Nieoczekiwany awans zmienił jednocześnie wszystkie plany życiowe Maxa. Zmiana stanowiska nie poprawiła tylko jednego — jego stosunków z pozostałymi członkami załogi.
Mr. „Gi” po prostu go nie zauważał — gdyby Max w porę nie uskakiwał gdzieś na bok, zostałby z pewnością rozdeptany przez grubasa. Awans Jonesa odczuwał najwyraźniej jako osobistą zniewagę. W centrali dowodzenia pracowało siedem osób — dwóch oficerów oraz : doktor Hendrix /astronauta/, mr. Simes /zastępca/, Kelly /główny rachmistrz/, Kovak /kartograf I klasy/, Smythe /kartograf II klasy/, Noguchi i Lundy /obaj rachmistrze II klasy/.
Był tu jeszcze Bennet /telegrafista I klasy/, lecz on właściwie nie należał do ścisłej obsady sterowni, choć właśnie w „saunie” pracował — statki kosmiczne raczej rzadko porozumiewały się z Ziemią — właściwie jedynie na początku podróży i przy lądowaniu. Dlatego Bennet pełnił drugą funkcję — był drugim sekretarzem kapitana. Ponieważ znaczną część lotu spędzał, leżąc w śpiworze, nazwano go „Workiem”. Jako że „Asgard” cały czas pędził z pełną szybkością, wszyscy już zdążyli zapomnieć owe wspaniałe dni lotów gwiezdnych, gdy na dziesięć minut nawigacji przypadał tydzień bezczynności — wówczas statek leciał siłą bezwładności, zdany na łaskę losu.
Na pokładzie „Asgarda” nie było żadnych praktykantów, którzy przysposabialiby się do trudnego fachu astronautów, dlatego obaj oficerowie musieli pełnić non-stop wachty, zmieniając się co jakiś czas /kapitan Blaine posiadał oczywiście stosowny patent gildii, lecz z racji swego stanowiska nie mógł pomagać podwładnym/. Gdyby nie Kelly, który ochotniczo włączył się w cykl dyżurów, życie w sterowni byłoby naprawdę nie do zniesienia. Pozostała czwórka musiała więc dawać sobie radę z najróżniejszymi obowiązkami, jakie spadały na nich w wymiarze znacznie przekraczającym to, czego nauczyli się w szkole — czego jeszcze nie umieli, szybko sobie przyswajali. W przeciwnym razie długo nie zagrzaliby tu miejsca. Ponieważ wszystko podporządkowane było rytmowi wacht, Max musiał się przystosować. W zasadzie nie przydzielono mu żadnego samodzielnego dyżuru, gdyż przedtem miał przejść długi cykl szkoleniowy — dlatego praca zajmowała mu cztery godziny regularnej służby, a potem tyleż samo czasu wolnego — kiedy powinien był odpocząć, zjeść, umyć się oraz wyspać.
Niewiele sobie z tego robił — wręcz przeciwnie — na ogół wcześniej przychodził do pracy, zaś sterownię opuszczał dopiero pod przymusem. Znacznie później poinformowano go, że ten żelazny tryb życia był dziełem Kellye’a, który chciał go złamać i pognać do stajni, o ile by mu się to udało.
Nie wszystkie wachty stanowiły dlań jedynie pożyteczną rozrywkę. Po raz pierwszy pełnił dyżur pod dowództwem mr. Simes’a. Gdy wszedł po schodach, prowadzących do sterowni, najpierw stanął i rozejrzał się, pełen zdumienia.
Ze wszystkich czterech kątów dużego pomieszczenia obojętnym wzrokiem spoglądały nań kosztowne kamery. Miejsce głównego rachmistrza zajmował Lundy.
Popatrzył na przybysza, skinął w powitalnym geście, ale nie przemówił ani słowem. Mr. Sims siedział przy urządzeniu kontrolnym, naprzeciwko schodów. Nie mógł nie zauważyć wchodzącego, lecz zachowywał się tak jakby istotnie go nie dostrzegł.
Oczywiście było tu jeszcze mnóstwo wielu innych instrumentów, które znał albo z obrazków, albo z opisów. Musiał jednak przyznać, że większość z nich była mu całkowicie obca.
