a Elayne poczuła, jak znowu płoną jej policzki. Starczyło jednego spojrzenia na rozdziawione usta tamtej, żeby zrozumieć, jak wulgarnym posłużyła się przekleństwem. Dziwnie to też okazało się dla mej zawstydzające, przecież fakt, iż Dyelin była przyjaciółką jej matki, nie powinien odgrywać żadnej roli. Nie myśląc, przełknęła potężny haust wina — i omalże nie zadławiła się jego goryczą. Szybko odegnała obrazy Lini grożącej wymyciem ust, powtarzając sobie, że jest przecież dorosłą kobietą, która musi utrzymać tron. Nie sądziła jednak, by jej matka równie często robiła z siebie idiotkę we własnych oczach.

— Tak też się stanie, Birgitte — ciągnęła dalej, nieco uspokojona. — Kiedy przybędzie. — Do Tar Valon podążała trójka kurierów. Nawet jeśli żadnemu nie uda się umknąć uwagi Elaidy, Gawyn w końcu się dowie o jej roszczeniu do tronu i przybędzie. Rozpaczliwie go potrzebowała. Nie żywiła żadnych złudzeń względem swoich militarnych kompetencji, a Birgitte do tego stopnia obawiała się,że nie sprosta legendom, jakie o niej opowiadano, iż czasami wyglądało to tak, jakby po prostu nawet lękała się spróbować. Stawić czoło armii? Proszę bardzo! Dowodzić armią? Nigdy w życiu!

Birgitte zresztą doskonale zdawała sobie sprawę z krętych szlaków własnych myśli. W chwili obecnej jej oblicze pozostawało skrzepłe w kamień, natomiast w uczuciach szalała burza gniewu na siebie i zawstydzenia, ten pierwszy chwilowo zdawał się brać górę. Tknięta nagłym ukłuciem irytacji Elayne otworzyła już usta, żeby podjąć podniesioną przez Dyelin kwestię wojny domowej — wszystko po to, by dłużej nie myśleć o gniewie Birgitte.

Zanim jednak zdążyła wypowiedzieć słowo, otworzyły się wysokie czerwone drzwi. Jednak przelotna nadzieja, że oto wracają Nynaeve czy Vandene, pierzchła na widok dwóch kobiet Ludu Morza, bosych mimo panującej pogody.

Poprzedzała je chmura ciężkich perfum, one same zaś stanowiły istną paradę jaskrawych brokatowych jedwabnych spodni i bluzek, lśniących klejnotami sztyletów i naszyjników ze złota oraz kości słoniowej. Nie wspominając już innych ozdób. Proste czarne włosy, lekko naznaczone siwizną na skroniach, skrywały nieomal całkowicie grube złote kółka w uszach Renaile din Galon, jednak arogancja lśniąca w jej ciemnych oczach miała w sobie siłę wyrazu równą gęstym od nawleczonych medalionów łańcuszkowi, który spinał jeden z kolczyków z kółkiem w nosie. Wyraz twarzy miała skrajnie zdeterminowany, a mimo wdzięcznie posuwistych kroków, wydawała się gotowa przejść nawet przez ścianę. O długość dłoni niższa od swej towarzyszki, o skórze barwy ciemniejszej niż węgiel, Zarina din Parede nosiła półtora rażą tyle złotych medalionów, obijających się o lewy policzek, otaczała zaś ją aura znamionująca nie tyleż arogancję, co przyzwyczajenie do okazywanego jej posłuszeństwa, milczącą pewność, że wszystko co powie, zostanie wysłuchane. Siwizna pstrzyła czepek czarnych loków przylegających ściśle do czaszki, jednak widok jej twarzy sprawiał doprawdy piorunujące wrażenie, jak to zawsze ma miejsce w przypadku kobiet, którym wiek tylko dodaje urody.

Na ich widok Dyelin lekko drgnęła, jej dłoń powędrowała do twarzy, nim zdołała ją opanować. Zwykła reakcja dla ludzi nieprzyzwyczajonych do przebywania w towarzystwie Atha’an Miere. Elayne zaś skrzywiła się, i nie chodziło tylko o widok przekłutych nosów. Przez chwilę cisnęło jej się na usta kolejne przekleństwo, coś bardziej jeszcze... pikantnego. Wyjąwszy Przeklętych, nie bardzo przychodzili jej na myśl ludzie, których pragnęłaby w tej chwili mniej oglądać niż te dwie. Reene miała zatroszczyć się, by taka rzecz nie nastąpiła!

— Wybaczcie mi — powiedziała, unosząc się wdzięcznie — ale jestem w tej chwili bardzo zajęta. Sprawy wagi państwowej, same rozumiecie, w przeciwnym razie powitałabym was w sposób, na jaki zasługujecie. — Lud Morza przykładał nadzwyczajną wagę do odpowiedniego ceremoniału i właściwych form grzecznościowych, przynajmniej w takim sensie, jak to definiowała ich kultura. Najprawdopodobniej udało im się ominąć Pierwszą Pokojówkę, nie wspominając jej w ogóle o zamiarze widzenia się z Elayne, jednak mogłyby się łatwo obrazić, gdyby powitała je na siedząco, nim ceremonia koronacji da jej do tego prawo. A, niech sczezną obie w Światłości, nie mogła sobie pozwolić, by je obrazić. Obok niej stanęła Birgitte, skłoniła się ceremonialnie i odebrała z jej ręki pucharek, w więzi Strażnika znać było czujność. W obecności Ludu Morza zazwyczaj zachowywała się dość swobodnie, przejęzyczenia zatem również zdarzały jej się częściej. — Zobaczę się z wami jeszcze dziś, o późniejszej porze — skończyła Elayne, dodając: — Jeśli taka będzie wola Światłości. — Równie wielką wagę przykładały tamte do oficjalnego doboru słów, a sformułowanie, którego użyła równocześnie, okazywało szacunek, jak otwierało drogę wyjścia z sytuacji.

Renaile nie zatrzymała się, póki nie dotarła tuż przed oblicze Elayne, stanęła zresztą zdecydowanie zbyt blisko. Wytatuowana dłoń grzecznie udzieliła jej pozwolenia na zajęcie miejsca. Pozwolenia!

— Unikasz mnie. — Głos jak na kobietę miała niski, równie zimny co padający właśnie na dachy śnieg. — Pamiętaj, że jestem Poszukiwaczką Wiatrów Nesty din Reas Dwa Księżyce, Pani Okrętów Atha’an Miere. Dalej pozostaje ci do wypełnienia część umowy, jaką zawarłyście w imieniu waszej Białej Wieży. — Lud Morza wiedział o rozłamie w Wieży, w chwili obecnej wiedział już chyba każdy oraz jego najdalsi krewni, jednak Elayne nie bardzo było w smak dodatkowe komplikowanie swego położenia przez informowanie wszystkich, po której stanęła stronie. Jeszcze nie. Renaile zaś dokończyła swoją wypowiedź, uderzając we władcze, rozkazujące tony. — Poświęcisz mi swój czas i to zaraz! — Tyle jeżeli chodzi o ceremoniał i właściwe formy.

— Jak podejrzewam, to mnie ona unika, nie zaś ciebie, Poszukiwaczko Wiatrów. — W przeciwieństwie do Renaile, głos Zaidy brzmiał stosownie do zwykłej towarzyskiej pogawędki. Zamiast podejść prosto do niej skroś dywanów, wędrowała po komnacie z pozoru bez celu, zatrzymując się, by musnąć dłonią wysoki wazon z cieniutkiej zielonej porcelany, wspinając na palce, by zajrzeć do wnętrza kalejdoskopu o czterech okularach, umieszczonego na wysokim piedestale. Kiedy wreszcie spojrzała na Elayne i Renaile, w jej oczach zalśniły iskierki rozbawienia. — Mimo wszystko targu dobiła Nesta din Reas, która przemawiała w imieniu statków. — Oprócz tytułu Mistrzyni Fal klanu Catelar, Zaida piastowała jeszcze funkcję ambasadora Pani Okrętów. Przy Randzie wprawdzie, nie przy Tronie Andoru, jednak listy uwierzytelniające dawały jej prawo przemawiania i negocjowania w imieniu samej Nesty. Zmieniła jedną wysadzaną złotem tubę na inną, a potem podeszła na palcach, by znowu zajrzeć przez okular. — Obiecałaś Atha’an Miere dwadzieścia nauczycielek, Elayne. Jak dotąd pojawiła się jedna.

Ich wejście było tak gwałtowne i dramatyczne, że Elayne dopiero teraz zobaczyła Merilille, która właśnie domykała drzwi. Jeszcze niższa od Zaidy, Szara siostra wyglądała nadzwyczaj elegancko w ciemnoniebieskich wełnach obrzeżonych srebrnym futrem naszytymi na staniku drobnymi kamieniami księżycowymi, jednak ledwie dwa tygodnie nauczania Poszukiwaczek Wiatru już zdążyły wywołać zmiany w jej wyglądzie. Większość tamtych stanowiły kobiety obdarzone silnym talentem, żądne wiedzy, zdecydowane wycisnąć Merilille jak owoc winorośli po prasą, dobyć z niej ostatnią krople soku. Elayne niegdyś uważała tamtą za kobietę tak opanowaną, że właściwie niezdolną do okazania zaskoczenia, teraz jednak oczy Merilille pozostawały na trwałe lekko rozszerzone, wargi uchylone, jakby znajdowała się w stanie nieustającego zdumienia i spodziewała w każdej chwili kolejnych niespodzianek. Splotła dłonie w małdrzyk i stanęła przy drzwiach, najwyraźniej zadowolona, że nie znajduje się w centrum uwagi.

Odchrząknąwszy głośno, Dyelin powstała i groźnie zapatrzyła się na Zaidę i Renaile.

— Baczcie na swoje słowa — warknęła. — Znajdujecie się obecnie w Andorze, nie zaś na jednym z waszych statków, a Elayne Trakand jest przyszłą Andoru królową! Postanowienia waszej umowy zostaną zrealizowane w swoim czasie. Teraz mamy ważniejsze sprawy do omówienia.

— Na Światłość, nie istnieją ważniejsze sprawy — zagrzmiała w odpowiedzi Renaile, zwracając się ku tamtej. — Powiadasz, że umowa zostanie wypełniona? A więc tym samym udzielasz gwarancji. Wiedz zatem, że znajdzie się i dla ciebie miejsce na rei, gdzie zostaniesz powieszona za kostki, jeżeli...

Zaida pstryknęła palcami. Tylko tyle, ale Renaile wyraźnie się zatrzęsła. Schwyciła złote puzderko z pachnidłami, wiszące na jednym z naszyjników, przycisnęła do nosa i wetchnęła głęboko. Mogła być sobie Poszukiwaczką Wiatrów Pani Okrętów, kobietą o wielkim autorytecie i władzy wśród Atha’an Miere, jednak przy Zaidzie była tylko... Poszukiwaczką Wiatrów. Co stanowiło bolesną zadrę dla jej dumy. Elayne zdawała sobie sprawę, że z pewnością istnieje jakiś sposób wykorzystania tej sytuacji, dzięki któremu będzie mogła przynajmniej ten kłopot zdjąć sobie z głowy, jeszcze jednak nie odkryła, jak tego dokonać. O, tak, niezależnie czyjej się to podobało czy nie, Daes Dae’mar miała już we krwi.

Wdzięcznym krokiem przeszła obok zdjętej milczącą furią Renaile, jakby omijała stojącą na jej drodze kolumnę, część wystroju pomieszczenia, i ruszyła przed siebie, aczkolwiek nie kierując się w stronę Zaidy. Jeśli którakolwiek z obecnych w pomieszczeniu kobiet miała powody do ostrożności, jej to dotyczyło szczególnie. Nie mogła sobie pozwolić, by choć na włos ustąpić Zaidzie, albo Mistrzyni Fal zedrze jej cały skalp i odda perukarzom. Podeszła do kominka i wyciągnęła dłonie do ognia.

— Nesta din Reas ufała, że wywiążemy się z umowy, w przeciwnym razie nigdy by jej nie zawarła — oznajmiła spokojnie. — Odzyskałyście Czarę Wiatrów, jednak zapewnienie pomocy dziewiętnastu sióstr wymaga czasu. Wiem, że martwią was losy okrętów, które znajdowały się w Ebou Dar, gdy przybyli Seanchanie. Niech Renaile otworzy bramę do Łzy. Tam znajdują się setki łodzi Atha’an Miere. — Tyle przynajmniej wynikało z raportów. — Możecie dowiedzieć się wszystkiego od waszych ludzi, a potem połączyć siły przeciwko Seanchanom. — I w ten sposób się ich pozbędzie.— Pozostałe siostry zostaną do was wysłane, gdy tylko rzecz zostanie zorganizowana. — Merilille nie ruszyła się od drzwi, jej oblicze jednak przybrało zielonkawy odcień znamionujący panikę na myśl,że zostanie sama wśród Ludu Morza.

Zaidę znudził już kalejdoskop i mierzyła teraz Elayne spojrzeniem z ukosa. Nieznaczny uśmiech igrał na pełnych wargach.

— Muszę zostać na miejscu przynajmniej do czasu, aż spotkam się z Randem al’Thorem. Jeśli kiedykolwiek pojawi się tutaj. — Uśmiechnięte wargi zacisnęły się, ale po chwili rozkwitły znowu, Randa czekała z nią ciężka przeprawa. — I na czas jakiś zatrzymam jeszcze przy sobie Renaile oraz jej towarzyszki. Garstka Poszukiwaczek Wiatru nie uczyni różnicy wobec tych Seanchan, a tutaj, jeśli Światłość okaże się łaskawa, mogą się sporo pożytecznych rzeczy nauczyć. — Renaile parsknęła, jednak ledwie na tyle głośno, by ją usłyszano. Zaida przelotnie zmarszczyła brwi, a potem zaczęła majstrować przy okularze znajdującym się na wysokości czubka jej głowy. — Licząc ciebie, w Pałacu przebywa obecnie pięć Aes Sedai — mruknęła po namyśle. — Być może niektóre mogłyby również uczyć. — Jakby ten pomysł właśnie w tej chwili przyszedł jej do głowy. A gdyby nawet, to i tak Elayne jedną ręką mogła unieść obie kobiety Ludu Morza!

— O, tak, to byłoby cudownie — wybuchła Merilille, dając krok naprzód. Potem zerknęła na Renaile i zatrzymała się, a rumieniec pokrył jej blade cairhieniańskie policzki. Znowu splotła dłonie w małdrzyk, roztaczając wokół siebie aurę pokory, jakby przywdziała drugą skórę. Birgitte aż pokręciła głową w zadziwieniu. Dyelin patrzyła, jakby nigdy dotąd nie widziała na oczy Aes Sedai.

— Można by w tej sprawie wypracować jakieś porozumienie, jeśli taka będzie wola Światłości — ostrożnie oznajmiła Elayne. Powstrzymywanie się od rozmasowania skroni wymagało wysiłku. Żałowała, że nie może winić za ból pod czaszką nieustających grzmotów. Nynaeve z pewnością wybuchłaby na taką sugestię, Vandene zaś najpewniej zlekceważyłaby tego rodzaju rozkaz, jednak Careane i Sareitha mogą się zgodzić. — Ale same rozumiecie, nie więcej niż po kilka godzin dziennie. Kiedy znajdą wolną chwilę. — Unikała oczu Merilille. Nawet Careane i Sareitha mogą się zbuntować przeciwko próbie ciśnięcia ich w winną tłocznię.

Zaida przytknęła palce prawej dłoni do ust.

— A więc zgoda, w imię Światłości.

Elayne zamrugała. Złowieszcza oznaka — w oczach Mistrzyni Fal najwyraźniej zawarły kolejną umowę. Jej ograniczone doświadczenia związane z prowadzeniem negocjacji z Atha’an Miere sprowadzały się do tego, że należy mówić o szczęściu, jeśli się uda z nich uratować ostatnią koszulę. Cóż, tym razem wszystko będzie wyglądać inaczej. Na przykład, należy się zastanowić, co siostry mogłyby na tym zyskać? Każda umowa potrzebuje przecież dwóch stron. Zaida uśmiechnęła się, jakby doskonale wiedziała, co Elayne chodzi po głowie i napawało ją to rozbawieniem. Odetchnęła, kiedy po raz kolejny otworzyły się drzwi, dając jej pretekst, by odwrócić się od kobiet Ludu Morza.

Reene Harfor wślizgnęła się do komnaty, okazując wszystkie oznaki należnego szacunku, wyzbyte jednak śladu służalczości, a jej ukłon był dość powściągliwy, jakby co najmniej Głowa potężnego Domu stawała przed obliczem swej królowej. Niemniej, każda warta złamanego grosza Głowa Domu wiedziała dość, by ze stosownym respektem odnosić się do Pierwszej Pokojówki. Jej siwiejące włosy związane były w kok, niczym niewielka korona wieńczący głowę, na czerwono-białą suknię narzuciła szkarłatny kaftan, łeb Białego Lwa Andoru spoczywał na jej pokaźnym łonie. Reene nie miała nic do powiedzenia w kwestii tego, kto zasiądzie na tronie, jednak w dzień przybycia Elayne założyła pełny ceremonialny strój, jakby witała prawowitą królową. Na widok kobiet Atha’an Miere, które podstępem uniknęły jej kurateli, rysy jej twarzy przelotnie stwardniały, ale tylko po tym można było stwierdzić, że w ogóle je zauważyła. Na razie. Dowiedzą się w odpowiednio bolesny sposób, jakie są konsekwencje wzbudzenia animozji Pierwszej Pokojówki.

— Mazrim Taim w końcu przybył, moja pani. — Reene jakimś sposobem udało się sprawić, by ostatnie słowa zabrzmiały niczym “wasza wysokość”. — Czy mam mu kazać poczekać?

“Rychło w czas!” — powiedziała do siebie Elayne. Wezwała człowieka ponad dwa dni temu!

— Tak, pani Harfor. Proszę dać mu wina. Dobrego, ale nie najlepszego. Proszę też mu powiedzieć, że przyjmę go, kiedy tylko...

Taim wkroczył do komnaty takim krokiem, jakby cały Pałac należał do niego. Nikt nie musiał jej go anonsować. Błękitno-złote Smoki wiły się na rękawach kaftana, wyhaftowane na podobieństwo bestii naznaczających przedramiona Randa. Podejrzewała jednak, że nie spodobałoby mu się, gdyby o tym wspomniała. Był wysoki, wzrostem prawie równy Randowi, z zakrzywionym nosem i płonącymi oczyma nawiedzonego proroka, roztaczał wokół siebie wrażenie siły, potęgowane dodatkowo przez śmiertelną grację jego ruchów podobną do tej, z jaką poruszali się Strażnicy — a jednak cień zdawał się za nim kroczyć, jakby wraz z jego wejściem połowa lamp w komnacie przygasła, oczywiście nie był to prawdziwy cień, lecz tylko aura przyczajonej gwałtowności, na tyle narzucająca się widzom, że zdająca wsysać światło.

Tuż za nim szli dwaj jeszcze mężczyźni w niebiesko-czarnych kaftanach, jeden zupełnie łysy, z długą posiwiałą brodą i rozbieganymi błękitnymi oczyma, drugi młodszy, smukły niczym wąż, z aroganckim grymasem, który często gości na twarzach młodych mężczyzn, nim życie nie nauczy ich rozumu. Na wysokich kołnierzach obu można było dostrzec srebrny Miecz i Smoka z czerwonej emalii. Żaden jednak nie miał miecza przy boku, nie potrzebowali mieczy. Znienacka komnata salonu zdała się jakby mniejsza, wręcz zatłoczona.

Elayne instynktownie objęła saidara i przygotowała się do połączenia. Merilille w naturalny sposób dołączyła do kręgu, zdumiewające jednak, że na chwilę przed nią uczyniła to Renaile. Starczyło jednak przelotnego spojrzenia na Poszukiwaczkę Wiatrów, by rozwiać wszelkie wątpliwości. Z poszarzałą twarzą, Renaile ściskała tak mocno rękojeść wetkniętego za szarfę sztyletu, że Elayne mogła przez więź czuć ból jej palców. Przebywała w Caemlyn od dość dawna, by zdawać sobie sprawę z tego, czym są Asha’mani.