Przez kopułę wpadał wspaniały widok uniwersum gwiazd. Z otwartymi ustami zapatrzył się w górę.
Żyjąc i pracując w stajennych oparach nie miał jeszcze okazji, by móc zobaczyć coś podobnego, choć przecież znalazł się w samym środku połyskujących mgławic.
— Ejże … Proszę pana!
Max drgnął, spojrzał w stronę, skąd dobiegł głos.
Mr. Limes kiwnął nań palcem.
— Tutaj proszę … Podszedł bliżej.
— Czy pan nie wie, jak należy się meldować oficerowi, pełniącemu właśnie wachtę?
— Oh … przepraszam …
— Poza tym pan się spóźnił.
Max spojrzał na chronometr, połyskujący na pulpicie urządzenia kontrolnego — do pełnej godziny brakowało jeszcze pięciu minut. Jednak: Sims, nie zrażony, ciągnął dalej.
— To smutne, jeśli załoga wcześniej kończy pracę, niż oficer wachtowy … Jak się pan nazywa?
— Jones, sir.
Mr. Sims wciągnął kilka razy powietrze nosem — był to całkiem młody mężczyzna o nalanej czerwienią twarzy i rzadkich, rudych włosach.
— Proszę zaparzyć świeżej kawy, Jones.
— Tak jest, sir.
Już miał zapytać, jak i gdzie ma to zrobić, lecz w porę zdołał się powstrzymać, gdyż Sims ponownie pogrążył się w lekturze. Max rzucił rozpaczliwe spojrzenie w stronę Lundy’ego, zaś ten niemym spojrzeniem wskazał mu miejsce, w którym znalazł garnki. Gdy podał szefowi filiżankę, uznał, że jemu także się coś należy, Z kubkiem kawy usiadł nad maszyną liczącą.
Właśnie był zajęty smakowaniem aromatycznego napoju, kiedy z tyłu dobiegł go zirytowany głos oficera.
— A co to ma znaczyć, Jones? Zakładacie kafejkę? …
— Słucham, sir?
— Proszę natychmiast zrobić tu porządek. Cała sterownia wygląda tak, jakby buszowało w niej stado świń.
Choć Max uważał, że jest zupełnie czysto z trudem znalazł kilka papierków, wetkniętych gdzieś po kątach, wyrzucił je do śmietniczki i usiłował doprowadzić lśniące okucia do zwierciadlanego połysku. Właśnie chciał zacząć tę samą pracę po raz drugi, gdy Lundy wezwał go do siebie. Miał mu pomóc przy wymianie płyt w kamerach. Trzymając w ręku skrzynkę z przyrządami obserwował, jak Lundy nastawia zegar elektroniczny. Tymczasem mr. Sims osobiście nacisnął jeden z wielu guziczków i była to chyba jedyna pracochłonna czynność, stora zmąciła jego spokój podczas tej wachty.
Lundy zdjął płytę, zajrzał we wpuszczony w ścianę spektrograf, odczytał zapis, wniósł go do księgi, po czym wyzerował licznik.
Max usiłował nie pętać się pod nogami, tylko być pomocnym, oczywiście w miarę swoich skromnych możliwości. Przy okazji mógł się czegoś nauczyć. To była bardzo długa wachta.
Pijanym krokiem powędrował w końcu do swojej kabiny i rzucił się, na koję, wypłukany z wszystkich złudzeń, jakie do tej pory jeszcze żywił.
Zupełnie inaczej wyglądały jednak dyżury z doktorem Hendrixem oraz Kellye’m. Zwłaszcza w obecności tego ostatniego „sauna” zaczynała przypominać miejsce, którego nazwę zapożyczono jako jej przezwisko. Kelly zachowywał się niczym perski satrapa: panował niepodzielnie ze swego fotela, mrucząc, przeklinając, domagając się nieustannie świeżej kawy, przycinał swoim podwładnym oraz pozwalał, aby mu odpowiadano, byleby tylko inteligentnie i złośliwie.
Gdy Kelly dowodził, Max nie miał czasu, aby choć raz dotknąć szmat, do ścierania kurzu: był zbyt zajęty, nie tylko szybkim wypełnianiem łypiących się jak z rękawa poleceń, lecz także bacznym obserwowania procedury.