Mężczyźni oczywiście wiedzieli, że któraś objęła saidara, ale jeśli nawet, to nie byli w stanie dostrzec poświaty otaczającej trzy kobiety. Łysy zesztywniał, szczupły młodzieniec zacisnął pięści. Ich oczy patrzyły gniewnie. Z pewnością pochwycili saidina. Elayne już zaczynała żałować, że uległa odruchowej reakcji, ale nie miała zamiaru wypuścić Źródła, nie ma mowy. Taim rozsiewał wokół siebie poczucie zagrożenia w taki sposób, jak ogień promieniuje ciepłem. Zaczerpnęła głęboko z ogniwa więzi, do momentu, w którym ogarniające ją przemożne poczucie pełni życia zmieniło się w ostre, ostrzegawcze kłucia. Ale nawet one zdawały się... radosne. Z ilością Mocy, jaka przez nią płynęła, mogłaby zrównać z ziemią cały pałac, nie miała jednak pewności, czy wystarczyłoby tego na Taima i tamtych dwóch. Bardzo żałowała, że nie ma przy sobie jednego z trzech angreali, jakie znalazły w Ebou Dar, i które teraz pozostawały zamknięte w skrzyni razem z resztą rzeczy ze schowka, czekając, aż znajdzie czas, by zająć się badaniami.

Taim pogardliwie pokręcił głową, lekki uśmiech wykrzywił jego usta.

— Oczu nie macie? — Mówił głosem cichym, ale twardym, szyderczym. — Są tutaj dwie Aes Sedai. Boicie się dwóch Aes Sedai? Poza tym, nie chcecie przecież nastraszyć przyszłej królowej Andoru?— Jego towarzysze rozluźnili się w widoczny sposób, następnie spróbowali naśladować spontaniczną postawę dominacji tamtego.

Reene nic nie wiedziała ani o saidarze, ani o saidinie, jednak gdy tylko mężczyźni weszli do środka, ruszyła w ich stronę, groźnie marszcząc czoło. Asha’mani, nie Asha’mani, od wszystkich żądała jednako stosownego zachowania. Mruknęła coś pod nosem. Jednak nie dość cicho. Każdy kto wytężyłby słuch, mógł usłyszeć słowa: “Nędzne szczury”.

Pierwsza Pokojowa poczerwieniała, gdy zorientowała się, że wszyscy usłyszeli, Elayne zaś miała oto okazję obserwować skonfundowaną Reene Harfor. Co jednak sprowadzało się tylko do tego, że kobieta po prostu wyprostowała się, a potem z wdziękiem i godnością, którego mógłby pozazdrości każdy władca, rzekła:

— Wybacz mi, lady Elayne, ale niedawno poinformowano mnie o pladze szczurów w spichrzach. Rzecz zupełnie niezwykła o tej porze roku, nadto jest ich mnóstwo. Jeśli pozwolisz, oddalę się, by wydać stosowne polecenia szczurołapom i zadbać o rozsypanie trutki.

— Zostań — chłodno ucięła Elayne. Spokojnie. — Z tą zarazą poradzimy sobie w stosownym czasie. — Dwie Aes Sedai. Nie miał pojęcia, że Renaile potrafi przenosić, nadto wyraźnie podkreślił te liczbę. Czy jedna kobieta więcej czyniła jakąkolwiek różnicę? Czy potrzeba było znaczniejszej przewagi? Asha’mani najwyraźniej zdawali sobie sprawę, że kobiety w liczbie mniejszej nawet od trzynastki dysponują jednak określonymi przewagami. A ci tak sobie wkroczyli, nawet nie zapytawszy o pozwolenie, co? — Pokażesz tym miłym panom drzwi, kiedy już z nimi skończę. — Towarzysze Taima nachmurzyli się, słysząc lekceważące określenie, on sam jednak zareagował po raz kolejny tym swoim półuśmiechem. Był dostatecznie bystry, by domyślić się, że to o nich mówiła, wspominając “zarazę”. Światłości! Może Rand i potrzebował kiedyś tego człowieka, ale dlaczego dalej trzymał go przy sobie, nadając na dodatek tak znaczną pozycję? Cóż, tutaj jego pozycja nie miała najmniejszego znaczenia.

Niespiesznie wróciła na swój fotel, przez chwilę poprawiała spódnice. Mężczyźni będą musieli podejść i stanąć przed nią jak suplikanci, w przeciwnym razie będą tylko widzieli jej profil. Na moment zastanawiała się, czy nie oddać kontroli nad swoim niewielkim kręgiem. Asha’mani z pewnością całą uwagę skupią na niej. Jednak twarz Renaile wciąż nie straciła szarej barwy, a strach i gniew walczyły w niej o lepsze — gdyby przejęła połączenie, mogłaby uderzyć bez namysłu. W Merilille zaś wyczuwało się strach, ale pod kontrolą, zmieszany ze sporą porcją jakiegoś uczucia... niepewności chyba... które również znać było w szeroko otwartych oczach i rozchylonych wargach. Światłość jedna wie, co ona mogła zrobić.

Dyelin dała kilka wdzięcznych kroków i zajęła miejsce obok fotela Elayne, jakby chciała osłonić ją przed Asha’manami. Jakiekolwiek uczucia targały Głową Taravin, jej twarz pozostawała zdecydowana, bez śladu niepokoju. Pozostałe kobiety również nie marnowały czasu, każda najlepiej jak potrafiła, przygotowywała się do nadchodzącej konfrontacji. Zaida stała całkowicie bez ruchu przy kalejdoskopie, ze wszystkich sił starając się sprawiać wrażenie nieznaczącej i nieszkodliwej, dłonie jednak skryła za plecami, a nad przepasującą ją szarfą nie było widać rękojeści sztyletu. Birgitte oparła się o jedną ręką o framugę kominka, z pozoru całkowicie rozluźniona, pochwa noża jednak była pusta, a ze sposobu w jaki druga ręka swobodnie zwisała, można było łatwo wnosić, że gotowa jest do rzutu spod ręki. W więzi odczuwało się... koncentrację. Jakby strzała była już nasadzona, cięciwa naciągnięta i gotowa do zwolnienia.

Elayne opanowała ochotę sprawdzenia, co robi Dyelin oraz trzej mężczyźni.

— Najpierw zwlekasz z posłuchaniem mego wezwania, panie Taim, a teraz to niespodziane wtargnięcie. — Światłości, czy naprawdę dzierżył saidina? Istniały metody pozwalające przeszkadzać przenoszącemu mężczyźnie, a niekoniecznie zaraz równoznaczne z odcięciem go tarczą od źródła, były jednak to techniki trudne, ryzykowne, a ona znała je tylko w teoretycznym zarysie.

Rzeczywiście stanął przed nią, w odległości kilku kroków, ale w niczym nie przypominał petenta. Mazrim Taim doskonale zdawał sobie sprawę z tego, kim jest i ile jest wart, ale najwyraźniej co do tej drugiej kwestii miał zdanie dramatycznie wygórowane. Migocząca w oknie błyskawica naznaczyła jego twarz przedziwnym rysunkiem splątanych cieni. Wielu mogłoby zadrżeć w jego obecności, nawet gdyby nie miał na sobie tego niesamowitego kaftana, a jego imienia nie otaczała tak powszechna niesława. Ale nie ona. Nic jej to nie obchodzi!

Taim w namyśle poskrobał się po brodzie.

— Jak mi doniesiono, kazałaś w całym Caemlyn opuścić sztandary Smoka, pani Elayne. — W jego niskim głosie naprawdę znać było rozbawienie, nawet jeśli oczy nic zeń nie zdradzały! Wobec takiego lekceważenia okazanego Elayne, Dyelin aż syknęła ze złością, nie zwrócił jednak na nią najmniejszej uwagi. — Poza tym, słyszałem, że Saldaeanie wycofali się do obozu Legionu Smoka, a wkrótce także wszyscy Aielowie mają się znaleźć w obozach poza miastem. Ciekawe, jak on zareaguje, kiedy się o tym dowie? — Nie było żadnej wątpliwości, kogo ma na myśli. — I to zaraz po tym, jak przysłał ci dar. Z południa. Który każę ci dostarczyć w późniejszym czasie.

— W swoim czasie mam zamiar ogłosić sojusz Andoru ze Smokiem Odrodzonym — poinformowała go chłodno — jednak pamiętać należy, że Andor nie jest podbitą prowincją i ani on, ani nikt inny nie ma w nim praw okupanta. — Cały wysiłek woli wkładała w to, aby jej ręce spoczywały spokojnie na poręczach fotela. Światłości, przekonanie Aielów i Saldaean do wycofania się z miasta stanowiło jak dotąd jej największe osiągnięcie, a mimo iż zaowocowało natychmiastowym wzrostem przestępczości, było przecież konieczne! — W każdym razie, panie Taim, to nie twoje prawo ingerować w me poczynania. Jeśli Randowi się to nie spodoba, sama z nim wszystko załatwię! — Taim uniósł brew, a ten osobliwy uśmiech na jego ustach stał się szerszy.

“Żebym sczezła” — pomyślała zła na siebie. — “Nie powinnam mówić o Randzie z imienia!”. Tamten najwyraźniej uznał, że dokładnie wie, w jaki sposób ona poradzi sobie z gniewem Smoka Odrodzonego! Najgorszy z tego wszystkiego był fakt, że gdyby potrafiła zwabić Randa do łóżka, zrobiłaby to. Nie dla tej sprawy, nie dla załatwiania niczego, ale dlatego, że po prostu chciała. Cóż też mógł jej przysłać z południa?

Kiedy zdecydowała się kontynuować, w jej głos wkradły się tymczasem gniewne tony. Gniew wywołany sposobem, w jaki Taim do niej przemawiał, faktem, że Rand od tak dawna się nie pokazywał. Gniew na siebie samą, że czerwieniła się i roiła o podarunkach. Podarunki!

— Obwarowaliście sobie czteromilowy fragment Andoru. — Światłości, to przecież ponad połowa rozmiarów Wewnętrznego Miasta! Jak wielu tych ludzi może tam przebywać? Na samą myśl poczuła dreszcze. — Za czyim pozwoleniem, panie Taim? I proszę mi nie mówić, że Smoka Odrodzonego. On nie ma prawa udzielać zezwoleń na żadną działalność w obrębie Andoru. — Obok niej Dyelin poruszyła się niespokojnie. Nie miał wprawdzie prawa, niemniej, jeśli dysponuje się dostateczną siłą, można sobie dowolnie poczynać. Elayne nie spuszczała wzroku z Taima. — Odmówiłeś Gwardii Królowej dostępu na teren swojej... posiadłości. — Przed jej powrotem rzecz jasna ani razu nie próbowali. — Prawo Andoru obowiązuje na terenie całego królestwa, panie Taim. Sprawiedliwość jest taka sama dla lorda, wieśniaka... czy Asha’mana. Równocześnie nie twierdzę wcale, że jestem w stanie siłą wedrzeć się do środka. — Znowu się uśmiechnął, przynajmniej prawie. — Prawdopodobnie skończyłoby się to tylko moim upokorzeniem. Póki jednak Gwardia Królowej nie uzyska pozwolenia wstępu, ze swej strony obiecuję ci, że nawet jeden ziemniak nie przekroczy bram. Wiem, że potraficie Podróżować. A więc niech twoi Asha’mani spędzają całe dnie na Podróżowaniu, próbując gdzie indziej kupić żywność. — Ten ledwie widoczny uśmiech przeszedł w grymas, Taim przestąpił z nogi na nogę.

Jednak irytacja trwała nie dłużej niż moment.

— Żywność to problem właściwie nieistotny — oznajmił ze swobodą, rozkładając ręce. — Jak sama zauważyłaś, moi ludzie potrafią Podróżować. Dokądkolwiek im rozkażę. Wątpię poza tym, byś potrafiła mnie powstrzymać przed nabyciem, czego zechcę nawet w odległości dziesięciu mil od Caemlyn, jednak gdyby nawet tak było, żaden dla mnie kłopot. Mimo to jednak gotów jestem zgodzić się na każdą wizytę, gdy tylko tego zażądasz. Oczywiście, nie mogą to być odwiedziny niekontrolowane, za każdym razem odbywać się będą pod pieczą eskorty. W Czarnej Wieży szkolenie jest niełatwe. Każdego dnia ludzie umierają. Nie chcę żadnych dalszych wypadków.

W irytująco precyzyjny sposób zdawał sobie sprawę, jak daleko od Caemlyn sięga jej władza. Ale to było jedynie irytujące. Natomiast słowa o Podróżowaniu dokądkolwiek rozkaże tudzież uwaga o “wypadkach” mogły stanowić zawoalowane groźby. Niemożliwe. Jednak natychmiast poczuła wzbierającą w niej furię, gdy uświadomiła sobie, że pewność, iż nie może jej grozić, wynika z protekcji Randa. Nie będzie się chowała za plecami żadnego Randa al’Thora. Kontrolowane odwiedziny? Najpierw musi poprosić? Miała ochotę na miejscu spalić tego człowieka na popiół!

Nagle uświadomiła sobie, że przez więź płynie do niej gniew Birgitte, gniew stanowiący odbicie jej furii, która następnie łączyła się z wściekłością Birgitte, płynęła z powrotem, by wzmocniona odbić się od niej, trafić znowu do Birgitte, i tak karmiła się sobą, stając coraz bardziej rozdrażniona. Dłoń Birgitte drżała, jakby w każdej chwili mógł wyprysnąć z niej nóż. A ona sama? Przepełniała ją furia! Jeszcze jedna kropla, a straci kontrolę nad saidarem. Albo smagnie Mocą.

Z wysiłkiem zdławiła gniew w swej duszy, póki jej powierzchnia przynajmniej nie dawała złudzenia spokoju. Kiepskiego, niepewnego złudzenia. Przełknęła ślinę i cedziła słowa:

— Gwardziści będą wizytować cię każdego dnia, panie Taim. — W jaki sposób miałoby to być możliwe przy tej pogodzie, nie miała pojęcia. — Być może pojawię się i ja, w towarzystwie paru sióstr. — Jeśli wizja obecności Aes Sedai w Czarnej Wieży nawet zaniepokoiła Taima, nie dał nic po sobie poznać. Na Światłość, próbowała tylko egzekwować prawowitą władzę Andoru, a nie drażnić tego człowieka. Pośpiesznie odprawiła ćwiczenia, których nauczono ją jako nowicjuszkę... rzeka ujęta w brzegi... droga wewnętrznego spokoju. Trochę pomogło. Teraz jej gniew ograniczał się co najwyżej do pragnienia ciśnięcia w tamtego wszystkimi pucharkami z winem. — Zgadzam się na twój wymóg eskorty, z drugiej strony jednak nie masz prawa przede mną niczego ukrywać. Nie pozwolę, by za zasłoną twoich sekretów ukrywali się zbrodniarze. Rozumiemy się?

Ukłon Taima okazał się zdecydowanie szyderczy — szyderczy! — jednak jego głos znamionował napięcie.

— Ja rozumiem cię doskonale. Ty jednak też powinnaś zrozumieć mnie. Moi ludzie to nie są wieśniacy, kłaniający się na twój widok. Jeśli zanadto dasz się Asha’manowi we znaki, możesz przekonać się na własnej skórze, jak silne jest twoje prawo.

Elayne już otworzyła usta, by jednoznacznie poinformować tamtego, jak silne jest prawo w Andorze, gdy kobiecy głos dobiegł do niej spod drzwi:

— Już czas, Elayne Trakand.

— Krew i popioły! — mruknęła Dyelin. — Czy cały świat wybrał się dziś do nas w odwiedziny?

Elayne rozpoznała głos. Oczekiwała tego wezwania, nie wiedząc, kiedy nadejdzie. Równocześnie zdawała sobie jednak sprawę, że będzie musiała go posłuchać, i to bezzwłocznie. Wstała, żałując, że nie dano jej choć odrobiny czasu więcej, by mogła Taimowi wszystko wyjaśnić. Ten spod zmarszczonych brwi popatrzył na wchodzącą, potem na Elayne, najwyraźniej niepewny, jak rzecz całą rozumieć. Dobrze. Niech się zastanawia do czasu, aż będzie miał okazję zrozumieć jasno, jakie też specjalne prawa przysługują Asha’manom w Andorze.

Nadere była równie wysoka jak każdy z obu mężczyzn pod drzwiami, silnie zbudowana, właściwie można by ją nazwać najbardziej korpulentną kobietą Aielów, jaką Elayne w życiu widziała. Zielone oczy przez chwilę wpatrywały się w tamtych, po czym ich właścicielka najwyraźniej uznała ich za osoby pozbawione znaczenia. Asha’mani nie wywoływali żadnego wrażenia na Mądrych. Podobnie jak większość pozostałych rzeczy. Ze szczękiem bransoletek Nadere poprawiła szal na ramionach, a potem podeszła i zatrzymała się przed Elayne, stając plecami do Taima. Mimo chłodu na okrytych cienką bluzką ramionach miała tylko ten szal, choć przez ramię przerzuciła gruby wełniany płaszcz.

— Musisz pójść ze mną — poinformowała Elayne — bezzwłocznie. — Brwi Taima uniosły się wysoko, najwyraźniej nie przywykł, by go bez reszty ignorowano.

— Światłości niebios! — westchnęła Dyelin, pocierając dłonią czoło. — Nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi, Nadere, ale przecież z pewnością cała sprawa może poczekać, póki...

Elayne położyła dłoń na ramieniu tamtej.

— Nie masz pojęcia, Dyelin, i to nie może czekać. Odeślę wszystkich i udam się z tobą, Nadere.

Mądra z dezaprobatą pokręciła głową.

— Mające się zaraz urodzić dziecko nie może czekać, póki wszyscy nie zostaną odesłani. — Rozpostarła gruby płaszcz. — Przyniosłam go, aby ochronić twą skórę przed chłodem. Być może niepotrzebnie, a powinnam zamiast tego powiedzieć Aviendzie, że wymogi twojej wstydliwości większe są niż pragnienie posiadania siostry. — Dyelin westchnęła, nagle pojmując wszystko. Więź zobowiązań Strażnika aż drżała od gniewu Birgitte.

Pozostała tylko jedna droga wyjścia. W istocie więc nie było żadnego wyboru. Elayne pozwoliła, by połączenie z dwoma kobietami rozluźniło się, a potem sama wypuściła saidara. Jednak Renaile i Merilille dalej otaczała poświata.

— Pomożesz mi rozpiąć guziki, Dyelin? — Elayne dumna była z tego, jak niewzruszenie brzmi jej głos. Niczego innego się nie spodziewała. “Tylko dlaczego musi się to stać w obecności tylu świadków!” — pomyślała słabo.

Odwróciła się plecami do Taima — przynajmniej jego spojrzeń może sobie zaoszczędzić — i zaczęła od maleńkich guzików przy rękawach.

— Dyelin, mogę cię prosić? Dyelin? — Po chwili Dyelin drgnęła i poruszając się jakby we śnie, zaczęła manipulować przy guzikach na plecach sukni Elayne, mrucząc coś pod nosem i najwyraźniej nie potrafiąc otrząsnąć się z wrażenia. Jeden z Asha’manów pod drzwiami parsknął.

— W tył zwrot! — warknął Taim i pod drzwiami zastukały buty. Elayne nie wiedziała, czy on sam również się odwrócił — pewna była, że czuje na sobie jego oczy — nagle jednak już była przy niej Birgitte, potem Merilille i Reene, Zaida, a nawet Renaile, stanęły ramię w ramie, tworząc mur odgradzający ją od mężczyzn. Nie całkiem zwarty mur. Żadna nie była tak wysoka jak ona, a Zaida i Merilille sięgały jej ledwie do ramienia.

“Skup się” — nakazała sobie w myślach. “Jestem opanowana. Jestem spokojna. Jestem... prawie naga w komnacie pełnej ludzi, to jaka jestem!”. — Rozbierała się tak szybko, jak tylko mogła, pozwalając, by suknia i halka zsunęły się na posadzkę, ich śladem poleciały pantofle i pończochy. Chłód natychmiast przyprawił ją o gęsią skórkę, zdolność nie odczuwania zimna sprowadzała się tylko do tego, że nie drżała widocznie. Zdawało jej się również, że miały z tym coś wspólnego palące na policzkach rumieńce.

— To szaleństwo! — wymamrotała pod nosem Dyelin, zbierając porzucone rzeczy. — Kompletne szaleństwo!

— O co tu chodzi? — zapytała szeptem Birgitte. — Mam iść z tobą?

— Muszę pójść sama — odpowiedziała równie cicho Elayne. — Tylko, proszę, ani słowa! — Nie chodziło wcale o to, że Birgitte okazywała, iż ma zamiar się kłócić, niemniej z treści emocji przenoszonych przez więź można by ułożyć tomy. Wyjęła z uszu złote kółka kolczyków i podała je tamtej, na chwilę zawahała się, nim postąpiła podobnie z Wielkim Wężem. Mądre powiedziały, że musi pojawić się u nich jak dziecko przychodzące na świat. Pozostałe instrukcje były równie liczne, wśród nich przede wszystkim to, aby nikomu nie mówiła, co nastąpi. Jeśli o to chodzi, to żałowała, że sama nie wie. Dziecko przychodzące na świat nie ma pojęcia, co się wydarzy. Pomruki Birgitte miały ten sam ton co sarkania Dyelin.

Nadere podeszła do niej z płaszczem, ale tylko go jej podała; Elayne musiała sama wziąć go do ręki. Szybko się nim owinęła. Wciąż była przekonana, że czuje na sobie spojrzenie Taima. Kiedy już przywdziała grubą wełnę, instynkt nakazywał jej jak najszybciej opuścić komnatę, jednak opanowała go i powoli się odwróciła. Przecież nie umknie, otulona wstydem.

Mężczyźni, których Taim przyprowadził ze sobą, stali sztywno wyprostowani ze wzrokiem wbitym w drzwi, sam Taim zaś patrzył nieruchomo w palenisko kominka, z rękoma zaplecionymi na piersiach. Jego wzrok, który rzekomo na sobie czuła, stanowił więc tylko igraszkę wyobraźni. Wyjąwszy Nadere, wszystkie kobiety patrzyły na nią z mieszaniną ciekawości, konsternacji i ostatecznego zdumienia. Sama Nadere wydawała się tylko zniecierpliwiona.

Na jej użytek Elayne spróbowała swego najbardziej królewskiego tonu.

— Pani Harfor, czy zanim odejdą, mogłaby pani poczęstować pana Taima i jego ludzi winem? — Cóż, przynajmniej głos jej nie drżał. — Dyelin, proszę, dotrzymaj towarzystwa Mistrzyni Fal i Poszukiwaczce Wiatrów, być może uda ci się jakoś uspokoić ich obawy. Birgitte, spodziewam się jeszcze dziś wieczorem poznać twoje plany zaciągu. — Kobiety, usłyszawszy swe imiona, zamrugały zaskoczone, a potem bez słowa pokiwały głowami.

Później wyszła z komnaty, żałując, że nie było jej stać na nic więcej, Nadere powędrowała w ślad za nią. Ostatnią rzeczą., jaką usłyszała, zanim drzwi się za nią zamknęły, były słowa Zaidy:

— Dziwne obyczaje macie wy, przykuci do brzegu.

Na korytarzu spróbowała narzucić nieco szybsze tempo, chociaż nie było to łatwe, jeśli równocześnie należało uważać, by płaszcz się nie rozchylał. Biało-czerwone płytki posadzki były znacznie chłodniejsze niźli dywany w salonie. Nieliczni służący, wygodnie odziani w ciepłą wełnianą liberię, wytrzeszczali oczy na jej widok, po czym demonstracyjnie wracali do swych obowiązków. Płomienie wysokich stojących lamp migotały, w korytarzach jak zawsze hulały przeciągi. Od czasu do czasu ciągnęło tak mocno, że arrasy na ścianach marszczyły się leniwie.

— Wszystko było zamierzone, nieprawdaż? — zwróciła się do Nadere, ale tak naprawdę nie było to pytanie. — Kiedykolwiek bym nie otrzymała wezwania, już ty byś zadbała, abym znajdowała się w miejscu, gdzie patrzeć będą na mnie ludzie. Miałam zrozumieć wagę adopcji Aviendhy. — Zgodnie z tym, co im powiedziano, była to rzecz ważniejsza od wszystkiego innego. — Ciekawe, co jej zrobiłyście?— Aviendha bywała czasami zaskakująco bezwstydna, potrafiła paradować po swoich pokojach całkowicie nago i nic sobie nie robiła z tego, gdy wchodzili służący. Gdyby zmuszono ją do rozebrania się w tłumie ludzi, zapewne zrobiłaby to bez wahania.

— To już ona sama ci powie, jeśli zechce — oznajmiła Nadere, najwyraźniej całkowicie z siebie zadowolona. — Stanowisz miły widok, w odróżnieniu od wielu innych. — Jej obfity biust zafalował z gardła dobyło się parsknięcie, które mogło być śmiechem. — Ci mężczyźni, odwracający się plecami i te kobiety, które próbowały cię zasłonić. Położyłabym temu kres, gdyby tamten w haftowanym kaftanie cały czas nie zerkał przez ramię na twoje biodra I gdyby twoje rumieńce nie dowodziły jednoznacznie, że zdajesz sobie z tego sprawę.

Elayne zgubiła krok, potknęła się. Płaszcza zafalował, oddając tę odrobinę ciepła ciała, jaka się pod nim zgromadziła, nerwowym ruchem natychmiast znów się nim otuliła.

— Ten obrzydliwy świński kochaś! — warknęła. — Ja mu...! Ja mu...! — Ażeby sczezła, co niby mogła zrobić? Powiedzieć Randowi? Żeby on się zajął Taimem? Nigdy w życiu!

Nadere zmierzyła ją pytającym spojrzeniem.

— Większości mężczyzn podobają się kobiece pośladki. Przestań jednak myśleć o mężczyznach, a pomyśl o kobiecie, w której chcesz mieć siostrę.

Elayne zarumieniła się znowu i szybko pomyślała o Aviendzie. W najmniejszym stopniu nie uspokoiło to jej nerwów. Były jeszcze inne rzeczy, o których nakazano jej myśleć przed ceremonią i niektóre z nich napawały ją niepokojem.

Nadere już jej nie popędzała, Elayne zaś ze swej strony bardzo się starała, by nie świecić nagimi nogami w rozcięciu płaszcza — wszędzie wokół pełno było służby — toteż jakiś czas zabrało im dotarcie do pomieszczenia, gdzie zgromadziły się Mądre; było ich kilkanaście, w workowatych spódnicach, białych bluzkach, z ciemnymi szalami, za ozdoby mając naszyjniki i bransolety — srebrne, złote — klejnoty, kość słoniową, długie włosy związały pozwijanymi szarfami. Z pomieszczenia usunięto wszystkie meble i dywany, zostawiając nagą posadzkę, na palenisku nie płonął ogień. Tutaj, głęboko we wnętrzach Pałacu, gdzie nie było żadnych okien, łoskot grzmotów był ledwie słyszalny.

Spojrzenie Elayne pomknęło prosto do Aviendhy, która stała w przeciwległym końcu pomieszczenia. Naga. Nerwowo uśmiechnęła się do Elayne. Nerwowo! Aviendha! Elayne pośpiesznie zrzuciła z siebie płaszcz i odpowiedziała uśmiechem. Naprawdę nerwowo — pomyślała. Aviendha zaśmiała się cicho, Elayne po krótkiej chwili zareagowała podobnie. Światłości, ależ tu zimno! A podłoga była jeszcze zimniejsza niż powietrze.

Większości obecnych w pomieszczeniu Mądrych nie znała, choć jedna twarz rzuciła się jej w oczy. Przedwcześnie posiwiałe włosy Amys w połączeniu z rysami twarzy, sugerującymi, jakby właśnie weszła w wiek średni, jakimś cudem nadawały jej wygląd Aes Sedai. Na pewno Podróżowała z Cairhien. Egwene uczyła wędrujące po snach, w zamian za ich wiedzę dotyczącą Tel’aran’rhiod. Oraz, jak twierdziła, żeby spłacić dług, choć nigdy nie wyjaśniła, o jaki dług chodzi.

— Miałam nadzieję, że Melaine też tu będzie — powiedziała Elayne. Lubiła żonę Baela, ciepłą i szczodrą. Zupełnie inną niż zgromadzone w tym pokoju, znajome jej kobiety: koścista Tamela z kwadratową twarzą i Viendre, piękna jak niebieskooki orzeł. Obie były od niej silniejsze, jeśli chodzi o władanie Mocą, silniejsze od wszystkich kobiet, jakie w życiu spotkała, wyjąwszy tylko Nynaeve. Wśród Aielów rzekomo nie miało to znaczenia, jednak kiedy widziała, jak na jej widok prychają i spoglądają z góry, żadne inne wytłumaczenie nie przychodziło na myśl.

Oczekiwała, że to Amys pokieruje ceremonią — wyglądało na to, że zawsze obejmowała przywództwo — jednak tym razem padło na Monaelle, niską kobietę ze słomianymi włosami o rudawym poblasku, która też zaraz wysunęła się przed pozostałe. Tak naprawdę wcale nie była niska, po prostu była jedyną kobietą w pomieszczeniu niższą od Elayne. Była również najsłabsza, gdyby zdecydowała się na studia w Tar Valon, ledwie starczyłoby jej Mocy na zdobycie szala. Niewykluczone, że naprawdę wśród Aielów nie miało to znaczenia.

— Gdyby Melaine tu była — powiedziała Monaelle, tonem dość ostrym, niemniej wcale nie wrogim — wówczas wystarczyłoby, żeby splot bodaj musnął dzieci, które nosi w swym łonie, a stałyby się one wówczas częścią więzi, jaka połączy cię z Aviendhą. To znaczy, gdyby przeżyły: nienarodzone nie mają dość siły. Pytanie brzmi jednak, czy wam ich starczy? — Wykonała gest obiema dłońmi wskazując bliskie miejsca na posadzce. — Stańcie sobie pośrodku komnaty, obie.

Po raz pierwszy Elayne zdała sobie sprawę, że wszystko miało się odbyć z udziałem saidara. Wcześnie zdawało jej się, że będzie to po prostu czysto formalna ceremonia, połączona z wymianą zobowiązań, może przysiąg. Co właściwie miało nastąpić? Nie miało to znaczenia, chyba że... Idąc w stronę Monaelle, poczuła, jak znienacka zaciążyły jej nogi.

— Mój Strażnik... Nasza więź... Czy na nią to... też... wpłynie? — Na widok wahania Elayne zmierzająca ku niej Aviendha zmarszczyła brwi, jednak słysząc pytanie, spojrzała na Monaelle. Najwyraźniej było to coś, o czym wcześniej nie pomyślała.

Niska Mądra pokręciła głową.

— Sploty nie obejmą nikogo, kto nie znajduje się w tej komnacie. Być może ona poczuje przez łączącą was więź coś z tego, co zazwyczaj odczuwacie wspólnie, ale tylko odrobinę. — Aviendha wydała z siebie głębokie westchnienie ulgi, któremu Elayne zawtórowała.

— Dobrze — ciągnęła dalej Monaelle. — Trzeba przestrzegać określonych reguł. Chodźcie tu. Nie jesteśmy przecież wodzami klanów, którzy nad oosquai dyskutują przysięgi wody. — Śmiejąc się i opowiadając sobie rzeczy, które z pewnością miały być żartami na temat wodzów klanów i mocnego trunku Aielów, pozostałe kobiety skupiły się w krąg wokół Elayne i Aviendhy. Monaelle wdzięcznie umościła się na posadzce, usiadłszy ze skrzyżowanymi nogami obok nagich kobiet. Kiedy przemówiła ceremonialnym głosem, ostatnie śmiechy umilkły. — Zebrałyśmy się tutaj dla tych dwu kobiet, które chcą zostać pierwszymi siostrami. Przekonamy się, czy są dość silne, a jeśli tak, pomożemy im. Czy ich matki są obecne?

Elayne wzdrygnęła się, ale w jednej chwili Viendre już stała obok niej.

— Zastępuję Elayne matkę, która nie mogła się pojawić. — Położyła dłonie na ramionach Elayne i naciskała, póki tamta nie “klękła na zimnej posadzce przed Aviendhą, potem sama uklęknęła obok niej. — Ofiaruję moją córkę wszystkim próbom, jakie ją czekają.

Za Aviendhą stanęła Tamela i podobnie zmusiła ją do uklęknięcia, aż jej kolana omalże nie stykały się z kolanami Elayne, a potem też uklękła za jej plecami.

— Zastępuję matkę Aviendhy, która nie mogła się pojawić. Ofiaruję moją córkę próbom, jakie ją czekają.

Innym razem Elayne może by zachichotała. Żadna z kobiet nie wyglądała nawet na pięć lat starszą od niej czy Aviendhy. Innym razem. Nie teraz. Na twarzach tych Mądrych, które jeszcze stały, zastygł wyraz uroczystej powagi. Przypatrywały się jej i Aviendzie, jakby je oceniały, ważyły, niepewne jednak stosowanej miary.

— Która dla nich zniesie ból narodzin? — zapytała Monaelle, a Amys wystąpiła naprzód.

Dwie jeszcze wystąpiły wraz z nią, Shyanda o ognisto rudych włosach, którą Elayne wcześniej widziała w towarzystwie Melaine i siwiejąca kobieta, której w ogóle nie znała. Pomogły Amys rozebrać się do naga. Dumna w swej nagości Amys stanęła przed Monaelle i uderzyła w swój twardy brzuch.

— Rodziłam dzieci. Karmiłam je mlekiem — powiedziała, ujmując swe piersi, których wygląd przeczył jej słowom. — Ofiarowuję samą siebie.

Kiedy Monaelle godnym skinieniem przyjęła jej słowa, Amys opadła na kolano po przeciwnej stronie klęczących Elayne i Aviendhy, a potem przysiadła na stopach. Shyanda i siwa Mądra uklękły obok niej i nagle wszystkie znajdujące się w pomieszczeniu kobiety, oprócz Elayne, Aviendhy i Amys, otoczyła poświata Mocy.

Elayne wciągnęła głęboki oddech, zobaczyła, że Aviendha robi to samo. Od czasu do czasu poszczekiwała bransoleta którejś Mądrej, stanowiąc jedyny dźwięk w komnacie, prócz oddechów i dalekiego pomruku grzmotów. Dlatego też, gdy Monaelle przemówiła, był to nieomal wstrząs.

— Obie będziecie się zachowywać tak, jak was poinstruowano. Jeśli zawahacie się lub zwątpicie, znaczy to, że wasze oddanie nie jest dosyć mocne. Odeślę was wtedy i to będzie koniec, raz na zawsze. Będę wam zadawać pytania, a wy będzie na nie zgodnie prawdą odpowiadać. Jeśli nie zgodzicie się udzielić odpowiedzi, ostaniecie odesłane. Jeśli któraś z tu obecnych osądzi, że powiedziałyście kłamstwo, zostaniecie odesłane. Rzecz jasna, w każdej chwili obie możecie zrezygnować. Co będzie też równoznaczne z końcem wszystkiego. Tutaj nie ma drugiego razu. Dobrze. Co uważacie za najlepszą cechę, jaką każda z was widzi w tej, którą chce mieć za pierwszą siostrę?

Elayne na poły oczekiwała tego pytania. Była to jedna z rzeczy, nad którą kazano jej się zastanowić. Wybór jednej z cnót spośród wielu nie był łatwy, miała już jednak odpowiedź na podorędziu. Kiedy zaczęła mówić, strumienie saidara znienacka splotły się między nią a Aviendhą, z jej ust zaś nie wydobył się żaden dźwięk, słów Aviendhy również nie dosłyszała. Jakaś część jej umysłu bez zastanowienia łapczywie przyswoiła sobie kształt splotów — nawet w tej chwili żądza wiedzy cechowała ją w tym samym stopniu, co kolor oczu. Sploty rozwiały się, gdy tylko zamknęła usta.

— Aviendha jest taka pewna siebie, taka dumna. Nie dba o to, co według innych powinna robić albo kim powinna być; jest tą, którą chce być — usłyszała Elayne słowa wypowiedziane własnym głosem, podczas gdy równocześnie nakładały się na nie słowa wypowiedziane wcześniej przez Aviendhę. — Nawet kiedy Elayne boi się tak, że zasycha jej w ustach, jej duch się nie ugina. Jest najodważniejsza ze wszystkich ludzi, jakich spotkałam w życiu.

Elayne zapatrzyła się na przyjaciółkę. Aviendha uważała ją za odważną? Światłości, nie była przecież tchórzem, ale takie bohaterstwo? Co dziwne jednak, Aviendha również patrzyła na nią z niedowierzaniem.

— Odwaga jest niczym studnia — szepnęła Viendre do ucha Elayne — głęboka w jednych, płytka u drugich. Czy głębokie, czy płytkie, studnie w końcu zawsze wysychają, nawet jeśli później mają napełnić się znowu. Staniesz w obliczu czegoś, czemu nie sposób stawić czoło. Twój kręgosłup zmieni się w galaretę, a twoja chełpliwa odwaga sprawi, że łkając, będziesz pełzać w pyle.— Mówiła w taki sposób, jakby nade wszystko marzyła o rym, żeby być przy tym, jakby pragnęła, aby jej słowa się spełniły. Elayne skłoniła się grzecznie. Wiedziała już wszystko o kręgosłupie zmieniającym się w galaretę, w swoim mniemaniu każdego dnia musiała się z tym zmagać.

Tamela szeptała zaś do Aviendhy głosem ociekającym omalże równą satysfakcją, jaką wcześniej można było usłyszeć od Viendre.

Ji’e’toh wiąże cię niczym stalowe powrozy. Dla ji zrobiłabyś z siebie wszystko to, czego się od ciebie oczekuje, do ostatniej kropli. Jeśli byłoby to konieczne, dla toh poniżałabyś się i pełzała na brzuchu. Ponieważ do samej głębi przejmujesz się tym, co inni o tobie myślą.

Elayne omal nie jęknęła. To było okrutne i niesprawiedliwe. Wiedziała trochę o ji’e’toh i Aviendha wcale nie była taka. Jednak Aviendha tylko kiwała głową, zupełnie jak ona przed momentem. W pośpiesznej akceptacji tego, co sama już wcześniej wiedziała.

— Piękne cechy charakteru, zaiste godne podziwu u pierwszej siostry — powiedziała Monaelle, zsuwając szal z ramion — ale co każda z was widzi w drugiej najgorszego?

Elayne nieznacznie zmieniła ułożenie cierpnących z zimna kolan, oblizała wargi i zaczęła mówić. Tego się najbardziej obawiała. Nie chodziło też tylko o ostrzeżenie Monaelle. Aviendha wcześniej powiedziała, że muszą mówić prawdę. Muszą, bowiem w przeciwnym razie cóż warte byłoby siostrzane uczucie? I jak poprzednio, sploty przechowały jej słowa na czas, gdy mówiła.

— Aviendha.... — Powiedział nieoczekiwanie, z wahaniem głos Elayne. — Aviendha sądzi, że przemoc zawsze jest rozwiązaniem. Czasami nie potrafi widzieć dalej, niż koniec swego noża. Czasami zachowuje się jak chłopiec, który nie chce dorosnąć!

— Elayne wie, że... — Zaczął głos Aviendhy, potem zająknął się i kontynuował pośpiesznie. — Elayne wie, że jest piękna i zdaje sobie sprawę z władzy, jaką jej to daje nad mężczyznami. Od czasu do czasu wystawia na widok swoje łono albo uśmiecha się do mężczyzn, żeby robili to, czego ona chce.

Elayne zamarła z rozdziawionymi ustami. Aviendha tak o niej myśli? Wedle tego co powiedziała, uważa ją za jakąś latawicę! Aviendha odpowiedziała podobnym zmarszczeniem brwi, jej usta również na poły się otwarły, jednak zanim zdążyła wypowiedzieć słowo, Tamela znowu przycisnęła jej ramiona.

— Sądzisz, że mężczyźni nie patrzą z podziwem na twoją twarz? — w głosie Mądrej pobrzmiewały złowieszcze tony; jej oblicze najskromniejszym razie można by określić epitetem: “silna”. — Czy nie przyglądają się twoim piersiom w parowym namiocie? Nie podziwiają linii twoich bioder? Jesteś piękna i doskonale o tym wiesz. Zaprzecz, a sama sobie zadasz kłam! Przyjemność sprawiały ci spojrzenia, jakimi obrzucali cię mężczyźni i uśmiechałaś się do nich. Czy nigdy nie uśmiechniesz się do mężczyzny, by tym sposobem nadać większą siłę swym argumentom albo odwrócić jego uwagę od słabych stron swoich racji? Zrobisz tak, ale przez to nie będziesz niczym mniej, niż jesteś.

Policzki Aviendhy nabiegły krwią, jednak Elayne słuchała Viendre. I daremnie próbowała opanować własne rumieńce.

— Jest w tobie skłonność do przemocy. Zaprzecz temu, a zadasz kłam samej sobie. Czy nigdy nie wpadałaś w złość i nie zadawałaś ciosów w gniewie? Czy nigdy nie utoczyłaś krwi? Czy nigdy tego nie zapragnęłaś? Nie dopuszczając nawet innego sposobu rozwiązania sprawy? Nie poświęcając tej kwestii nawet jednej myśli? Póki będziesz oddychać, stanowić to będzie część ciebie samej. — Elayne myślała o Taimie i o innych razach, a jej twarz paliła jak ogień.

Tym razem jednak było coś więcej jeszcze niż tylko pojedyncza odpowiedź.