Uczył się ciągle, a fotograficzna pamięć była dlań najdoskonalszą pomocą. Kelly był zeń zadowolony.
— Mam wrażenie, że pan nieco przesadził, mówiąc, iż poprzednio czyścił pan tylko popielniczki.
— Z pewnością niezbyt wiele.
— Na „Thule” pełnił wtedy służbę Johansen, o ile mnie pamięć nie myli. Mam rację?
— Chyba tak … _ westchnął Max, ufając, że nie padnie więcej pytań o nazwiska, fakty i daty.
— No właśnie … Ten idiota chyba jeszcze nigdy nie zadowolił własnej matki, poprawnie odpowiadając na pytanie, ile ma lat. W końcu doszło nawet do tego, że Kelly powierzył mu obliczenie współrzędnych kolejnej zmiany kursu. Noguchi zajął się tabelami, a sam rachmistrz objął rolę nawigatora. Cały ten proces przebiega „od ust do ust” — wszyscy podają jeden za drugim rzędy liczb, a kierujący akcją wciela je w konkretne manewry. Nierzadko zdarzało się już, że obciążeni ciężką pracą ludzie mylili się, zaś statek przekraczał prędkość światła, powodując śmierć całej załogi.
Tym razem cała zabawa przebiegała o wiele wolniej, niż jest to ogólnie przyjęte. Noguchi odszukał w tabelach odpowiednie liczby i wykrzykiwał je w kierunku Maxa. Początkowo chłopak się denerwował: palce zaczynały mu drżeć, tak, że z największym trudem wkładał w dziurki kolejne znaczki. W końcu opanował się i znalazł prawdziwą radość w przekonaniu, że urodził się do współpracy z maszyną.
— … logarytm binarny z dziewięć koma osiem siedem zero dziewięć dwa … — monotonnie ciągnął Kelly.
Noguchi powtarzał tę samą kwestię równie monotonnym głosem, lecz Max miał przed oczyma właściwą stronicę jeszcze zanim ten drugi skończył mówić. Nie włączając świadomego myślenia wprawnymi ruchami robił swoje.
— Błąd!!! — ryknął Kelly — Ty baranie, nie nanoś teraz żadnych współrzędnych, tylko poczekaj, aż Noguchi poda ci nowe dane … Jak długo mam to jeszcze powtarzać?! …
— Ale przecież … — zaczął Max, przerywając posłusznie pracę. Aż do tej chwili nie przyszło mu nawet do głowy, że ktokolwiek z „Asgarda” mógłby cokolwiek zarzucić jego fenomenalnej pamięci.
— Co pan zrobił? … — ciągnął Kelly i już chciał ruszyć z kolejnymi liczbami, gdy spojrzał na tablicę.
— Co to ma znaczyć?
Max wiedział, że racja jest po stronie Kelley’a.
Zawstydził się, jakby rzeczywiście popełnił jakiś błąd i zaczął nieśmiało wyjaśniać.
— Bo właśnie … Przed chwilą naniosłem tu liczby, które za chwilę miał mi podać Noguchi. Pospieszyłem się …
— Jak to? … — popatrzył zdumiony szef — Czy pan umie czytać w myślach?
— Nie … Tego jeszcze nie umiem. Ale te liczby są w porządku.
— Hm … — Kelly pochylił się nad tablicą — Niech pan podaje te liczby, Noggy.
Noguchi wyrzucił z siebie całą litanię zer i jedynek. Kelly sprawdził naniesione współrzędne. Ściągnął wargi.
— Czy to przypadek, Max?
— Nie.
— Noggy, podaj mi książkę.
Kelly doprowadził zadanie do końca, podając Maxowi jedynie liczby w systemie dziesiętnym. Ten z kolei w mgnieniu oka zamieniał je na system dwójkowy i wprowadzał do maszyny.
— W porządku. Podarujmy sobie resztę — powiedział rachmistrz.
Maszyna w ułamku sekundy opracowała cały program, po czym wyświetliła wynik w postaci całej tabeli liczb, zapisanych w systemie dwójkowym. Kelly sprawdził go, używając tabel książkowych, spisanych w systemie dziesiętnym. Później raz jeszcze spojrzał na wydruk, zamknął opasły tom i oddał Noguchi’emu.