— Twoje ramiona osłabną — mówiła Tamela do Aviendhy. — Twoje nogi stracą swą lekkość. Dziecko będzie w stanie wyjąć nóż z twej dłoni. Na co wówczas przyda ci się umiejętność walki lub zapalczywość? Prawdziwą bronią pozostają rozum i serce. Czyż nauczyłaś się posługiwać włócznią tego dnia, gdy zostałaś Panną? Jeśli teraz nie będziesz ćwiczyć rozumu i serca, zestarzejesz się, a dzieci zdolne będą cię oszukać. Wodzowie klanu zasiadać będą w kącie, by grać w kocią kołyskę, a kiedy przemówisz, wszyscy słyszeć będą jedynie wiatr. Bacz na me słowa, póki jeszcze możesz.

— Piękno przemija — ciągnęła dalej Viendre, zwracając się do Elayne. — Z upływem lat obwisną ci piersi, ciało zwiotczeje, pomarszczy się skóra. Mężczyźni, którzy uśmiechali się na widok twej twarzy, będą cię traktować, jakbyś była drugim mężczyzną. Może twój mąż będzie na ciebie patrzył tak, jak za pierwszym razem, gdy cię zobaczył, jednak żaden inny mężczyzna już nie będzie o tobie śnił. Czy wówczas nie będziesz już sobą? Twoje ciało to jedynie przebranie. Twoja skóra zniszczeje, ale przecież jesteś swym sercem i rozumem, a te nie zmienią się, jak tylko stając większe.

Elayne pokręciła głową. Nie, żeby zaprzeczyć. Wcale. Nigdy dotąd jednak nie myślała o starzeniu się. Zwłaszcza od czasu, jak udała się do Wieży. Lata niewielkie zostawiały piętno nawet na najbardziej wiekowych Aes Sedai. A co, gdy uda jej się żyć równie długo jak kobiety Rodziny? Oczywiście byłoby to równoznaczne z odrzuceniem szala Aes Sedai, ale nawet jeśli, co z tego? U kobiet Rodziny zmarszczki pojawiały się bardzo późno, w końcu jednak nie można było tego uniknąć. O czym mogła myśleć Aviendha? Klęczała przed nią i wyglądała naprawdę... ponuro.

— Jaka jest najbardziej dziecinna rzecz, którą każda z was widzi w tej, którą chce za swą pierwszą siostrę? — zapytała Monaelle.

To było łatwiejsze, znacznie mniej niebezpieczne. Elayne nawet uśmiechnęła się, wypowiadając swe słowa. Aviendha zrewanżowała jej się uśmiechem, ponury wyraz twarzy gdzieś zniknął. I znowu ich słowa trafiały w sploty, a te oddawały je równocześnie, mówiąc ich głosami, w których brzmiał śmiech.

— Aviendha nigdy nie zgodziła się, abym ją nauczyła pływać. Próbowałam. Nie boi się niczego, prócz wejścia do każdej wody większej niż wanna.

— Elayne napycha się słodyczami, oboma rękoma pakuje sobie do ust słodycze, jak dziecko, które wie, że matka akurat nie patrzy. Jeżeli dalej tak pójdzie, nim się zestarzeje, utyje jak świnia.

Elayne szarpnęła się. Napycha się? Napycha? Wszystko na co sobie pozwalała, to odrobina słodkości od czasu do czasu. Rzadko. Gruba? Dlaczego Aviendha tak na nią patrzy? Upieranie się w strachu przed wodą głęboką po kolana było przecież dziecinne.

Monaelle zakaszlała, przykładając dłoń do ust, jednak Elayne zdało się, że tamta skrywa uśmiech. Niektóre ze stojących Mądrych śmiały się całkiem otwarcie. Z głupoty Aviendhy? Czyjej... napychania się?

Monaelle z powrotem przyjęła pełną godności postawę, poprawiła rozpostarte na posadzce spódnice, jednak gdy się odezwała, jej głosie znać było jeszcze lekki ślad wesołości.

— Czego każda z was najbardziej zazdrości kobiecie, w której chce mieć swą pierwszą siostrę?

Niewykluczone, że nie bacząc na wymogi prawdy, Elayne wybrałaby jakąś w miarę zrównoważoną i dość letnią cechę. Choć prawda przyszła jej do głowy w tym samym momencie, gdy tylko kazano jej się nad tą kwestią zastanowić, znalazłaby przecież coś mniejszego, nie tak bardzo zawstydzającego dla nich obu, co mogłoby zostać zaakceptowane. Może. Ale skoro teraz usłyszała te wszystkie rzeczy o uśmiechaniu się do mężczyzn i odsłanianiu łona... Niewykluczone, że rzeczywiście się uśmiechała, ale przecież to Aviendha spacerowała na oczach zaczerwienionych niczym buraki służących, nie mając na sobie nawet jednej nitki, co więcej, zdawała się nawet ich nie zauważać! A więc zdaniem tamtej, napychała się słodyczami, tak? I utyje? Mówiła więc gorzką prawdę, a sploty chwytały słowa jej i Aviendhy, która tymczasem poruszała ustami w ponurej ciszy, póki w końcu wszystko, co miały do powiedzenia, nie zostało ujawnione.

— Aviendha spoczywała w ramionach mężczyzny, którego kocham. Mnie to nigdy nie było dane i być może nie będzie, a wtedy pozostanie mi tylko płacz!

— Elayne cieszy się miłością Randa al’Th... Randa. Tak bardzo pragnę, by mnie kochał, że moje serce wciąż płacze, ale nie wiem, czy kiedykolwiek mnie pokocha.

Elayne uważnie spoglądała w pozbawiona wyrazu twarz Aviendhy. Była zazdrosna o nią przez Randa? Kiedy ten mężczyzna unikał Elayne Trakand, jakby miała świerzb? Jednak na dalsze rozmyślania nie dano jej czasu.

— Uderz ją z całej siły otwartą dłonią — Tamela nakazała Aviendzie, cofając równocześnie jedną rękę.

Viendre delikatnie ścisnęła Elayne.

— Nie broń się. — O niczym takim ich nie uprzedzano! Z pewnością Aviendha nie...

Mrużąc oczy, Elayne podniosła się z lodowatych płytek posadzki. Jeszcze ogłuszona roztarła policzek i zamrugała. Na resztę dnia zostanie jej odcisk dłoni tamtej. Przecież naprawdę nie musiała bić aż tak mocno.

Wszystkie czekały, póki nie uklękła ponownie, a wtedy Viendre przysunęła się bliżej.

— Uderz jaz całej siły otwarta dłonią.

No cóż, nie miała zamiaru bić Aviendhy w ucho. Przecież nie będzie... Cios zadany z pełnego zamachu sprawił, że Aviendha rozciągnęła się jak długa, ślizgając ciałem po posadzce, nieomal do miejsca, gdzie klęczała Monaelle. Dłoń bolała Elayne prawie równie mocno jak policzek.

Aviendha tymczasem zdołała się na poły unieść, potem potrząsnęła głową i pogramoliła się na miejsce. A Tamela rzekła:

— Uderz ją drugą dłonią.

Tym razem Elayne potoczyła się po przemarzniętej posadzce całą drogę aż do kolan Amys, w uszach jej dzwoniło, paliły oba policzki. A kiedy zajęła poprzednią postawę na klęczkach naprzeciw Aviendhy, kiedy Viendre jej z kolei kazała uderzyć tamtą, włożyła w cios całą siłę swego ciała, tak że omal nie przewróciła się na Aviendhę, gdy tamta upadła.

— Możecie teraz odejść — oznajmiła Monaelle.

Spojrzenie Elayne pobiegło ku Mądrej. Aviendha, która podnosiła się właśnie, zamarła jak głaz.

— Jeżeli oczywiście chcecie — kontynuowała Monaelle. — Mężczyźni zazwyczaj w tym momencie rezygnują, o ile nie wcześniej. Do wielu kobiet się to również odnosi. Gdy uznacie jednak, że dalej wciąż się kochacie, obejmijcie się.

Elayne rzuciła się w objęcia Aviendhy i omal nie upadła na wznak od impetu, z jakim tamta na nią wpadła. Przytuliły się do siebie. Elayne czuła łzy spływające po jej policzkach, słyszała, że Aviendha też płacze.

— Przepraszam — wymamrotała pośpiesznie. — Przepraszam cię, Aviendha.

— Wybacz mi — odszepnęła Aviendha. — Wybacz mi.

Monaelle tymczasem stanęła nad nimi.

— Jeszcze nie raz zobaczycie, jak to jest gniewać się na siebie, jeszcze nie raz usłyszycie od siebie ostre słowa, ale każda będzie zawsze pamiętać o tym, że uderzyła drugą. I to tylko dlatego,że jej kazano. Niech te ciosy zastąpią wszystkie pozostałe, jakie chciałybyście sobie kiedykolwiek wymierzyć. Teraz macie toh wobec siebie, toh, którego nie będziecie w stanie spłacić i nawet nie będzie wam wolno próbować, ponieważ każda kobieta jest dłużniczką swojej pierwszej siostry. Narodzicie się na nowo.

Wrażenie wywierane przez wijące się w pomieszczeniu sploty saidara nabrało innego charakteru, Elayne jednak nie miała najmniejszych szans zobaczyć, co się zmieniło, nawet gdyby przyszło jej to do głowy. Światła zbladły, jakby lampy zostały przygaszone. Ucichły wszelkie odgłosy. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszała, był głos Monaelle.

— Narodzicie się na nowo. — Świat zniknął. Ona zniknęła. Przestała istnieć.

Została świadomość, choć szczególnego rodzaju. Nie zdawała sobie sprawy, że jest sobą, w ogóle nie myślała, jednak pozostawała świadoma. Dźwięku. Płynnego poświstywania otaczającego ją zewsząd. Przytłumionego bulgotania i dudnienia. A przede wszystkim głuchego tętnienia. Zwłaszcza tego ostatniego.

Du-dum Du-dum. Nie wiedziała, co to zadowolenie, ale czuła się zadowolona. Du-dum.

Czas. Nie rozumiała czasu, jednak Wieki minęły. Czuła w sobie tylko obecność dźwięku, dźwięku, który był nią. Du-dum. Ten sam odgłos, ten sam rytm, jak ten drugi. Du-dum. I dobiegający z niedaleka, coraz bliżej. Du-dum. Kolejny. Du-dum. Ten sam dźwięk, ten sam rytm, co jej własny. Wcale nie inny. Były tym samym, były jednością. Du-dum.

Wieczność przeminęła do rytmu tego tętna, cały czas, jaki kiedykolwiek istniał. Dotknęła tego innego, które było nią samą. Mogła je poczuć. Du-dum. Poruszyła się, tak ona jak to drugie, które było nią, ocierały się o siebie, splatając członki, odsuwając się, ale zawsze powracając do siebie. Du-dum. Od czasu do czasu w ciemnościach pojawiało się światło, tak mętne, że prawie niewidoczne. Jednak jaskrawe dla niej, która nie znała nic prócz ciemności. Du-dum. Otworzyła oczy, wejrzała w oczy tego drugiego, które było nią, i zamknęła je na powrót, zadowolona. Du-dum.

Nagła zmiana, wstrząsającą dla kogoś, kto nie znał nigdy żadnej zmiany. Du-dum-du-dum. Uspokajający rytm stał się szybszy Konwulsyjne skurcze. Znowu. I znowu. Coraz silniejsze. Du-dum-du-dum! Du-dum-du-dum!

Nagle tamto drugie, które było nią — znikło. Była sama. Nie wiedziała, co to strach, ale bała się i była sama. Du-dum-du-dum Parcie! Silniejsze niż kiedykolwiek dotąd! Ściskają, miażdży ją. Gdyby wiedziała, jak krzyczeć, gdyby tylko wiedziała, czym jest krzyk, wrzasnęłaby z całej siły.

A potem światło, oślepiające, pełne wirujących wzorów. Nagle stała się ciężka, nigdy przedtem nie czuła swego ciężaru. Przeszywający ból gdzieś w środku. Coś połaskotało jej stopę. Coś połaskotało ja po plecach. Z początku nie wiedziała, że ten zawodzący głos wydobywa się z niej. Wierzgała słabo, wymachując rękoma, które nie wiedziały, jak się poruszać. Uniesiono ją, położono na czymś miękkim, ale równocześnie twardszym niźli wszystko, co wcześniej znała, wyjąwszy wspomnienia o tym drugim, które nie było nią, tym, które znikło. Du-dum. Du-dum. Dźwięk. Ten sam dźwięk, ten sam rytm. Dominacja samotności, nierozpoznanej, ale było w niej również zadowolenie.

Pamięć powoli zaczynała wracać. Uniosła głowę z piersi, na której spoczywała i spojrzała w twarz Amys. Tak, Amys. Twarz spływającą potem, o umęczonych oczach, jednak uśmiechniętą. Ona była Elayne, tak; Elayne Trakand. Jednak teraz była również kimś więcej. W niczym nie przypominało to więzi zobowiązań ze Strażnikiem, jednak poniekąd było podobne. Słabsze, ale równocześnie bardziej wspaniałe. Powoli odwróciła głowę na chwiejnym karku, by spojrzeć na tamto drugie, które nie było nią, skłaniające swą głowę na drugą pierś Amys. By spojrzeć na Aviendhę, ze zlepionymi potem włosami, z twarzą i ciałem lśniącym od wilgoci. Uśmiechającą się z radości. Śmiejąc się, płacząc, przylgnęły do siebie, jakby już nigdy nie miały zamiaru się opuścić.

— Oto moja córka, Aviendha — oznajmiła Amys — a to jest moja córka, Elayne, zrodzone w tym samym dniu, o tej samej godzinie. Niech zawsze strzegą się wzajem, niech zawsze wspierają się wzajem, niech zawsze się kochają. — Zaśmiała się cicho, w śmiechu brzmiało zmęczenie i czułość. — A teraz może któraś przyniesie nam jakieś okrycie, zanim ja i moje córki zamarzniemy na śmierć.

Elayne w tej chwili nie dbała o to, czy zamarznie na śmierć. Wśród łez i śmiechu przytuliła się do Aviendhy. Odnalazła swą siostrę. Światłości, odnalazła swą siostrę!


Toveine Gazal obudziły stłumione odgłosy krzątaniny, jakieś kobiety przechodziły obok, rozmawiając cicho. Uniosła głowę i twardej wąskiej pryczy, westchnęła z żalem. Jej dłonie zaciśnięte na gardle Elaidy okazały się tylko miłym snem. Rzeczywistością było maleńkie pomieszczone o ścianach z płótna. Spała źle i czuła się teraz osłabiona, wyczerpana. I spała za długo, nie wystarczy czasu na zjedzenie śniadania. Niechętnie odrzuciła koce. Budynek był jakimś rodzajem małego magazynu, z grubymi ścianami i grubymi, nisko zwieszonymi krokwiami, ale bez ogrzewania. Para jej oddechu zmieniała się w mgłę, a zimne powietrze poranka uszczypnęło ją przez bieliznę, zanim jeszcze stopy dotknęły szorstkich desek podłogi. Nawet gdyby przyszło jej do głowy zostać dziś w łóżku, miała wyraźne rozkazy. Wstrętne więzy Logaina czyniły nieposłuszeństwo niemożliwym, niezależnie do tego, czego sama chciała.

W myślach próbowała nazywać go zwyczajnie: Ablar, w najgorszym razie: pan Ablar, jednak imię Logain zawsze natrętnie wciskało się do głowy. Imię będące znamieniem jego niesławy. Logain, fałszywy Smok, który rozbił armie swego ojczystego Ghealdan. Logain, który jak burza przeszedł przez symboliczne wojska Altaran i Murandian, zachowując dość zimnej krwi, aby zatrzymać się, nim zagrozi samemu Lugardowi. Logain, który został poskromiony, a jednak jakimś sposobem znów mógł przenosić, i który ośmielił się nałożyć swój przeklęty splot saidina na Toveine Gazal. Szkoda tylko, że nie rozkazał jej, by nie myślała. Gdzieś w głębi czaszki wciąż mogła czuć jego obecność. Zawsze tam był.

Na moment z całej siły zacisnęła powieki. Światłości! Farma Pani Doweel wydawała jej się kiedyś Szczeliną Zagłady — lata wygnania i pokuty. Bez żadnej drogi wyjścia, wyjąwszy niewyobrażalne, czyli zostanie ściganą renegatką. Nie minął nawet tydzień od jej schwytania, a już wiedziała lepiej. Tutaj była Szczelina Zagłady. I nie było stąd żadnego wyjścia. Ze złością potrząsnęła głową i palcami otarła z policzków lśniącą wilgoć. Nie! Jakoś zdoła uciec choćby po to, by naprawdę zacisnąć palce na gardle Elaidy. Jakoś.

Poza pryczą w pomieszczeniu znajdowały się trzy elementy umeblowania, jednak wolnego miejsca zostawało ledwie dość, by się poruszyć. Nożem rozbiła skorupę lodu, która zdążyła się zgromadzić w żółto paskowanym dzbanie na umywalni, napełniła wyszczerbioną białą miednicę i przeniosła, podgrzewając wodę, póki nie pokazały się nad nią smużki pary. Pozwolono jej przenosić przy załatwianiu codziennych spraw. Ale nic więcej. Machinalnie umyła się, wyszorowała zęby solą i sodą, potem założyła świeżą bieliznę oraz pończochy wyciągnięte z maleńkiej drewnianej skrzyni stojącej w nogach łóżka. Pierścień został w skrzyni, schowany w małej aksamitnej sakiewce, wepchnięty na samo dno. Kolejny rozkaz. Skrzynia mieściła cały jej dobytek, wyjąwszy tylko przybornik do pisania. Na szczęście, kiedy ją pojmano, gdzieś się zagubił. Suknie wisiały na stojącym wieszaku, który dopełniał umeblowania pokoju. Nie patrząc, wybrała jedną z nich, nałożyła mechanicznie, a potem spięła włosy grzebieniem i spinką.

W pewnym momencie uchwyciła swoje odbicie w tanim, pełnym skaz lustrze nad umywalnią, a wtedy oprawiony w kość słoniową grzebień zamarł jej w dłoni. Wciągnęła urywany oddech i odłożyła grzebień obok dopasowanej spinki. Suknię, którą wybrała, uszyto z grubej, choć cienko tkanej wełny, ufarbowanej na kolor czerwieni tak głębokiej, że wpadała w czerń. Czerń, niczym kaftany Asha’manów. Jej zniekształcony obraz patrzył z lustra, krzywiąc wargi. Jednak przebranie się oznaczałoby rodzaj przyznania do porażki. Zdecydowanym ruchem porwała z wieszaka obrzeżony futrem kuny szary płaszcz.

Kiedy odsunęła na bok płócienną zasłonę, zobaczyła jakieś dwadzieścia sióstr już zebranych w głównym przejściu, skąd wchodziło się do oddzielonych płóciennymi parawanami pokoi. Tu i tam niektóre rozmawiały przyciszonymi głosami, jednak pozostałe unikały swego wzroku, nawet jeśli należały do tych samych Ajah. Z pewnością dawało się wśród nich wyczuć strach, niemniej to wstyd powlekał większość twarzy. Akoure, korpulentna Szara, wbijała spojrzenie w dłoń, na której powinien znajdować się pierścień. Desandre, smukła Żółta, chowała rękę pod pachą.

Kiedy pojawiła się Toveine, szmery rozmów umilkły. Kilka kobiet całkiem otwarcie wyraziło jej spojrzeniami swój gniew. W tym Tenare i Lemai, z jej własnych Ajah! Desandre na tyle już doszła do siebie, że odważyła się odwrócić plecami. Na przestrzeni dwóch dni pięćdziesiąt jeden Aes Sedai dostało się w niewolę u odzianych w czerń potworów, a pięćdziesiąt spośród nich winiło za to Toveine Gazal, jakby Elaida a’Roihan w ogóle nie przyłożyła ręki do tej katastrofy. Gdyby nie interwencja Logaina, już pierwszej nocy zemściłyby się na niej. Wcale nie była mu za to wdzięczna, jak również za to, że zmusił Carniele do Uzdrowienia pręg pozostawionych przez pasy i sińców od ciosów pięści oraz butów. Wolałaby raczej dać się pobić na śmierć, niż cokolwiek mu zawdzięczać.

Narzuciła płaszcz na ramiona i dumnie przeszła przez korytarz, na blade światło poranka, które idealnie pasowało do jej zmarnowanego nastroju. Za nią któraś wykrzyknęła przykre słowa, jednak zamknięte drzwi przerwały jej, w pół zdania. Dłonie jej drżały, gdy naciągała na głowę kaptur, kryjąc pod ciemnym futrem twarz. Żadnej jeszcze nie uszły na sucho drwiny z Toveine Gazal. Nawet pani Doweel, która przez lata zdołała wymusić na niej przynajmniej pozory uległości, nauczyła się tego, gdy jej wygnanie dobiegło końca. Jeszcze im pokaże. Wszystkim pokaże!

Sypialnia, którą dzieliła z pozostałymi siostrami, leżała na samym skraju dużej wioski, samej w sobie dość dziwnej. Wioski zamieszkanej przez Asha’manów. Tereny znajdujące się gdzie indziej, jak jej powiedziano, przeznaczono pod budowle mające rzekomo przyćmić wysokością Białą Wieżę, jednak tymczasowo wszyscy żyli tutaj. Pięć wielkich, przysadzistych kamiennych baraków, rozmieszczonych wzdłuż ulic równie szerokich jak dowolna aleja Tar Valon, a każdy mógł pomieścić po stu Asha’mańskich Żołnierzy. Światłości dzięki, żaden z nich dotąd nie był zapełniony, jednak pokryte śniegiem rusztowania wokół kolejnych dwu baraków, właściwie gotowych do pokrycia strzechą, oczekiwały na powrót robotników Z jedenastu mniejszych kamiennych budowli każda dawała schronienie dziesięciu Oddanym, kolejną właśnie wznoszono. Wokół nich rozrzucono przypadkowo prawie dwie setki domów, z rodzaju tych, jakich można się spodziewać w każdej wiosce, w nich mieszkali niektórzy żonaci mężczyźni oraz rodziny niezbyt jeszcze zaawansowanych w szkoleniu.

Potrafiący przenosić mężczyźni nie przerażali jej. Cóż, początkowo dała się ponieść panice, prawda, ale to nie miało teraz najmniejszego znaczenia. Jednak pięciuset mężczyzn, którzy władali Jedyną Mocą, uwierało ją niczym odłamek kości, który utkwił między zębami w miejscu, gdzie nie potrafiła go usunąć. Pięć setek! I opanowali Podróżowanie, przynajmniej niektórzy. Bardzo ostry odłamek kości. Co gorsza, udało jej się dotrzeć do wznoszonego w lesie muru obronnego, znajdującego się w odległości ponad mili, Widok napełnił ją trwogą znacznie głębszą, niżby można z pozom wnosić.

Mur w żadnym miejscu nie został jeszcze ukończony, sięgał najwyżej na dwanaście czy piętnaście stóp, budowy żadnej z wieź czy bastionów jeszcze nawet nie rozpoczęto. W niektórych miejscach mogłaby swobodnie wspiąć się na stosy czarnego kamienia, oczywiście, gdyby nie polecenia zabraniające prób ucieczki. Konstrukcja jednak ciągnęła się na przestrzeni ośmiu mil, a ona uwierzyła Logainowi, gdy ten powiedział, że jej wzniesienie zabrało im niecałe trzy miesiące. Smycz, na której ją trzymał, była dostatecznie krótka, żeby nie musiał kłopotać się łgarstwem. Nazwał mur marnowaniem czasu i sił ludzkich, być może rzeczywiście tak było, ona jednak nie potrafiła opanować szczękania zębami. Tylko trzy miesiące. Wykonane przy użyciu Mocy. Męskiej części Mocy. Kiedy myślała o tym czarnym murze, do głowy przychodził jej obraz nieubłaganej siły, której nic nie powstrzyma, lawiny czarnego kamienia idącej w dół, by pogrzebać Białą Wieżę. Rzecz jasna, niemożliwe. Niemożliwe, kiedy jednak nie śniła o uduszeniu Elaidy, śniła właśnie o tym.

W nocy spadł śnieg, jego gruba powłoka kryła wszystkie dachy jednak nie musiała przedzierać się przez zaspy na szerokich ulicach. Udeptaną ziemię oczyszczono już, należało to do obowiązków mężczyzn przechodzących szkolenie. Wykorzystywali Moc do każdej czynności, począwszy od rąbania drzewa, a skończywszy na czyszczeniu odzieży! Po ulicach tu i tam spieszyli mężczyźni w czarnych kaftanach, inni licznie już zbierali się przed frontem baraków, do wtóru donośnych głosów wzywających na apel. Opalone kobiety szły obok, z całkowitym spokojem ducha niosąc kosze do magazynu kwatermistrza albo kubły na wodę do najbliższego zbiornika, chociaż jakim sposobem każdą z nich było stać na spokój w obliczu wiedzy, kim jest jej mąż, tego Toveine nie potrafiła sobie wyobrazić. Co jeszcze dziwniejsze, po ulicach swobodnie biegały dzieci, przemykając między formacjami potrafiących przenosić mężczyzn, krzycząc, śmiejąc się, tocząc kółka, rzucając barwne piłki, bawiąc się z lalkami i z psami. Szczypta normalności, która jeszcze bardziej podkreślała zły odór całej reszty.

Przed nią oddział konny stępa wjeżdżał na ulicę. Przez krótki czas, jaki spędziła w wiosce — a wydawał się nieskończonością — nie widziała, by ktokolwiek wjeżdżał do wioski, prócz robotników dowożonych wozami. Żadnych gości, choć przecież musieli się tacy zdarzać. A teraz pięciu mężczyzn w czerni eskortowało dwunastu ludzi w czerwonych kaftanach i płaszczach Gwardii Królowej, na ich czele jechały dwie złotowłose kobiety, jedna w czerwono-białym płaszczu obrzeżonym czarnym futrem, druga zaś... Brwi Toveine podeszły do góry. Druga miała na sobie zielone spodnie w stylu kandoriańskim i kaftan, z którego oznaczeń wynikało, że należy do Kapitana-Generała Gwardii. Na jej czerwonym płaszczu znajdowały się nawet stosowne złote węzły epoletów! Być może pomyliła się w identyfikacji formacji, do jakiej należeli mężczyźni. Gdy ta kobieta jednak spotka prawdziwych Gwardzistów, będzie miała się z pyszna. W każdym razie pora i tak była osobliwie wczesna na gości.

Za każdym razem, gdy przejeżdżający oddział docierał do frontu formacji, stojący tam mężczyzna krzyczał:

— Asha’mani, baczność, na wprost patrz! — a obcasy butów ubijały twardą ziemię, sylwetki ich właścicieli zaś prężyły się niczym kamienne kolumny.

Toveine nasunęła głębiej kaptur, aby skryć twarz i mimowolnie usunęła się na skraj szerokiej ulicy, stając za rogiem jednego z mniejszych kamiennych baraków. Wychodził z niego właśnie starszy mężczyzna o poszarpanej brodzie — na wysokim kołnierzu mogła, dostrzec srebrny miecz — tamten spojrzał na nią ciekawie, nie zwalniając jednak kroku.

Świadomość tego, co zrobiła, runęła na nią niczym kubeł zimnej wody, łzy nieomal trysnęły z oczu. Nawet gdyby potrafiła rozpoznać twarz Aes Sedai, żadna z nadjeżdżających teraz jej nie zobaczy. Jeśli któraś z tych kobiet potrafi przenosić, jakkolwiek nie zdawałoby się to nieprawdopodobne, nie znajdzie się dostatecznie blisko, by móc stwierdzić, że Toveine też potrafi. Zamartwiała się i denerwowała, jak przechytrzyć Logaina, a potem zrobiła wszystko, co konieczne, żeby do joty wypełnić jego rozkazy i to bez jednej myśli!

W akcie sprzeciwu zatrzymała się w miejscu, do którego dotarła i odwróciła, by obejrzeć gości. Jej dłonie automatycznie chciały poprawić kaptur, jednak z całej siły nakazała im spoczywać swobodnie. To było żałosne i bezsensowne. Znała Asha’mana jadące go na czele oddziału, przynajmniej z widzenia: krępy mężczyzna w średnim wieku, z połyskliwymi czarnymi włosami, lepkim uśmiechem i nawiedzonymi oczyma proroka. Twarze pozostałych nic jej nie mówiły. Cóż mogła osiągnąć w ten sposób? Jak mogła przekazać wiadomość przez któregoś z nich? Nawet gdyby eskorta rozprószyła się, jak ma się dostać na tyle blisko tamtych, by dostarczyć wiadomość, skoro nakazano jej surowo unikanie sytuacji w których ktoś obcy mógłby odkryć zamieszkujące w obozie Aes Sedai.

Mężczyzna o nawiedzonych oczach wyglądał na znużonego obowiązkami, jakie przypadły mu tego poranka, ledwie dbał o to, by skrywać ziewnięcia urękawicznioną dłonią.

— ...kiedy już skończymy — mówił w momencie, gdy przejeżdżał obok Toveine — pokażę ci Gród Rzemieślników. Zdecydowanie większy od tego, co tu mamy. Zamieszkują go przedstawicie wszystkich zawodów, od mularzy i cieśli po kowali i krawców. Sami wytwarzamy wszystko, czego nam trzeba, lady Elayne.

— Oprócz rzepy — wysokim głosem powiedziała jedna z kobiet, a pozostałe roześmiały się.

Toveine aż zadarła głowę. Obserwowała pochód kawalkady. Jeźdźców po ulicy, towarzyszył mu nieustanny okrzyk kolejnych rozkazów i tupot butów. Lady Elayne? Elayne Trakand? Młodsza dwu kobiet nawet pasowała do opisu, jaki jej podano. Elaida nie wyjaśniła, dlaczego tak desperacko chce dostać w swe ręce tę akurat zbiegłą Przyjętą, nawet jeśli była nią przyszła królowa, jednak żadna siostra nie opuszczała Wieży bez ścisłych rozkazów względem tego, co ma zrobić, kiedy ją spotka.

“Uważaj na siebie, Elayne Trakand” — pomyślała Toveine. — “Wcale mi nie zależy, by Elaida dostała cię w swe ręce”.

Należało się nad tym poważnie zastanowić, może istniał jakiś sposób wykorzystania obecności dziewczyny w obozie, kiedy jednak o tym pomyślała, nagle zdała sobie sprawę z tej nigdy nie milknącej obecności w głębi jej umysłu — umiarkowana pogarda i coraz bardziej świadome siebie poczucie celu. Logain skończył śniadanie. Niedługo wyjdzie na zewnątrz. Wcześniej kazał jej, by na niego czekała.

Biegła już, nim na dobre zdała sobie sprawę z tego, co robi. Skończyło się na tym, że nogi zaplątały jej się w fałdy spódnic i upadła ciężko, tracąc dech w piersiach. Wezbrał w niej gniew, jednak tylko wstała niezgrabnie i nie zatrzymując się nawet, by otrzepać pył, zebrała spódnice nad kolanami i pobiegła znowu, a poły płaszcza powiewały za jej plecami. Ścigały ją ostre docinki mężczyzn i śmiechy dzieci.

Nagle otoczyła ją sfora psów, warczały, gryzły łydki. Podskakiwała, odwracała się, kopała, jednak nie chciały dać jej spokoju. Chciało jej się wyć z upokorzenia i złości. Dotąd psy zawsze były braćmi, ona zaś nie miała prawa przenieść nawet iskierki Mocy, żeby je odpędzić. Jeden szary pies schwycił fałdę spódnicy, ciągnąc w bok. Teraz zdjęła ją prawdziwa panika. Jeśli się przewróci, rozszarpią ja na strzępy.

Jakaś kobieta w brązowych wełnach krzyknęła ostro i cisnęła ciężkim wiadrem w psa szarpiącego spódnicę Toveine. Wiadro trafiło nakrapianego szaro zwierza w żebra, umknął ze skowytem. Toveine zagapiła się zdumiona, ale już po chwili musiała uwalniać lewą nogę z pyska kolejnego psa, co kosztowało ją fragment pończochy i skóry. Tymczasem otoczyły ją kobiety, odpędzając sforę czymkolwiek, co miały pod ręką.

— Możesz już spokojnie iść, Aes Sedai — powiedziała koścista siwiejąca kobieta, równocześnie chłostając nakrapianego psa rózga — Nie będą ci się już więcej naprzykrzać. Osobiście wolałabym miłego kotka, jednak w obecnej sytuacji kot nie zniesie męża. Idź.

Toveine nie zatrzymała się, by podziękować za ratunek. Pobiegła, a wściekłe myśli krążyły po jej głowie. Kobiety wiedziały. Jeśli wiedziała jedna, wiedziały wszystkie. Jednak nie przekażą żadnej wiadomości, nie pomogą w ucieczce, skoro najwyraźniej przebywały tu z własnej woli. Skoro rozumiały, w czym uczestniczą. O to chodziło.

Tuż przed domem Logaina, jednym z kilku położonych przy wąskiej bocznej uliczce, zwolniła i pośpiesznie opuściła spódnice Na zewnątrz czekało już ośmiu czy dziewięciu mężczyzn w czarnych kaftanach — młodzi chłopcy, starsi panowie oraz reszta mniej więcej w pośrednim wieku, jednak po samym Logainie nie było jeszcze śladu. Niemniej znakomicie potrafiła go wyczuć, zdecydowanego już, choć wciąż namyślającego się. Może czytał. Resztę drogi pokonała krokiem pełnym godności. Opanowana i w każdym calu Aes Sedai, nie bacząc na okoliczności. Nieomal udało jej się już zapomnieć o szaleńczej ucieczce przed psami.

Jak za każdym razem, dom zaskoczył ją swoim wyglądem. Pozostałe stojące przy ulicy były równie wielkie, dwa nawet większe. Zwykły jednopiętrowy drewniany dom, aczkolwiek czerwone drzwi, takież okiennice i ramy okienne mogły sprawiać dziwne wrażenie. Proste zasłony skrywały wnętrze przed wzrokiem, jednak szyby w oknach były tak kiepskiej jakości, że wątpiła, by można cokolwiek wyraźnie dojrzeć, nawet gdyby je odsłonić. Dom jak najbardziej stosowny dla nie cieszącego się szczególnym powodzeniem sklepikarza, w żadnym razie siedziba jednego z najbardziej niesławnych ludzi tego świata.

Przelotnie zastanowiła się, co też mogło zatrzymać Gabrelle. Tamta, również związana z Logainem, miała identyczne polecenia jak ona i wcześniej zawsze szybciej docierała na miejsce. Gabrelle nie miała kłopotów ze stosowaniem się do rozkazów, studiowała Asha’manów z takim zapałem, jakby chciała napisać o nich książkę. Być może rzeczywiście pisała, Brązowe najwyraźniej gotowe były o wszystkim pisać. Nie było sensu o niej myśleć. Chociaż, jeśli Gabrelle się spóźni, będzie można popatrzeć, jak przyjmuje wymierzaną karę. Na razie jednak czekały na nią własne badania.

Zgromadzeni przed drzwiami mężczyźni obrzucili ją spojrzeniami ale nic nie powiedzieli, nawet do siebie. Nie czuła jednak u nich wrogości. Po prostu czekali. Żaden nie miał płaszcza, choć para oddechów formowała białe obłoczki przed ich obliczami. Wszyscy w randze Oddanych, ze srebrnymi mieczami wpiętymi w kołnierze.

Każdego ranka było tak samo, zawsze tak samo zgłaszała się do raportu, tylko osoby mężczyzn się zmieniały. Niektórych znała, przynajmniej z imienia, od innych niekiedy udało jej się posłyszeć drobne plotki. Evin Vinchowa, śliczny chłopiec, którego zobaczyła po raz pierwszy, kiedy Logain ją pojmał, stał oparty o ścianę na rogu i bawił się kawałkiem sznurka. Donalo Sandomere, jeśli tak się naprawdę nazywał, ze swoją pomarszczoną wieśniaczą twarzą i wystrzyżoną w szpic napomadowaną brodą, próbował przyjmować leniwe pozy, jakie jego zdaniem określały szlachcica. Tarabonianin Androl Genhald — mężczyzna przysadzisty, z grubymi brwiami ściągniętymi w namyśle i dłońmi zaplecionymi na plecach; na palcu nosił ciężki złoty pierścień, jednak jej zdaniem był zwykłym czeladnikiem, który zgolił wąsy i odrzucił welon. Natomiast Mezar Kurin, Domani o siwiejących skroniach, trącający palcem granat w lewym uchu, swobodnie mógł wywodzić się z pomniejszej szlachty. Gromadziła w głowie uporządkowane akta imion i twarzy. Wcześniej czy później ludzie ci zmienią się w ściganych, a wtedy przydatna okaże się każda informacja, pozwalająca ich zidentyfikować.

Czerwone drzwi otworzyły się, mężczyźni wyprężyli sztywno, jednak to nie Logain wyszedł z chaty.

Toveine mrugnęła zaskoczona, ale już po chwili spokojnie spojrzała w ciemnozielone oczy Gabrelle, nie czyniąc równocześnie najmniejszych wysiłków, by skryć swój niesmak. Ta przeklęta więź z Logainem niedwuznacznie dawała do zrozumienia, co sobie zamierzył poprzedniego wieczoru — sama obawiała się, że przez całą noc nie zmruży oka! — ale w najczarniejszych przeczuciach nie podejrzewała Gabrelle! Niektórzy z mężczyzn wydawali się równie zaskoczeni jak ona. Inni starali się skryć uśmiechy. Kurin śmiał się całkiem otwarcie, podkręcając kciukiem cienkiego wąsa.

Smagła kobieta nie miała nawet tyle wstydu, żeby się zaczerwienić. Tylko jeszcze odrobinę wyżej uniosła zadarty nosek, a potem śmiało wygładziła na biodrach fałdki ciemnoniebieskiej sukni jakby podkreślając fakt, że właśnie ją wdziała. Otuliła się płaszczem i zawiązała ściśle jego wstążki, a potem ruszyła w stronę Toveine równie niewzruszona i pogodna, jak niegdyś w Wieży.

Toveine schwyciła ją za ramię, odciągając nieco na bok od grupy mężczyzn.

— Prawda, że jesteśmy więźniami, Gabrelle — wyszeptała ostro — ale to nie powód, żeby ulegać. Zwłaszcza obrzydliwym żądzom Ablara! — Tamta spojrzała na nią z góry, ale w jej wzroku nie było nawet zakłopotania! Pewna myśl przyszła jej do głowy. Oczywiście. — Czy on...? Czy on ci kazał?

Gabrelle wyrwała rękę, wykrzywiając usta w grymasie.

— Toveine, dwa dni mi zabrało podjęcie decyzji, czy powinnam “ulec” jego żądzom, jak to ujmujesz. Zapewne mogę mówić o szczęściu, że tylko cztery dni zabrało, nim mi na to pozwolił. Wy, Czerwone, może nie macie o tym pojęcia, ale mężczyźni uwielbiają rozmawiać i plotkować. Wszystko czego trzeba, to słuchać lub bodaj udawać, że się słucha, a mężczyzna sam opowie ci całe swoje życie. — Pełen namysłu mars przeciął jej czoło, grymas wykrzywiający usta zniknął. — Zastanawiam się, czy zwykłe kobiety przeżywają to tak samo.

— Co przeżywają tak samo? — zapytała Toveine. Gabrelle szpiegowała go? Czy po prostu próbowała zdobyć kolejne materiały do swojej książki? Ale to było już całkowicie nieprawdopodobne, nawet jak na Brązową! — O czym ty mówisz?

Zamyślenie nie opuszczało oblicza tamtej.

— Czułam się... bezbronna. Och, był delikatny, nigdy przedtem jednak tak naprawdę nie zastanawiałam się, jak silne mogą wydawać się męskie ramiona, zwłaszcza kiedy nie można przenieść nawet włoska Mocy. On... dominował, tak to chyba można określić, aczkolwiek nie całkiem o to chodzi. Po prostu był... silniejszy i zdawałam sobie z tego sprawę. Ja z kolei czułam... dziwne uniesienie.

Toveine zadrżała. Gabrelle z pewnością musiała oszaleć! Właśnie miała jej to zamiar powiedzieć, gdy w pojawił się Logain, zaraz zamknąwszy za sobą drzwi. Był wysoki, wyższy od wszystkich zebranych tu mężczyzn, z ciemnymi włosami okalającymi arogancką twarz i spływającymi na potężne ramiona. W wysoki kołnierz miał wpięty i srebrny miecz, i tego cudacznego węża z nogami. Kiedy pozostali skupili się wokół niego, obrzucił Gabrelle uśmiechem. Ta dziewka odpowiedziała mu tym samym. Toveine znowu zadrżała. Uniesienie. Ta kobieta naprawdę oszalała.

Podobnie jak każdego z wcześniejszych poranków, mężczyźni przystąpili do składania raportów. Toveine prawie nigdy nie miała pojęcia, o czym właściwie tamci mówią, jednak zawsze słuchała z uwagą.

— Znalazłem jeszcze dwóch, których zainteresował ten nowy rodzaj Uzdrawiania, jaki Nynaeve zastosowała wobec ciebie, Logain — powiedział Genhald, marszcząc brwi — jeden jednak ledwie sobie radzi z Uzdrawianiem, jakie sami stosujemy, drugi zaś chciał wiedzieć więcej, niż potrafiłem mu powiedzieć.