— A teraz koniecznie potrzebuję filiżanki kawy … — wysapał, kierując się w stronę fotela.
Z kolei Noguchi porównał oba wyniki. Spojrzał na Maxa dość dziwnym wzrokiem i zatrzasnął książkę.
Jones stwierdził, że kawa nie pomogła rachmistrzowi — ciągle wpatrywał się weń z jakimś nabożnym strachem. Skoro zadanie wykonano, wyłączył maszynę. Światełka zgasły.
Nikt nie odezwał się ani słowem aż do końca wachty. Następny dyżur wypadł mu pod dowództwem doktora Hendrixa. W jego towarzystwie na nic nie mógł się uskarżać: był to miły, starszy pan, nie wadził nikomu i nikomu nie utrudniał życia. Kiedy jednak Max skończył wachtę, zatrzymał go na chwilę rozmowy.
— Kelly mówił mi, że uczysz się obsługiwać maszyny liczące.
— Tak jest, sir.
— Dobrze. A zatem poćwiczysz trochę razem ze mną. Ujął grubą księgę i wybrał zadanie podobne do tego, jakie niedawno zadał mu Kelly. Jones czekał, aż zacznie mu podawać translację na system dwójkowy, ponieważ jednak nic takiego nie nastąpiło, zaczął działać sam.
Historia powtórzyła się w ten sam sposób po raz drugi. Obecny w sterowni Kelly nic nie mówił, tylko z przygryzionymi wargami sprawdzał wyniki, podczas gdy doktor jednym tchem wyrzucał z siebie jedną kolumnę liczb za drugą. W końcu zamknął księgę.
— Wystarczy … — westchnął, jak gdyby skończył przed chwilą jedną z codziennych żmudnych czynności.
— Jones, posiada pan zadziwiający talent … Co prawda czytałem kiedyś o czymś podobnym, ale po raz pierwszy stykam się z tym osobiście. Może słyszał pan o „Ślepym łamie”?
— Nie, sir.
— Chyba można znaleźć coś o nim w bibliotece pokładowej … — na moment umilkł — Jestem daleki od oczerniania pańskich umiejętności, ale w czasie prawdziwych manewrów radziłbym nie robić zeń użytku. Czy Pan rozumie, dlaczego?
— Tak jest, sir. Dziękuję.
— Albo może raczej powiedzmy, że nie powinien pan korzystać ze swych umiejętności, aż do chwili, gdy zauważy pan jakiś błąd. W tym Przypadku oczywiście należy zareagować. W każdym bądź razie ostatni głos mają u nas tablice.
— Tak jest.
— Świetnie. A kiedy skończy pan dyżur, proszę mnie odwiedzić. Będę czekał w kajucie.
Gdy kończył służbę, był już dzień. Poszedł korytarzem i stanął przed drzwiami kabiny Hendrixa. Wtem drogę zabiegła mu Ellie.
— Max!
— Hallo, Ellie! — w jednej chwili zrobiło mu się głupio, gdyż uświadomił sobie, że od momentu swego awansu ani razu nie widział przyjaciółki.
— Hallo! … — przywitał ją tak po prostu, jak gdyby nigdy nic. Stanęła naprzeciwko.
— Wygląda pan niezwykle przystojnie z tymi przekrwionymi oczami … bardzo pasują do wypustek na koszuli. A gdzie się pan tak długo podziewał? Może to z powodu nagłego awansu? Strasznie zważniałeś, Max. Nawet nie byłeś ani razu u Chipsie.
To akurat było nieprawdą. Poszedł raz na dół, lecz nie spotkał tam Ellie. Wizyty nie ponowił, gdyż człowiek, który go zastąpił, nie znosił zwierząt i tę nagłą odmianę losu przypisywał niecnym knowaniom samego Maxa.
— Przykro mi … — odparł jednak, nie wspominając o swej bytności w stajni — Nie miałem czasu.
— Głupia wymówka. Ale teraz pójdzie pan ze mną do salonu, a ja natrę panu uszu. Już wymyśliłam taką zagrywkę, że pozostanie pan absolutnie bez szans. Szach i mat! Max otwarł usta, szybko zamknął, lecz po chwili znowu je otworzył.