— Nie wiem nic więcej nad to, co mu powiedziałeś — odparł Logain. — Pani al’Meara nie informowała mnie ze szczegółami o tym, co robi, a te strzępy zrekonstruowałem sobie z podsłuchanych fragmentów rozmów innych sióstr. Po prostu spróbuj dalej rzucać ziarno w glebę, a może coś wzejdzie. Na nic więcej nas nie stać. — Kilku pozostałych mężczyzn kiwnęło głowami w ślad za Genhaldem.

Toveine zmagazynowała w pamięci informacje. Nynaeve al’Meara. Po powrocie do Wieży dostatecznie często słyszała to imię. Kolejna zbiegła Przyjęta, kolejna, którą Elaida chciała dostać w swe ręce znacznie bardziej zdecydowanie, niżby to tłumaczył zwyczajowy sposób postępowania w takich sprawach. Prawda, z tej samej wioski co al’Thor. I na dodatek jakoś powiązana z Logainem. Ten ślad mógł ostatecznie dokądś zaprowadzić. Ale nowy rodzaj Uzdrawiania? Zastosowany przez Przyjętą? To było zupełnie niesłychane, graniczące z niemożliwością, z drugiej jednak strony, przecież widziała już na własne oczy, że niemożliwe jednak się zdarza, a więc odepchnęła na bok swe wątpliwości. Zauważyła, że Gabrelle również przysłuchuje się z uwagą. A równocześnie kątem oka przygląda się jej.

— Są kłopoty z tymi mężczyznami z Dwu Rzek, Logain — powiedział Vinchova. Na jego gładkich policzkach wykwitł rumieniec gniewu. — Mężczyznami, powiedziałem, ale przecież ci dwaj to są tylko chłopcy, w najlepszym razie mają po czternaście lat! Nie chcą powiedzieć. — Wnioskując z pozbawionych zarostu policzków, sam nie mógł być więcej niż dwa, trzy lata starszy. — Sprowadzenie ich tutaj było zbrodnią.

Logain pokręcił głową, trudno było jednak stwierdzić, czy wyraża w ten sposób gniew, czy żal.

— Słyszałem, że do Białej Wieży trafiają dziewczęta nawet dwunastoletnie. Gdzie tylko można, dbajcie o ludzi z Dwu Rzek. Żadnego faworyzowania, wtedy bowiem inni zwrócą się przeciwko nim, ale zatroszczcie się, żeby nie robili żadnych głupot. Lordowi Smokowi może się to nie spodobać, jeśli zabijemy zbyt wielu jego krajan.

— Na ile się zorientowałem, specjalnie go to nie martwi — wymamrotał smukły mężczyzna. W jego głosie pobrzmiewał silny akcent z Murandy, jednak mocno podkręcone wąsiska dostatecznie jasno zdradzały, skąd się wywodzi. Obracał monetę między palcami, poświęcając tej czynności tyle samo uwagi, co postaci Logaina.

— Słyszałem, że to sam Lord Smok kazał M’Haelowi znaleźć wszystkich z Dwu Rzek, którzy potrafią czerpać z męskiej strony Mocy, aż po ostatniego koguta. Biorąc pod uwagę, ilu przyprowadził, dziwię się, że zapomniał o kurczakach i barankach. — W odpowiedzi na ten żart rozległy się chichoty, jednak ton Logaina uciął je jak nożem.

— Cokolwiek rozkazał Lord Smok, spodziewam się, że moje rozkazy również zostały jasno zrozumiane. — Tym razem wszystkie głowy skłoniły się jak na komendę, niektórzy nawet mruknęli:— Tak, Logain — oraz: — Jako rzeczesz, Logain.

Toveine pośpiesznie pozbyła się grymasu wykrzywiającego jej usta. Zgraja ignorantów. Wieża przyjmowała dziewczęta poniżej trzynastego roku życia tylko w wypadkach, gdy już zaczęły przenosić. Jednak pozostałe rzeczy, jakie usłyszała, były interesujące.

Znowu Dwie Rzeki. Powszechnie mówiło się, że al’Thor odwrócił się plecami do swych ojczystych stron, ona jednak nie była tego taka pewna. Dlaczego Gabrelle tak się jej przygląda?

— Ostatniej nocy — powiedział po krótkiej chwili milczenia Sandomere — dowiedziałem się, że Mishraile pobiera prywatne lekcje u M’Haela. — Z satysfakcją pogładził swą spiczasta brodę, jakby właśnie pokazał klejnot najwyższej ceny.

Być może rzeczywiście tak było, Toveine jednak nie potrafiła sama ocenić jakości informacji. Logain powoli pokiwał głową. Pozostali bez jednego słowa wymienili spojrzenia, a ich twarze równie dobrze mogłyby być wyrzeźbione w kamieniu. Zdławiła w sobie irytację, obserwując dalej. Zbyt często tak to bywało — sprawy, których najwyraźniej nie widzieli potrzeby komentować (a może bali się?) — których ona jednak w ani ząb nie rozumiała. Zawsze jednak czuła, że faktycznie gdzieś tu kryją się szlachetne kamienie, tuż poza jej zasięgiem.

Barczysty Cairhienianin, ledwie sięgający Logainowi do piersi, otworzył już usta, ale czy chciał coś powiedzieć o Mishraile, kimkolwiek ten nie był, nigdy się nie dowiedziała.

— Logain! — Z towarzyszeniem tupotu buciorów biegł po ulicy Welyn Kajima, a zawieszone na końcach jego warkoczyków dzwoneczki delikatnie dźwięczały. Następny Oddany, mężczyzna w średnim wieku, który trochę zbyt często się uśmiechał; jego również po raz pierwszy zobaczyła tego dnia, gdy Logain ją schwytał. Kajima narzucił więź Jenare. Kiedy przepchnął się przez tłum mężczyzn, dalej nie mógł złapać tchu, tym razem się nie uśmiechał.

— Logain — wydyszał — M’Hael wrócił z Cairhien i wywiesił przed pałacem nową listę z nazwiskami dezerterów. Nie uwierzysz, kto się na niej znalazł! — Następnie jednym tchem wyrzucił z siebie długi szereg nazwisk, z których Toveine usłyszała jedynie kilka, ponieważ przeszkadzały jej głośne wyrazy podniecenia ze strony pozostałych.

— Już wcześniej dezerterowali — mruknął Cairhienianin, kiedy Kajima skończył — nigdy jednak pełni Asha’mani. A teraz siedmiu naraz?

— Jeżeli mi nie wierzysz... — zaczął Kajima, obruszając się. W poprzednim życiu był arafeliańskim urzędnikiem.

— Wierzymy ci — powiedział uspokajająco Genhald. — Ale Gedwyn i Torval byli ludźmi M’Haela. Rochaid i Kisman również. Dlaczego mieliby zdezerterować? Gdyby tylko poprosili, żyliby jak królowie.

Kajima z irytacją pokręcił głową, a jego dzwoneczki znowu się odezwały.

— Wiecie, że na liście nigdy nie zamieszcza się powodów tylko imiona.

— Baba z wozu, koniom lżej — warknął Kurin. — Przynajmniej, gdyby nie fakt, że teraz musimy ich ścigać.

— Mnie natomiast martwią pozostałe nazwiska — wtrącił Sandomere. — Byłem pod Studniami Dumai. Widziałem, jak po wszystkim Lord Smok dokonywał wyboru. Dashiva jak zawsze miał głowę w chmurach. Ale Flinn, Hopwil, Narishma? Trudno sobie wyobrazić ludzi bardziej uszczęśliwionych. Byli niczym jagniątka dopuszczone do koryta pełnego jęczmienia.

Mocno zbudowany mężczyzna o włosach przetykanych siwizną wybuchnął.

— Cóż, mnie nie było pod Studniami Dumai, ale polowałem na południu na Seanchan. — Akcent kazał widzieć w nim Andoranina. — Może jagnięta bardziej nienawidzą rzeźnicki nóż, niż kochają pełen jęczmienia żłób.

Logain dotąd tylko słuchał, nie biorąc udziału w rozmowie, ramiona zaplótł na piersiach. Wyraz jego twarzy był niemożliwy do odczytania, niczym maska. Dopiero teraz powiedział:

— Boisz się rzeźnickiego noża, Canler?

Andoranin skrzywił się, wzruszył ramionami.

— Zdaję sobie sprawę, że wszystkich nas to czeka, wcześniej lub później, Logain. Wiem, że nie mamy wielkiego wyboru, ale nie musi mnie to cieszyć.

— Póki wszyscy dożyjemy chwili, gdy nadejdzie dzień — cicho oznajmił Logain. Z pozoru zwracał się tylko do mężczyzny o imieniu Catler, jednak pozostali też pokiwali głowami.

Logain popatrzył ponad ich głowami, przyjrzał się Toveine i Gabrelle. Toveine próbowała wyglądać tak, jakby wcale nie podsłuchiwała, równocześnie w myślach gorączkowo powtarzała imiona.

— Wejdźcie do środka, tam jest ciepło — zaproponował. — Naparzacie sobie gorącej herbaty. Dołączę do was, gdy tylko będę mógł. Tylko nie grzebcie mi w papierach. — Gestem nakazał pozostałym dać się za nim i poprowadził ich w stronę, z której przybiegł Kajima.

Toveine zazgrzytała zębami z zawodu. I choć tym razem nie będzie musiała towarzyszyć im na tereny, gdzie odbywało się szkolenie i przechodzić obok tak zwanego Drzewa Zdrajców, z którego nagich gałęzi zwisały niczym zgniłe owoce głowy ludzkie, a potem patrzeć, jak mężczyźni uczą się niszczyć, używając Mocy, to z drugiej jednak strony miała nadzieję na dzień wolny, który pozwoli jej swobodnie spacerować wszędzie i dowiadywać się nowych rzeczy. Już wcześniej słyszała, jak mężczyźni wspominali o “pałacu” Taima, dziś miała nadzieję, że może uda jej się go zobaczyć, a niewykluczone, iż nawet przyjrzeć człowiekowi, którego imię było równie czarne jak imię Logaina. Zamiast tego jednak pokornie weszła w ślad za drugą kobietą przez czerwone drzwi. Nie było żadnego sensu się kłócić.

Znalazłszy się wewnątrz, Gabrelle powiesiła płaszcz na kołku, ona natomiast rozejrzała się po frontowym pokoju. Mimo iż wiedziała przecież, jak dom wygląda z zewnątrz, oczekiwała po Logainie czegoś wspanialszego. Płomienie leniwie pełgały po palenisku najwyraźniej pośpiesznie stawianego kominka. Na nagich deskach podłogi stał wąski stół i krzesła o drabinkowatych oparciach. Jej spojrzenie przykuło biurko, odrobinę tylko bardziej zdobne niż reszta umeblowania. Jego blat zaścielały stosy nie otwartych listów i skórzane pokrowce z długimi zwojami papieru. Aż ją swędziały palce, wiedziała jednak, że nawet gdyby zasiadła przy biurku, nie będzie w stanie dotknąć niczego, prócz pióra i szklanego kałamarza.

Z westchnieniem podążyła za Gabrelle do kuchni, przegrzanej od ognia buzującego na żelaznym palenisku. Brudne naczynia po śniadaniu piętrzyły się na szafce pod oknem. Gabrelle napełniła czajnik i postawiła na ogniu, potem z innej szafki wyjęła zielono emaliowany czajniczek i drewnianą puszkę. Toveine przerzuciła płaszcz przez oparcie stojącego przy stole krzesła, następnie zasiadła na nim. Nie miała ochoty na herbatę, chyba że razem ze śniadaniem, którego nie zdążyła zjeść, wiedziała jednak, że i tak ją wypije.

Ta głupia Brązowa trajkotała podczas kuchennych obowiązków niczym jakaś zadowolona z siebie chłopka.

— Już zdążyłam się dużo dowiedzieć. Logain jest jedynym pełnym Asha’manem, jaki mieszka w tej wiosce. Pozostali mieszkają w “pałacu” Taima. Tamci mają własną służbę, jednak Logainowi wystarcza żona jednego z przechodzących szkolenie mężczyzn, która mu gotuje i sprząta. Wkrótce powinna się pojawić, a ponieważ widzi w nim człowieka, który sprawia, że słońce krąży po niebie, lepiej wcześniej omówmy wszystkie ważne rzeczy. Znalazł twoje przybory do pisania.

Toveine poczuła się, jakby za gardło chwyciła ją lodowato zimna dłoń. Próbowała skryć wrażenie, jakie wywarła na niej wiadomość, jednak Gabrelle patrzyła wprost na nią.

— Spalił go, Toveine. Po przeczytaniu. Zachowywał się tak, jakby uważał, że czyni nam przysługę.

Dłoń zwolniła nieco swój uścisk, a Toveine znowu mogła oddychać.

— W moich papierach był miedzy innymi rozkaz Elaidy. — Odkaszlnęła, nie chcąc, by jej głos brzmiał tak ochryple. Rozkaz Elaidy przewidywał, by wszystkich pojmanych tu mężczyzn natychmiast poskromić, a następnie z miejsca powiesić, bez przewidywanego prawem procesu w Tar Valon. — Postanowienia rozkazu były raczej zdecydowane i nieprzyjemne, gdyby ci ludzie się dowiedzieli, mogliby dość gwałtownie zareagować.— Mimo żaru buchającego z paleniska, drżała. Przez ten jeden dokument wszystkie mogły zostać ujarzmione i powieszone. — Dlaczego miałby oddawać nam przysługę?

— Nie mam pojęcia, Toveine. Nie jest łotrem, przynajmniej w nie większym stopniu niż wszyscy mężczyźni. Być może tylko o to chodzi. — Gabrelle postawiła na stole talerz z pokruszonymi ciasteczkami, obok drugi z serem. — Niewykluczone też, że nasza więź w znacznie większym stopniu przypomina więź zobowiązań Strażnika, niźli nam się to wydaje. Może po prostu nie chciał przechodzić przez wszystko, co przeżyłby, gdyby nas dwie powieszono. — Toveine zaburczało w brzuchu, wzięła jednak ciasteczko do ręki takim gestem, jakby ledwie potrafiła wzbudzić w sobie na nie ochotę.

— Podejrzewam, że “nieprzyjemne” jest w tym wypadku bardzo delikatnie dobranym słowem — ciągnęła dalej Gabrelle, sypiąc łyżeczką herbatę do czajniczka. — Widziałam, jak się skrzywiłaś. Rzecz jasna, sprowadzenie nas tutaj musiało ich kosztować mnóstwo zachodu. Pięćdziesiąt jeden sióstr w samym środku ich obozu. Niezależnie od więzi muszą się obawiać, że znajdziemy jakiś sposób na ominięcie ich rozkazów, jakąś dziurę, którą przeoczyli. Oczywistą odpowiedzią jest, że w wypadku naszej śmierci Wieża wpadłaby we wściekłość. A skoro żyjemy i przebywamy w niewoli, nawet Elaida będzie postępować znacznie ostrożniej. — Roześmiała się z wewnętrznym zadowoleniem. — Twoja twarz, Toveine. Czy sądzisz, że cały czas siedziałam tu zajęta wczepianiem palców we włosy Logaina?

Toveine zacisnęła usta i odłożyła nietknięte ciasteczko. Tak czy siak, było już zimne i wydawało się twarde. Padła ofiarą powszechnej omyłki, każącej zakładać, że Brązowe są całkowicie nie z tego świata, że zajęte swoimi księgami i badaniami, lekceważą wszystko pozostałe.

— Co jeszcze widziałaś?

Nie wypuszczając łyżeczki z ręki, Gabrelle usiadła po drugiej stronie stołu i z napięciem pochyliła się ku niej.

— Być może ten ich mur okaże się mocny, kiedy już go skończą, tymczasem jednak miejsce to pełne jest pęknięć. Jest tu frakcja Mazrima Taima i frakcja Logaina, chociaż nie do końca jestem pewna, czy oni też widzą to w taki sposób. Być może istnieją też jakieś inne odłamy, bo z pewnością sami nie do końca rozumieją dzielące ich różnice. Pięćdziesiąt jeden sióstr powinno być w stanie jakoś wykorzystać tę sytuację, nawet pomijając więź. Następne pytanie brzmi jednak, co z tym zrobimy?

— Następne pytanie? — zapytała Toveine, tamta jednak przez jakiś czas milczała. — Gdyby udało nam się poszerzyć te szczeliny — powiedziała na koniec — doprowadzimy do tego, że po świecie będzie krążyć dziesięć czy pięćdziesiąt band, każda bardziej niebezpieczna od dowolnej armii, jaką kiedykolwiek widziano. Wyłapanie ich wszystkich może zabrać życie pokolenia, a światu przynieść zniszczenia porównywalne z Pęknięciem, poza tym pamiętać należy, że przecież zbliża się Tarmon Gai’don. To znaczy, jeśli ten Rand al’Thor rzeczywiście jest Smokiem Odrodzonym.— Gabrelle otworzyła usta, jednak Toveine gestem zbyła, cokolwiek tamta chciała powiedzieć. Najprawdopodobniej nim właśnie był. Ale jakie to miało znaczenie teraz, w tych okolicznościach. — Jeżeli jednak powstrzymamy się... Nawet gdybyśmy zdławiły bunt i sprowadziły te wszystkie siostry z powrotem do Wieży, gdybyśmy wezwały te, które już się wycofały, nie mam pojęcia, czy wszystkie razem potrafiłybyśmy zniszczyć to miejsce. Podejrzewam, że gdyby nawet, straciłybyśmy połowę sióstr Wieży. Jakie było pierwsze pytanie?

Gabrelle odchyliła się w krześle, jej twarz nabrała nagle zmęczonego wyrazu.

— Tak, to nie jest prosta decyzja. A z każdym dniem przybywają im kolejni mężczyźni. Sądzę, że od naszego przybycia stan powiększył się o jakichś piętnastu czy dwudziestu.

— Nie zwiedziesz mnie w ten sposób, Gabrelle! Jakie było pierwsze pytanie? — Spojrzenie Brązowej stało się ostrzejsze, patrzyła na nią przez dłuższą chwilę.

— Wkrótce zaczniemy zapominać o przeżytym wstrząsie — powiedziała na koniec. — Co wtedy? Z władzą, jaką ci dała Elaida, koniec; ekspedycja dobiegła końca. Pierwsze pytanie brzmi, czy jest nas pięćdziesiąt jeden zjednoczonych sióstr, czy też powrócimy do bycia Brązowymi, Czerwonymi, Żółtymi, Zielonymi i Szarymi? Nie zapominajmy też o biednej Ayako, która z pewnością żałuje, że Białe uparły się mieć swoją przedstawicielkę. Lemai i Desandre cieszą się wśród nas największym autorytetem. — Gabrelle podkreślała swoje słowa, groźnie wymachując łyżeczką. — Jedyną szansą na zachowanie jedności jest to, abyśmy razem, ty i ja publicznie poddały się autorytetowi Desandre. Musimy! To i tak będzie tylko początek. Mam nadzieję. Jeśli tylko uda nam się nakłonić w ten sposób inne, by postąpiły podobnie, będzie to już jakiś początek.

Toveine wciągnęła głęboki oddech i udawała, że zapatrzyła się przed siebie, jakby namyślając. Podporządkowanie się autorytetowi sióstr mających wyższą pozycję samo w sobie nie powinno sprawić... większych trudności. Ajah zawsze miały swoje sekrety, czasami spiskowały trochę przeciwko sobie, jednak istniejący aktualnie otwarty rozłam w Wieży napawał ją odrazą. Poza tym, wcześniej już nauczyła się pokory u pani Doweel. Zastanawiała się czasami, jak tamta kobieta potrafi teraz żyć w ubóstwie i pracować na farmie pod rozkazami przełożonej jeszcze bardziej paskudnej od niej samej.

— Potrafię się na to zdobyć — powiedziała na koniec. — Jeśli chcemy przekonać Desandre i Lemai, powinnyśmy przedstawić im plan działania. — Już wcześniej w jej głowie uformowały się zarysy takiego planu, nawet jeśli nie chciała go nikomu przestawiać. — Och, woda się zagotowała, Gabrelle.

Całkiem nieoczekiwanie ta głupia kobieta uśmiechnęła się, wstała i pośpieszyła do paleniska. Jeśli już o tym mowa, Brązowe zawsze lepiej sobie radziły z odczytywaniem znaczeń w księgach niż w ludzkich duszach. Zanim Logain, Taim i cała reszta zostaną unicestwieni, pomogą Toveine Gazal obalić Elaidę.


Wtłoczony między grube mury obronne masyw wielkiego miasta Cairhien wbijał się w rzekę Alguenya. Niebo było czyste, bez śladu chmur, dął jednak zimny wiatr, a promienie słońca odbijały się bielą w warstwie śniegu pokrywającej dachy i iskrzyły w soplach, które najwyraźniej nie chciały topnieć. Alguenya nie zamarzła, niesione jednak z jej nurtem małe poszczerbione kry wirowały na falach, uderzając o kadłuby okrętów, czekających na swoją kolej w dokach. Na handel niekorzystny wpływ wywierała zima, wojna i oczywiście obecność w mieście Smoka Odrodzonego, jednak ostatecznie zamierał dopiero wraz ze śmiercią narodu. Mimo zimna na przecinających tarasy wzgórz miasta — Miasta, jak na nie tu mówiono — ulicach tłoczyły się wozy, wózki i ludzie.

Przed frontem zwieńczonego kwadratową wieżą Pałacu Słońca tłum skupił się przy długiej wejściowej rampie, kupcy opatuleni w doskonałe wełny, zabijający ręce szlachetnie urodzeni w swych aksamitach, ponurzy robotnicy i złachmanieni uchodźcy — Wszyscy patrzyli w górę. Nikomu nie przeszkadzało bezpośrednie sąsiedztwo zbitej tłuszczy, nawet kieszonkowcy jakby zapomnieli o pchającej się w ręce okazji. Ci, którzy się już napatrzyli, odwracali się i odchodzi, inni jednak natychmiast zajmowali ich miejsce niektórzy podnosili w górę dzieci, żeby też mogły zobaczyć zrujnowane skrzydło Pałacu, gdzie robotnicy usuwali właśnie gruzy drugiego piętra. W całym Cairhien trwała zwykła wrzawa, stukot rzemieślniczych młotków, skrzypienie osi, krzyki sklepikarzy, skargi kupujących, pomruki kupców. Tłum przed Pałacem Słońca trwał w całkowitym milczeniu.

Jakąś milę od Pałacu Rand stał w oknie budowli dumnie nazywanej Akademią Cairhieniańską, wyglądając przez pokryte lodem szyby na wybrukowany dziedziniec stajni poniżej. Za czasów Artura Jastrzębie Skrzydło, a i wcześniej, istniały szkoły zwane Akademiami, stanowiące ośrodki nauczania, przyciągające uczonych ze wszystkich zakątków świata. Szumna nazwa nie miała znaczenia, równie dobrze mogliby określać ją mianem Stodoły, jeśli tylko dadzą mu, czego chciał. Tymczasem jednak poważniejsze troski wypełniały jego myśli. Czy nie popełnił błędu, tak szybko wracając do Cairhien? Ale zmuszono go do ucieczki zbyt raptownej, żeby ci, co mieli wiedzieć, nie wiedzieli, iż była to właśnie ucieczka. Zbyt szybko wszystko się odbyło, żeby cokolwiek z góry przygotować. Były pytania, które musiał zadać i nie cierpiące zwłoki sprawy. A Min żądała kolejnych książek pana Fela. Cały czas słyszał, jak mamrocze coś do siebie, przetrząsając półki, na które trafiły po śmierci tamtego. Karmiona szerokim strumieniem ksiąg i rękopisów, których wcześniej nie posiadała, biblioteka Akademii powoli przestawała się mieścić w pomieszczeniach, jakie na nią przeznaczono w pałacu niegdyś należącym do lorda Barthanesa. W głębi umysłu czuł nieustanną obecność Alanny, najwyraźniej nadąsanej; z pewnością musiała wiedzieć, że wrócił do miasta. Z tak bliska mogła trafić do niego jak po sznurku, wiedziałby jednak z góry, gdyby spróbowała. Na całe szczęście Lews Therin milczał. Ostatnimi czasy wydawał się jeszcze bardziej szalony niż zwykle.

Rękawem kaftana oczyścił fragment szyby. Miał na sobie mocne ciemne wełny, stosowne dla człowieka posiadającego niewiele pieniędzy i jeszcze mniejsze pretensje, żadną miarą strój, w którym ktokolwiek spodziewałby się zobaczyć Smoka Odrodzonego. Na wierzchu jego dłoni połyskiwała metalicznie otaczająca łeb Smoka złota grzywa, jednak w aktualnym otoczeniu nie groziło to ujawnieniem. Kiedy nachylił się, by popatrzeć, czubkiem buta trącił skórzany worek stojący pod oknem.

Na dziedzińcu stajni, który wcześniej starannie odśnieżono, stał wielki wóz, otoczony licznymi rozstawionymi wokół wiadrami, przypominającymi z góry grzyby rosnące na polanie. Sześciu mężczyzn w grubych kaftanach, szalikach i czapkach wyraźnie krzątało się wokół dziwnego ładunku — rozmaitych mechanicznych urządzeń i grubego metalowego cylindra, które zajmowały ponad połowę skrzyni wozu. Co jeszcze dziwniejsze, wóz pozbawiony był dyszla. Jeden z mężczyzn kładł z wielkiej taczki porąbane drewno do metalowej skrzynki przymocowanej pod jednym z końców cylindra. Otwarte drzwiczki skrzynki jarzyły się czerwonym blaskiem płonącego wewnątrz ognia, z wysokiego wąskiego komina unosił się dym. Kolejny mężczyzna biegał wokół wozu — brodaty, łysy i bez czapki — wymachując rękami i najwyraźniej wykrzykując rozkazy, które jednak nie potrafiły sprawić, by inni poruszali się szybciej. Para oddechów tworzyła wielkie chmury nad ich głowami. W pomieszczeniu, skąd patrzył Rand, było natomiast prawie ciepło — Akademia dysponowała wielkimi paleniskami w podziemiach i rozległym systemem wentylacji. Rwały na poły zaleczone, nigdy jednak nie wracające do całkowitego zdrowia, rany w boku.

Nie potrafił dokładnie usłyszeć przekleństw Min — pewien był tylko, że są to przekleństwa — jednak z tonu głosu można było bez trudu wywnioskować, że aby ją stąd ruszyć, musiałby użyć siły. Pozostawała wszakże jeszcze jedna czy dwie kwestie, o które mógł zapytać.

— Co ludzie mówią? O Pałacu?

— To, czego można się spodziewać — odpowiedział zza jego pleców lord Dobraine ze znużoną cierpliwością, z jaką odpowiadał na wszystkie poprzednie pytania. Nawet kiedy musiał przyznać się do niewiedzy, ton jego głosu nie ulegał zmianie. — Jedni mówią że zaatakowali cię Przeklęci, inni, że Aes Sedai. Ci, którzy sądzą że ukląkłeś przed Tronem Amyrlin, sugerują Przeklętych. Tak czy siak, wszędzie głównie dyskutuje się, czy zostałeś zabity, porwany, czy uciekłeś. Większość wierzy, że żyjesz, gdziekolwiek żeś się skrył, a przynajmniej tak mówią. Ale niektórzy, i to dość wielu, jak się obawiam, sądzą, że... — Zawiesił głos.

— Że oszalałem — dokończył za niego Rand tym samym znużonym tonem. Nie była to rzecz, którą należałoby się przejmować, ani która oznaczałaby niebezpieczeństwo. — Że sam zniszczyłem część Pałacu? — Nie chciał wspominać umarłych. Ostatnimi czasy nawiedzali go jakby mniej niż kiedyś, ale i dość, by tylko przymknął powieki i już niektóre imiona pojawiły się same z siebie. Jeden z mężczyzn na dziedzińcu wygramolił się spod wozu, ale tamten łysy schwycił go za ramię i znów pociągnął na dół, każąc sobie pokazać, co zostało zrobione. Po drugiej stronie następny beztrosko zeskoczył na bruk, poślizgnął się, a tamten łysy człowiek porzucił pierwszego i pobiegł ku niemu, każąc znowu wspinać się na wóz. Cóż, na Światłość, tamci robią? Rand zerknął przez ramię. — Wiele się nie mylą.

Dobraine Taborwin, mocno już siwiejący, niski mężczyzna z wygolonym wysoko czołem ceremonialnie przypudrowanym, odpowiedział spojrzeniem ciemnych niecierpliwych oczu. Nie był przystojny, lecz jego twarz miała regularne rysy. Ubrany był w sięgający do kolan kaftan, na całej długości przodu ozdobiony niebiesko-białymi pasami. W pierścień sygnetu miał wprawiony oszlifowany rubin, drugi wpięty w kołnierz, niewiele większy, lecz jak na Cairhienianina była to już swego rodzaju ekstrawagancja. Był Głową swojego Domu, widział więcej bitew niźli pozostali ludzie, niewiele było go w stanie przerazić. Dowiódł tego pod Studniami Dumai.

Jeśli już jednak o tym mowa, krępa, siwiejąca kobieta czekająca obok niego na swoją kolej, zdawała się równie nieustraszona. Pozostające w ostrym kontraście ze szlachetną elegancją Dobraine’a praktyczne brązowe wełny Idrien Tarsin mogłyby stanowić ubiór jakiejś sklepikarki, czuło się jednak nieomal namacalnie tryskająca, z niej godność i autorytet. Idrien była Przełożoną Akademii, tytuł ten nadała sobie sama, ponieważ większość uczonych i mechaników sama tytułowała się mistrzami bądź mistrzyniami tego czy tamtego. Szkołę prowadziła twardą ręką, wierząc przede wszystkim w zastosowania praktyczne: nowe metody kładzenia dróg albo farbowania tkanin, usprawnienia dla odlewni i młynów. Wierzyła również w Smoka Odrodzonego. Czy był on w jej oczach czymś praktycznym czy nie, z pewnością wiara ta miała pragmatyczne uzasadnienie, jemu zaś to zupełnie wystarczało.

Odwrócił się z powrotem do okna i znowu musiał przetrzeć kawałek szyby. Może miało to jakiś związek z podgrzewaniem wody — w niektórych spośród tych wiader najwyraźniej wciąż była woda, ponadto wiedział, że w Shienarze używano wielkich bojlerów do podgrzewania wody na kąpiel — ale po co wóz?

— Czy pod moją nieobecność ktoś zniknął stąd niespodzianie? Albo się pojawił?

Nie spodziewał się twierdzącej odpowiedzi, a przynajmniej nie wierzył, by mogła mieć istotne znaczenie. Pod obecność gołębi, kupców i siatek szpiegowskich Białej Wieży — nie wspominając już o Mazrimie Taimie; nigdy nie powinien zapominać o Taimie, Lews Therin bezgłośnie warczał, gdy w jego myślach pojawiało się to imię — pod obecność wszystkich tych gołębi, szpiegów i rozpuszczonych języków za kilka dni cały świat się dowie, że zniknął z Cairhien. Przynajmniej cały świat, którego zdanie tu i teraz miało jakieś znaczenie. Cairhien przestanie być już dłużej polem bitwy. Jednak odpowiedź Dobraine’a zaskoczyła go.

— Nikt, prócz... okazało się, że w następstwie... ataku... zniknęła Ailil Riatin i jeszcze jacyś wysocy rangą dygnitarze Ludu Morza. — Ledwie zająknął się na kluczowym słowie, była to jednak znacząca pauza. Być może on sam również nie do końca wiedział, co się stało. Jednak dotrzyma słowa. Tego także dowiódł pod Studniami Dumai. — Nie znaleziono żadnych ciał, choć mogły zginąć. Jednak Mistrzyni Fal Ludu Morza nie dopuszcza takiej możliwości. Robi mnóstwo szumu, żądając, by zwrócono jej kobiety. Po prawdzie, to Ailil mogła wyjechać z miasta. Albo przyłączyć się do swego brata, mimo przysięgi, jaką ci złożyła. Twoi trzej Asha’mani wciąż przebywają w Pałacu Słońca. Flinn, Narishma i Hopwil. Ludzie na ich widok robią się nerwowi. Bardziej jeszcze niż dotąd. — Przełożona wydała z gardła jakiś stłumiony odgłos, a potem dość głośno przestąpiła z nogi na nogę. Ona z pewnością robiła się nerwowa.

Rand nie przejmował się Asha’manami. Jeżeli nie znajdowali się bliżej, niż było stąd do Pałacu, to żaden z nich nie mógł wykryć otwarcia bramy, żaden bowiem nie był dosyć silny. Ci trzej najwyraźniej nie wchodzili w skład oddziału, który miał go zaatakować, jednak mądry strateg mógł przewidzieć okoliczność, że plan zawiedzie. Z góry więc zadbał o to, by mieć kogoś w otoczeniu Randa, gdyby temu udało się przeżyć.

— Nie przeżyjesz — wyszeptał Lews Therin. — Żaden z nas nie ujdzie z życiem.

“Idź spać” — pomyślał z irytacją Rand. Wiedział, że nie przeżyje. Ale bardzo chciał. W głowie odpowiedział mu szyderczy śmiech, po chwili jednak zaczął cichnąć, by na koniec zamilknąć zupełnie. Łysy człowiek pozwolił już wszystkim zejść na dół i teraz z zadowoleniem zacierał ręce. Co najdziwniejsze, najwyraźniej wygłaszał przemowę!

— Ailil i Shalon żyją i bynajmniej nie uciekły — oznajmił głośno Rand. Zostawił je skrępowane i zakneblowane pod łóżkiem, gdzie służba z pewnością znajdzie je za parę godzin, chociaż tarcza, jaką splótł wokół Poszukiwaczki Wiatrów Ludu Morza, powinna zniknąć znacznie wcześniej. W takiej sytuacji obie kobiety powinny być zdolne do uwolnienia się o własnych siłach. — Poszukajcie u Cadsuane. Z pewnością umieściła je w pałacu lady Arilyn.

— Wprawdzie Cadsuane Sedai wchodzi i wychodzi z Pałacu Słońca, jakby należał do niej — dyplomatycznie powiedział Dobraine — ale w jaki sposób mogłaby wyprowadzić je z niego niezauważona? I dlaczego? Ailil jest siostrą Torama, jego roszczenia jednak do Tronu Słońca to obecnie zeszłoroczne śniegi, jeśli kiedykolwiek były coś więcej warte. Ona sama straciła już znaczniejszą “pozycję. Jeśli zaś chodzi o przetrzymywanie wysokiej rangi Atha’an Miere... Po co?

Rand zadbał, by jego głos nabrał lekkich, beztroskich tonów.

— A dlaczego lady Caraline i Wysoki Lord Darlin przebywają u niej w charakterze rzekomych “gości”, Dobraine? Dlaczego Aes Sedai robią to, co robią? Znajdziesz je tam, gdzie mówię. Jeśli wpuszczą cię do środka. — “Dlaczego”, to było niegłupie pytanie. Po prostu nie dysponował odpowiedziami. Rzecz jasna, Caraline Damodred i Ailil Riatin były z kolejnych dwu Domów, których przedstawiciele zasiadali ostatnio na Tronie Słońca. A Darlin Sisnera przewodziła frakcji szlacheckiej, która chciała pozbyć się go ze swego drogocennego Kamienia, w ogóle z Łzy.

Rand zmarszczył brwi. Pewien był, że Cadsuane interesowała się nim, choć udawała, że jest inaczej, cóż jednak, jeśli nie udawała? Ulga, jeśli bodaj tyle. Oczywiście, że się interesowała. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, to Aes Sedai, której się wydawało, że może się wtrącać w jego sprawy. Naprawdę, ostatnią. Być może jednak przedmiotem zainteresowania Cadsuane było coś zupełnie innego. Min w wizji ujrzała Sisnerę w dziwnej koronie na głowie, Rand długo się nad tym zastanawiał. Może dlatego, że nie chciał myśleć o innych rzeczach, jakie jej się ukazywały, a dotyczących jego i Zielonej siostry. Czy wyjaśnienie może być naprawdę aż tak proste, sprowadzając się do dążenia Cadsuane do ustanowienia przez siebie kontrolowanego władcy zarówno Łzy jak Cairhien?

Proste? Prawie wybuchnął śmiechem. Ale tak właśnie zachowywały się Aes Sedai. A Shalon, Poszukiwaczka Wiatrów? Podporządkowanie jej sobie mogłoby dać Cadsuane wpływ na Harine, Mistrzynię Fal, podejrzewał jednak, że po prostu razem z Ailil próbowały zataić, kto porwał szlachciankę. Czyli Cadsuane należałoby uwolnić od podejrzeń. Natomiast to, kto będzie rządził Łzą i Cairhien, zostało już postanowione. Trzeba będzie jej to wyraźnie uświadomić. Później. Kwestia ta znajdowała się daleko na liście jego priorytetów.

— Zanim odejdę, Dobraine, muszę ci zostawić... — Słowa zamarły mu na ustach.

Na podwórzu stajni człowiek z gołą głową przesunął przy wozie jakąś dźwignię i jeden koniec długiego poziomego balansjera nagle uniósł się, potem opuścił, ciągnąc za sobą krótszy balansjer przechodzący przez otwór w skrzyni wozu. Potem, trzęsąc się tak, jakby zaraz miał się rozpaść i plując dymem z komina, wóz ruszył naprzód, a jego balansjer podnosił się i opadał, najpierw wolno, wkrótce jednak coraz szybciej. Ruszał się, nie ciągnięty przez konie!

Nie zdawał sobie sprawy, że mówi na głos, póki Przełożona mu nie odpowiedziała:

— Ach, to! To jest wóz parowy Mendna Poela, tak przynajmniej sam go nazywa, mój Lordzie Smoku. — W jej wysokim, zaskakująco młodzieńczym głosie brzmiała dezaprobata. — Twierdzi, że dzięki tej zabawce może uciągnąć setkę wozów. Z pewnością jednak nie stanie się to, póki nie zmusi jej do przejechania więcej niż pięćdziesięciu kroków, zanim nie zacznie się rozsypywać lub zamarzać. Z tego co wiem, udało mu się to dotychczas tylko raz.

I faktycznie ten... wóz parowy?... zatrząsł się i zatrzymał, nie dalej jak dwadzieścia kroków od miejsca, z którego wyruszył. Zatrząsł się, to mało powiedziane, z każdym momentem wstrząsały nim coraz bardziej rozpaczliwe targnięcia. Większość mężczyzn już zdążyła go dogonić, wspięli się na skrzynie, jeden rozpaczliwie odkręcał coś dłonią owiniętą w szmatę. Znienacka z jakiejś rury trysnął w powietrze strumień pary i wstrząsy osłabły, wreszcie zamarły.

Rand pokręcił głową. Pamiętał teraz, że spotkał się już z tym Mervinem, ale wówczas dysponował on tylko urządzeniem szarpiącym się na stole, które na dodatek nic nie potrafiło robić. I ten cud zrodził się z tamtego? Wówczas podejrzewał, że ma ono tworzyć muzykę. Ten, który skacze dookoła i wygraża pozostałym pięściami, to musi być Mervin. Jakie inne dziwne rzeczy, jakie jeszcze cuda budują ludzie z Akademii?

Kiedy zadał to pytanie, wciąż nie odrywając oczu od pracujących przy wozie na dole, Idrien prychnęła głośno. Gdy zaczęła mówić, w jej głosie rozbrzmiewały już tylko skromne pozostałości szacunku dla Smoka Odrodzonego, a i one wkrótce ustąpiły miejsca obrzydzeniu.

— Jest już dostatecznie przykrą rzeczą, że muszę udostępniać miejsce filozofom, historykom i arytmetykom oraz im podobnym, kazałeś mi jednak przyjmować każdego, kto wymyślił coś nowego i pozwalać zostać, jeśli będzie okazywał dowody postępów. Przypuszczam, że chodziło ci o nową broń, teraz jednak mam na głowie dziesiątki marzycieli i darmozjadów, a każdy dysponuje jedną starą księgą, rękopisem czy plikiem rękopisów, z których literalnie wszystkie mają pochodzić z epoki Zgody Dziesięciu Narodów, jeśli już nie z samego Wieku Legend, jak powiadają, i wszyscy próbują wyłowić choć odrobinę sensu z rysunków, szkiców i opisów przedmiotów, których nigdy nie widzieli, i których pewnie nikt na oczy nie zobaczy. Sama widziałam rękopisy, które mówiły o ludziach z oczyma w brzuchach, o zwierzętach wysokich na dziesięć stóp z kłami dłuższymi niż wzrost mężczyzny i miastach, gdzie...

— Ale co oni robią, Przełożona Tarsin? — dopytywał się Rand. Mężczyźni pracujący na dziedzińcu poruszali się, doskonale wiedząc, co robią, bynajmniej nie przypominało to sceny porażki. No, i ta rzecz się poruszyła.

Tym razem wręcz parsknęła.