— Nie.
— Proszę mówić głośniej! Użył pan słowa, którego nie rozumiem.
— Niech pani zechce mnie wysłuchać, Ellie. Czekam tu właśnie na doktora Hendrixa, a gdy tylko wypuści mnie z powrotem, będę musiał skombinować przynajmniej kwadrans drzemki. Jestem do tyłu na dziesięć godzin!
— Może pan spać kiedy indziej.
— Nie mogę. Mam cztery godziny odpoczynku na przemian z czterema godzinami służby. Spojrzała ze zdziwieniem.
— To przecież samobójstwo!
— Można wytrzymać …
— O, nie! Kuszę dojść z tym do ładu! Porozmawiam z kapitanem.
— Ellie! Niech pani mi się nie waży niepokoić kapitana!
— A dlaczegóżby nie? Kapitan Blaine to pocieszny, stary mors. Proszę się nie martwić. Zaraz wszystko naprawię.
— Niech pani nie mówi doń ani słowa. Dano mi tutaj ogromną szansę i nie zamierzam zastanawiać się, czy z niej korzystać. To po pro-stu jest zrozumiałe samo przez się. Jeśli zaś pani zacznie interweniować, może mi pani popsuć szyki, a wtedy wrócę z powrotem do stajni.
— Nie miałam takich intencji.
— Ale ciągle pani nic nie rozumie. Być może Blaine jest istotnie starym morsem, ale tylko dla pani. Dla mnie pozostaje on niezmiennie kapitanem tego statku i moim najwyższym zwierzchnikiem. Zrobiła nadąsaną minę.
— Chciałam tylko pomóc.
— Tak też i myślałem. A poza tym przykro mi, lecz do salonu wejść nie mogę. To zabronione.
— Ale myślałam … myślę, że pan po prostu nie chce się ze mną spotykać, choć przecież ma pan taki ładny mundur i pracuje na wyżętym pokładzie. Dlaczego? Zanim zdążył odpowiedzieć, pojawił się doktor Hendrix.
— Dzień dobry, Jones. Dzień dobry, miss Coburn. To mówiąc zamknął się w kabinie.
— Ellie … muszę już iść — powiedział niepewnie Max. Obrócił się i nie czekając na odpowiedź zapukał do kajuty. Doktor Hendrix przeszedł do porządku dziennego nad tym, co zobaczył w korytarzu. Nie wspomniał ani słowem o tej podejrzanej schadzce, tylko od razu przystąpił do rzeczy.
— Niech pan siada, Jones. To, co pan dzisiaj zaprezentował, jest niezwykle interesujące. Chciałbym jednak wiedzieć, jak dalece sięga pański talent. Czy dotyczy tylko liczenia?
— Chyba nie, sir.
— Zapewne ciężko pan pracował, aby móc osiągnąć takie wyniki …
— Nie sądzę, sir.
— Hm … A zatem spróbujmy raz jeszcze. Może czytał pan jakąś sztukę Szekspira?
— Tak, w szkole. Czytałem „Hamleta” i „Jak się wam podoba”, a później jeszcze „Opowieść zimową” … ale nie wzbudziło to we mnie entuzjazmu … — dodał po chwili wahania.
— Przypuszczam, że nie chciałby pan czytać tego po raz drugi, co? Ma pan jakieś wspomnienia z tej lektury?
— Oczywiście, sir.
— Hm … — doktor Hendrix zdjął z regału gruby, oprawny w skórę tom — Weźmy na przykład … akt drugi, scenę trzecią. Mówi tam Leontes „Nor night nor day nor rest: it is but weakness…”
— „…it is but weakness to bear the matter thus; mere weakness. If the cause were not in being…” — I tak dalej, aż Hendrix mu przerwał.
— W porządku. Rozumiem, że można czytać Szekspira, bo chociaż niekiedy wydaje się, jakby ten facet był nieco głupkowaty, w końcu jednak coś w sobie ma. Ale tabele … Muszę przyznać, że nigdy ich nie czytałem … w każdym razie nie we właściwym sensie tego słowa.