— Głupoty, mój Lordzie Smoku, oto co robią. Kin Tovere skonstruował swoje wielkie szkło powiększające. Możesz przez nie zobaczyć księżyc równie wyraźnie jak własną rękę, a także, jak on twierdzi, inne światy, wszelako cóż z tego za pożytek? Teraz chce zbudować jeszcze większe. Maryl Harke buduje wielkie latawce, które nazywa szybowcami, a kiedy nadejdzie wiosna, znowu będzie skakać ze wzgórz. Serce podchodzi do gardła, kiedy się patrzy, jak frunie ze wzgórza, ale gwarantuję, że następnym razem, jak któryś zwinie się w powietrzu, złamie nie tylko rękę. Jander Parentakis wierzy, że może napędzać statki rzeczne przy użyciu młyńskiego koła albo czegoś podobnego, kiedy jednak umieścił w łodzi dość ludzi, aby napędzali mimośrody, nie było już miejsca na ładunek i każdy statek żaglowy mógł go wyprzedzić. Ryn Anhara chwyta pioruny do wielkich słojów... wątpię, by nawet on wiedział po co... a Niko Tokama po prostu wygłupia się ze swoją...

Rand odwrócił się tak gwałtownie, że zaskoczona aż dała krok w tył, a nawet Dobraine przestąpił z nogi na nogę, na klasyczną modłę szermierza. Nie, zdecydowanie mu nie ufali.

— Chwyta pioruny? — zapytał cicho.

Jej lekko skonfundowane rysy twarzy rozjaśniło zrozumienie, zaczęła gwałtownie gestykulować.

— Nie, nie! Nie takie, jak... jak te! — Nie takie jak twoje, omalże nie powiedziała. — Jego rzecz składa się z drutów, kół i wielkich glinianych dzbanów oraz Światłość jedna wie czego jeszcze. Nazywa je piorunami, sama zaś widziałam kiedyś szczura, który skoczył na jeden z tych dzbanów i trafił na metalowe pręty, wystające z niego. Z pewnością wyglądał jak trafiony piorunem.— W jej głosie pojawiły się pełne nadziei tony. — Mogę kazać mu przestać, jeśli sobie życzysz.

Próbował wyobrazić sobie kogoś lecącego na latawcu, ale wizerunek był całkowicie absurdalny. Chwytanie piorunów w dzbany całkowicie przekraczało jego wyobrażenia. A jednak...

— Niech pracują dalej, Przełożona. Kto wie? Może jeden z tych wynalazków okaże się istotny. Gdyby któryś działał, jak zapowiedziano, daj wynalazcy premię.

Na pomarszczonej, ogorzałej od słońca twarzy Dobraine’a zastygło zwątpienie, choć nadzwyczaj dobrze skrywane. Idrien ponuro skłoniła głowę, dając znak, że zrozumiała, a nawet dygnęła, choć wyraźnie widać było, iż sądzi, że pierwej świnie będąc latać, niż któremuś się uda.

Rand nie do końca miał pewność, czy nie podziela jej zdania. Ale przecież, być może jakaś świnia mogłaby sobie wyhodować skrzydła. Wóz przecież jechał. A on z kolei naprawdę rozpaczliwie chciał światu coś zostawić po sobie, coś, co pomoże mu przetrwać nowe Pęknięcie, którego sprowadzenie przypisywały Randowi Proroctwa. Kłopot polegał na tym, że nie miał pojęcia, co to może być, wyjąwszy same szkoły. Kto wiedział, cóż w końcu zrodzi taki cud? Światłości, chciał zbudować cokolwiek, co przetrwa.

“Też myślałem, że potrafię budować” — wymamrotał Lews Therin w jego głowie. “Myliłem się. Nie jesteśmy budowniczymi, ani ty, ani ja, ani tamten. Jesteśmy niszczycielami. Niszczycielami”.

Rand zadrżał i przeczesał palcami włosy. Tamten? Czasami głos brzmiał najbardziej zdrowo, gdy Lews Therin właśnie pogrążał się w największej otchłani szaleństwa. Obserwowali go, Dobraine prawie perfekcyjnie skrywając niepewność, Idrien nawet się nie starając. Wyprostował się, jakby nic się nie stało, z kaftana wyciągnął dwa cienkie pakiety. W wielkiej plamie czerwonego wosku na każdym odciśnięty był Smok. Sprzączka pasa, którego aktualnie nie nosił, służyła mu za osobliwy sygnet.

— Ten z wierzchu mianuje cię moim zarządcą w Cairhien — powiedział, podając Dobraine oba pakiety. Trzeci wciąż trzymał za pazuchą, przeznaczony był dla Gregorina den Lushenos, czyniący zeń zarządcę Illian. — Tym sposobem pod moją nieobecność nikt nie będzie kwestionował twojej władzy. — Dobraine przy pomocy swych zbrojnych jest w stanie poradzić sobie z wszelkimi kłopotami, lepiej jednak z góry zadbać, by nikt nie mógł potem wykręcać się niewiedzą lub wątpliwościami. Być może nie będzie żadnych kłopotów, kiedy wszyscy z góry uwierzą, że Lord Smok nie odpuści żadnego wykroczenia. — A to są rozkazy odnośnie rzeczy, które chcę, aby wykonano, poza tym jednak kieruj się własnym uznaniem. Kiedy lady Elayne ogłosi swe roszczenia do Tronu Słońca, poprzyj je swymi wpływami.— Elayne. Och, Światłości, Elayne i Aviendha. Przynajmniej one były bezpieczne. W głosie Min brzmiało teraz znacznie większe zadowolenie, pewnie znalazła księgi pana Fela. Wyobraził sobie, jak ona idzie za nim na śmierć, ponieważ nie miał dość siły, żeby ją powstrzymać.

“Ilyeno” — zajęczał Lews Therin. “Wybacz mi, Ilyeno!”.

Głos Randa był teraz lodowaty jak dech zimy.

— Będziesz wiedział, dokąd dostarczyć drugi. Albo czy w ogóle to czynić. Wypytaj go, jeśli zajdzie potrzeba, a potem zdecyduj podle tego, czego się dowiesz. Jeśli zdecydujesz negatywnie albo on odmówi, wezmę kogoś innego. Nie ciebie.

Być może było to dość niegrzeczne, ale wyraz twarzy Dobranie’a nie zmienił się prawie wcale. Kiedy spojrzał na imię adresata, jego brwi uniosły się nieco... i to wszystko. Ukłonił się zgrabnie. Cairhienianom zazwyczaj nie brakowało gracji.

— Stanie się, jak powiadasz. Wybacz mi, ale z tego co mówisz, wnioskuję, że długo cię nie będzie.

Rand wzruszył ramionami. Ufał Wysokiemu Lordowi tylko w takim stopniu, jak wszystkim pozostałym. Może odrobinę bardziej.

— Któż może wiedzieć? Czasy są niepewne. Dopilnuj, żeby Przełożona Tarsin otrzymywała wszelkie potrzebne fundusze, jak również ci ludzie, którzy zakładają szkołę w Caemlyn. Podobnie ze szkołą w Łzie, póki nic się tam nie zmieni.

— Jak powiadasz — powtórzył Dobraine, wsadzając pakiety za pazuchę kaftana. Teraz jego oblicze nie zdradzało bodaj śladu emocji. Był w końcu weteranem Gry Domów.

Ze swojej strony Przełożona w jakiś sposób dokazała trudnej sztuki przybrania wyglądu równocześnie zadowolonej i ponuro rozczarowanej, poza tym gorączkowo próbowała wygładzić suknię, która żadnego wygładzania nie potrzebowała, co u kobiet zawsze stanowiło oznakę desperackiej próby ukrycia myśli. Niezależnie jak bardzo uskarżała się na marzycieli i filozofów, straszliwie zależało jej na losie Akademii. Nie uroniłaby nawet łzy, gdyby wszystkie szkoły w pozostałych miastach zostały rozwiązane, a ich uczeni zmuszeni do wstąpienia do Akademii. Niech to nawet będą filozofowie. Ciekawe, co by pomyślała o regulującym akurat te sprawy rozkazie Dobraine’a?

— Znalazłam już wszystko, czego mi było trzeba — oznajmiła Min, wyłaniając się zza regałów i chwiejąc lekko pod ciężarem trzech wypchanych płóciennych toreb. Jej prosty brązowy kaftan i takież spodnie do złudzenia przypominały strój, jaki miała na sobie, gdy ją po raz pierwszy zobaczył w Baerlon. Z jakiegoś powodu długo kręciła nad nimi nosem, tak że każdy, kto ją znał, mógł pomyśleć, że miała włożyć sukienkę. Teraz jednak uśmiechała się z zadowoleniem i odrobiną psoty. — Mam nadzieję, że te konie juczne są tam, gdzie je zostawiliśmy, w przeciwnym razie trzeba będzie obładować mojego Lorda Smoka.

Idrien aż zaparło dech na taką bezczelność, Dobraine jednak tylko uśmiechnął się lekko. Wcześniej już miał okazję być świadkiem tego, jak Min zachowuje się w obecności Randa.

Najszybciej, jak to było możliwe bez uchybiania wymogom grzeczności, Rand pozbył się ich, w końcu usłyszeli już wszystko, o miał im do przekazania — na koniec poinformował ich jeszcze, ze wcale go tu nie było. Dobraine pokiwał głową, jakby niczego innego nie oczekiwał. Idrien wychodząc, namyślała się nad czymś. Jeśli coś jej się wymsknie w miejscu, gdzie będzie mógł to usłyszeć jakiś uczony czy służący, w ciągu dwóch dni będzie wiedziało całe Miasto. Tak czy siak, czasu nie zostało wiele. Nawet jeśli nikogo z tych, co mogliby się zorientować, nie było w pobliżu, gdy otwierał bramę, to każdy, kto potrafił czytać znaki, miałby w chwili obecnej pewność, że do miasta zawitał ta’veren. Dać się znaleźć nie leżało jeszcze w jego planach.

Kiedy drzwi zamknęły się za tamtymi, przez chwilę uważnie przyglądał się Min, a potem wziął od niej torbę i przewiesił przez ramię.

— Tylko jedną? — zapytała. Zsunęła pozostały ciężar na posadzkę, podparła się pod boki i spojrzała nań ponuro. — Czasami naprawdę wychodzi z ciebie pasterz. Każda z tych toreb musi ważyć po sto funtów. — Niemniej wydawała się bardziej rozbawiona niż zła.

— Trzeba było wybrać mniejsze książki — poinformował ją, naciągając rękawice dojazdy konnej, by ukryć Smoki. — Albo lżejsze. — Odwrócił się w stronę okna, by podnieść skórzaną torbę i wtedy ogarnęła go fala zawrotów głowy. Zrobiło mu się miękko w kolanach, zatoczył się. Przed jego oczami przemknęło połyskujące oblicze, którego rysów jednak nie rozpoznał. Z wysiłkiem udało mu się dojść do siebie, wyprostował się. Mdłości zniknęły. Lews Therin dyszał ciężko pośród cieni jego umysłu. Czy to oblicze mogło należeć do niego?

— Jeżeli wydaje ci się, że będę niosła je przez całą drogę, to radzę, zastanów się po raz drugi — narzekała Min. — Stajenni potrafili mnie lepiej potraktować. Mógłbyś spróbować się położyć.

— Nie tym razem. — Był przygotowany na to, co się może zdarzyć, kiedy przeniesie Moc, do pewnego stopnia zachowywał nawet nad tym kontrolę. Zazwyczaj. Przez większość czasu. Te mdłości bez saidina były czymś nowym. Może po prostu zbyt gwałtownie się nachylił. A może świnie naprawdę latają. Założył skórzaną torbę na wolne ramię. Mężczyźni na dziedzińcu stajni wciąż uwijali się jak mrówki. Konstruowali.

— Min...

Natychmiast spochmurniała. Dłonie wdziewające czerwone rękawiczki zamarły na moment, stopa zaczęła wybijać rytm. Groźny znak w przypadku każdej kobiety, co dopiero takiej, która swobodnie posługuje się nożem.

— Już tę sprawę omawialiśmy, Randzie al’Thor, któryś jest przeklętym Smokiem Odrodzonym! Nie opuścisz mnie!

— Nawet mi to do głowy nie przyszło — skłamał. Był zbyt słaby, nie potrafił się zmusić do wypowiedzenia słów, które sprawią, że zostanie.

“Zbyt słaby” — pomyślał z goryczą — a ona tymczasem może przez to zginąć, żebym na zawsze sczezł w Światłości!”

“Tak się też stanie” — obiecał cicho Lews Therin.

— Po prostu pomyślałem sobie, że powinnaś wiedzieć, co właściwie robiliśmy i co zrobimy — ciągnął dalej Rand. — Jak sądzę, ostatnimi czasy niewiele ci tłumaczyłem. — Zapanował nad sobą, pochwycił saidina. Pokój zawirował, on zaś pomknął na fali lawiny ognia, lodu i brudu, który mdłościami wykręcał mu żołądek. Jednak teraz był już w stanie zachować równowagę. Ledwie. Ledwie mu się również udało spleść strumienie bramy, która otworzyła się na zaśnieżoną polanę, gdzie dwa osiodłane konie skubały nisko zwieszone gałęzie dębu.

Ucieszył się, że zwierzęta wciąż były na miejscu. Polana znajdowała się z dala od traktu, świat jednak pełen był włóczęgów, którzy porzucili rodziny i farmy, handel i rzemiosło, ponieważ Smok Odrodzony zniósł wszelkie ograniczenia. Tak powiadały Proroctwa. Z drugiej strony, spora część tych mężczyzn i kobiet, z obolałymi od wędrówki nogami, na dodatek teraz również prawie zamarznięta, zmęczona była już daremnymi poszukiwaniami, którym nie przyświecał bodaj najlżejszy promyk idei, czego się właściwie szuka. Tak więc nawet te zupełnie pospolite zwierzęta, pozbawione opieki, z pewnością wyparowałyby bez śladu, gdyby tylko spoczęło na nich spojrzenie jakiegoś człowieka. Miał dosyć złota, żeby kupić następne, jednak nie sądził, aby Min ucieszył godzinny spacer do wioski, w której zostawili juczne konie.

Ruszył szybko przez polanę, starając się sprawiać wrażenie, że powodem potknięcia było tylko raptowne przejście z posadzki pałacu na głęboki po kolana śnieg, z wypuszczeniem Mocy zaczekał tylko do momentu, aż schwyciła swoją torbę z książkami i ruszyła za nim. Polana znajdowała się pięćset mil od Cairhien, ze wszystkich miejsc godnych wzmianki najbliżej stąd było chyba do Tar Valon. Kiedy brama zamknęła się, równocześnie w umyśle osłabło wrażenie obecności Alanny.

— Tłumaczyłeś? — zapytała Min podejrzliwie. Miał nadzieję, że podejrzliwość ta odnosi się do jego motywacji czy czegokolwiek innego, byle tylko nie podejrzewała prawdy. Oszołomienie i mdłości powoli ustępowały. — Jesteś w równym stopniu otwarty, co skorupa małża, Rand, ale ja mam oczy. Najpierw Podróżowaliśmy do Rhuidean, gdzie zadawałeś tyle pytań o to miejsce zwane Sharą, że każdy mógł sobie pomyśleć, iż tam właśnie się wybierasz. — Lekko zmarszczyła czoło, równocześnie mocując jedną z toreb do siodła kasztanowego wałacha. Stęknęła z wysiłku, najwyraźniej jednak nie miała zamiaru bodaj na moment położyć drugiego ciężaru w śniegu. — Nigdy nie sądziłam, że Pustkowie Aiel mogło tak wyglądać. Miasto jest większe od Tar Valon, mimo iż w połowie obrócone w gruzy. Wszystkie te fontanny, jezioro. Nie byłam w stanie nawet dostrzec drugiego brzegu. Sądziłam, że na Pustkowiu w ogóle nie ma wody. I było tam równie zimno jak tutaj, a przecież mówiono mi, że na Pustkowi panują upały!

— Latem za dnia możesz się usmażyć, nocą jednak dalej marzniesz. — Doszedł już na tyle do siebie, żeby spróbować przerzucić własny ciężar na siodło siwka. Prawie. W każdym razie udało mu się. — Skoro już wszystko wiesz, powiedz mi, proszę, czym jeszcze się tam zajmowałem prócz zadawania pytań?

— Chodziło o to samo, o co chodziło w Łzie zeszłej nocy. Żeby wszystkie koty i kosy wiedziały, że tam byłeś. W Łzie pytałeś o Chachin. To oczywiste. Próbowałeś wprowadzić w błąd każdego, kto będzie chciał odkryć, gdzie się znajdujesz i dokąd się wybierasz.

Przytroczywszy drugą torbę książek, odwiązała wodze i wskoczyła na siodło. — A więc co, nie mam oczu?

— Twoich oczu i orzeł by się nie powstydził. — Miał nadzieje, że ci, którzy go ścigali, zobaczą rzecz równie jasno. Albo przynajmniej ten, który ich posłał. Na nic by się zdało, gdyby uganiali się za nim, Światłość tylko jedna wie gdzie. — Przypuszczam, że powinienem zostawić więcej fałszywych śladów.

— Po co tracić czas? Wiem, że masz jakiś plan, wiem, że jest to jakoś związane z tym skórzanym tobołkiem... chodzi o sa’angreal?... i wiem jeszcze, że to ważne. Skąd to zdziwienie? Nawet na moment nie spuszczasz tego worka z oka. Dlaczego jednak nie postępować zgodnie z planem, cokolwiek by przewidywał, a fałszywe ślady zostawić później? Podobnie, rzecz jasna, jak prawdziwe. Sam powiedziałeś, że stawisz im czoło, kiedy najmniej się będą spodziewać. Jak masz zamiar tego dokonać, jeśli zmusisz ich, by poszli za tobą, do miejsca, które sam wybierzesz?

— Żałuję, że w ogóle wzięłaś do ręki którąkolwiek z książek Herida Fela — mruknął ponuro, wdrapując się na siodło siwka. Tylko odrobinę zakręciło się mu w głowie. — Zbyt wielu rzeczy potrafisz się domyślić. Czy w ogóle będę w stanie zachować przed tobą jakąś tajemnicę?

— Przecież to nigdy nie było możliwe, ośle — zaśmiała się, a potem przecząc własnym słowom, zapytała: — Co właściwie zamierzasz? To znaczy, oprócz zabicia Dashivy i spiskowców. Mam prawo wiedzieć, skoro będę ci towarzyszyć. — Jakby to nie ona się upierała, by jechać razem z nim.

— Mam zamiar oczyścić męską połowę Źródła — powiedział głosem pozbawionym wyrazu. Brzemienne oświadczenie. Wielki plan, majestatyczny wręcz. Można by rzec, pyszny w swym majestacie. Jeśli jednak sądzić z reakcji Min, to równie dobrze mógłby oznajmić, że wybiera się na popołudniowy spacer. Zwyczajnie spojrzała tylko na niego i trwała tak przez moment z dłońmi splecionymi na łęku siodła, czekając, co powie dalej.

— Nie mam pojęcia, ile mi to zajmie czasu, ale kiedy już zacznę, w promieniu tysiąca mil każdy, kto jest w stanie przenosić, będzie wiedział, że coś się dzieje. Wątpię jednak, bym był w stanie po prostu przestać, jeśli znienacka pojawi się Dashiva z kolegami lub któryś z Przeklętych, żeby sprawdzić, co się dzieje. Jeśli chodzi o Przeklętych, to nic w tej sprawie nie będę mógł zrobić, natomiast przy odrobinie szczęścia raz na zawsze załatwię sprawę pozostałymi — Może fakt, że był ta’veren, da mu tę odrobinę przewagi, której tak desperacko potrzebował.

— Jeśli będziesz polegał na szczęściu, to Corlan Dashiva albo któryś z Przeklętych zjedzą cię na śniadanie — powiedziała, kierując wierzchowca ku linii drzew. — Być może będę w stanie wymyślić coś lepszego. Jedźmy. W tamtej gospodzie czekają na nas przytulne wnętrza. Mam nadzieję, że przed odjazdem dadzą nam coś ciepłego do zjedzenia.

Rand z niedowierzaniem popatrzył w ślad za nią. Można by pomyśleć, że pięciu zdradzieckich Asha’manów, nie wspominając już o Przeklętych, nie znaczy nic więcej od bolącego zęba. Wbił obcasy w boki siwka, który poderwał się ze śniegiem tryskającym spod kopyt, dogonił ją i odtąd przez czas jakiś jechali w całkowitym milczeniu. Wciąż skrywał przed nią kilka rzeczy, jak choćby te mdłości, które trapiły go, gdy próbował przenosić. Taki był prawdziwy powód, żeby najpierw zająć się Dashivą i tamtymi. Będzie miał czas, żeby jakoś dojść do siebie. Jeśli w ogóle mu się uda. Jeżeli nie, to należało podejrzewać, że dwa ter’angreale, które wiózł przytroczone do siodła, zapewne nie zdadzą się na nic.

Загрузка...