— Ta sprawa wygląda następująco, sir. Wuj Chet, w chwili, gdy przechodził już na emeryturę, zostawił mi swe księgi nawigacyjne oraz wiele mi opowiadał o lotach kosmicznych. A ponieważ szybko przeczytałem te książki …
— … ma pan w głowie całą bibliotekę zawodowego astronauty, czy tak?
— Przeczytałem wszystko, co otrzymałem, sir.
Doktor Hendrix wyciągnął książki, dotyczące swej własnej specjalności. Już nie interesowały go tabele, których znajomości Max dowiódł dwa razy. Przekładał kartkę za kartką, stawiał pytania, a w końcu rzucał tylko numery stron. Wreszcie się zmęczył.
— Chociaż wiem … — zaczął nieomal szeptem — … że historia psychologii odnotowała już kilka podobnych przypadków, jednak muszę przyznać, że osobisty kontakt z podobnym fenomenem jest dla mnie wstrząsający.
Uśmiechnął się.
— Ciekaw jestem co myślałby o tym Witherspoon.
— Kto?
— Najwyższy Sekretarz. Obawiam się, że bardzo bolałby nad pańskim przypadkiem … Jest bardzo konserwatywny, zwłaszcza w kwestii chronienia tajemnic naszego zawodu.
Maxowi odszedł dobry humor.
— Czy pan myśli, że mógłbym mieć jakieś trudności? Nie wiedziałem, iż nie należy czytać tych książek.
— Co takiego? Absurd. W astronautyce nie istnieją żadne tajemnice. My wszyscy posługujemy się tymi samymi książkami i ja sam nie mam osobiście nic przeciwko temu, aby czytali je pasażerowie. Astronautyka to nie nauki tajemne … co najwyżej ciężka praca. Tylko nieliczni ludzie są wystarczająco pojętni, by móc zrozumieć istotę tych skomplikowanych obliczeń, które, na przykład, towarzyszą tranzycji. Cała aura niesamowitości i tajemnicy pochodzi raczej od polityków … od tych członków naszej gildii, którzy za wszelką cenę chcą zachować zawodowy prestiż. Doktor Hendrix pobębnił palcami w poręcz.
— Jones … — przemówił po dłuższej pauzie — … chciałbym, żeby pan mnie właściwie zrozumiał. Kelly jest zdania, że powinniśmy pana zatrzymać u siebie na stałe.
— Oh …
— Proszę jednak nie wyobrażać sobie, że wie pan więcej, niż my wszyscy razem wzięci tylko dlatego, że zmagazynował pan w pamięci całą bibliotekę astronautyki.
— Skądże znowu, sir.
— W istocie jest pan niezbędny w sterowni. Ale ci nieliczni cnotliwi, którzy się już tam znajdują, muszą się cechować niezwykłą sumiennością, poczuciem obowiązku, znakomitą znajomością sprzętu, niesłychaną pieczołowitością i drobiazgowością, oddaniem oraz wiernością dla pracy, załogi, statku i wszystkich, którzy sprawują nad nimi władzę. Kelly nie potrzebuje fotograficznej pamięci. Wystarcza mu zupełnie normalna, byleby była połączona z inteligencją i prawością … tego wymaga od nas zawód. Sądzę, że ja sam, będąc dowódcą, także miał bym podobne życzenia wobec własnej załogi.
— Zrobię wszystko, co tylko będzie w mojej mocy, sir.
— Myślę, że wkrótce zostanie pan całkiem niezłym kartografem. Rozmowa zmierzała ku końcowi. Max powstał.
— Aha … jeszcze coś.
— Tak, sir? …
— Istnieją wystarczające powody natury dyscyplinarnej, dla których członkowie załogi powinni się trzymać z dala od pasażerów.
— Wiem, sir … — Max przełknął tę gorzką pigułkę bez mrugnięcia okiem.
— Proszę więc postępować zgodnie z zasadami. Pracownicy mego wydziału przykładają do tego punktu regulaminu szczególną wagę choćby tylko dlatego, że jest to bardzo ciężki sprawdzian ich kwalifikacji.
Zbity jak pies, opuścił Max kabinę.
Wchodząc do środka przypuszczał, że zostanie wynagrodzony za swe niezwykłe osiągnięcia. Wychodząc, miał uczucie, że jest kompletnym zerem i tak też został oceniony.