2

Szedł zwykłą ścieżką, przedzierając się przez las. Droga była dobra dla pieszych, w żadnym wypadku nie mógł jej przebyć jakiś pojazd kołowy, nawet motor Montgomery’ego nie sprostałby trudności przeprawy. Ścieżka prowadziła aż do miejsca, gdzie tory kolejowe znikały w tunelu.

Po dobrej godzinie marszu stanął w pobliżu ciemnego otworu, rozważając możliwości, jakie istniały w tej sytuacji.

Góra była wysoka — w przeciwnym razie nie wybudowano by tunelu. Często przemierzał te okolice podczas łowów, dlatego dobrze wiedział, że potrzebowałby dwóch godzin, aby wspiąć się na sam szczyt, gdzie zastałby go świt. Jednak tunel prowadził prostą drogą na przeciwną stronę — dziesięć, piętnaście minut w zupełności wystarczyłoby, aby wydostać się z drugiej strony torów.

Nigdy jednak nie odważył się na podobną eskapadę. Z prawnego punktu widzenia łamał obowiązujące przepisy. Poza tym gdyby w czasie wędrówki przejechał pociąg, umarłby na miejscu i to bez śladu zadraśnięcie — wystarczyłyby same fale, które wytwarzał pociąg w biegu — często znajdowano dzikie zwierzęta, uśmiercone w ten właśnie sposób. Mimo to ciągle nie miał ochoty na męczącą wspinaczkę stromym zboczem. Dopiero teraz przywołał z pamięci rozkład jazdy pociągów. „Tomahawk” przejechał o zachodzie słońca. „Javelina” słyszał, siedząc w stajni. „Assegai” także musiał już przemknąć, choć nie przypominał sobie, aby słyszał jakieś odgłosy. Pozostawał tylko „Claver”, wpadający w tunel równo o północy. Spojrzał w niebo.

Wenus oczywiście dawno już zaszła, dziwne jednak, że na zachodzie nie widzi Marsa … Także Księżyc nie świecił jeszcze … Jak to możliwe? Ależ tak, przecież pełnia była w ostatnią środę. A zatem … Odpowiedź, którą znalazł, wydawała mu się błędną, dlatego raz jeszcze sprawdził położenie Wagi w stosunku do Wielkiej Niedźwiedzicy. Poszeptał coś pod nosem …

Mimo całego natłoku zdarzeń, które rozegrały się dzisiejszego wieczora w tej chwili mogła być dopiero co najwyżej dziesiąta w nocy … może pięć minut przed, może pięć minut po … mniejsza z tym. W każdym razie gwiazdy nie mogą się mylić.

Z tego wynikało, że „Assegai” przejedzie za około godzinę. Jeśli nie będzie żadnego pociągu specjalnego — a to zdarzało się nadzwyczaj rzadko — nie powinien mieć żadnych obaw. Miał wystarczająco dużo czasu przed sobą.

Już od kilku minut brnął ciemnym przejściem, zanim oczy zdołały przyzwyczaić się do absolutnych mroków. Dopiero teraz dostrzegł przed sobą szarawą, okrągłą plamkę — wyjście.

Pognał w tę stronę, jak szalony, a strach przed śmiercią przynaglał do coraz szybszego kłusu.

Z tłukącym, jak dzwon, sercem i zupełnie wyschniętymi ustami dopadł wyjścia.

Nie zważając na strome podejście szybko zbiegł ścieżką w dół. Zwolnił dopiero u podnóża słupa, skąd otwór tunelu wyglądał niczym małe kółko, wciśnięte w kamienny stok. Przystanął, usiłując złapać oddech i doprowadzić rytm serca do równowagi.

Wtem jakaś potężna siła podrzuciła go w górę, jakby był niczym innym, niż tylko garstką śmieci, po czym rzuciła go gdzieś z boku.

Kiedy ocknął się, z niejakim trudem uświadomił sobie, gdzie przebywa i co się stało.

Na wargach poczuł słony smak krwi. Ręce i nogi były pościerane, gdzieniegdzie rozdarte do żywego ciała. Dopiero teraz zrozumiał, że poniżej, w niewielkiej odległości od miejsca, gdzie zrobił krótki postój, przejechał pociąg.

Był zbyt daleko, by potężny podmuch rozgniótł go na miazgę, lecz wystarczająco blisko, aby fala powietrza rzuciła nim, niczym piłką. To nie mógł przejechać „Assegai”.

Ponownie zerknął na niebo i gwiazdy potwierdziły wcześniejsze obliczenia. Z pewnością przed chwilą przemknął tunelem jeden z nielicznych pociągów specjalnych. Tylko minuty dzieliły go od niechybnej śmierci.

Zadrżał. Sporo czasu minęło, zanim zdołał dojść do siebie. Później tak szybko, jak tylko pozwalało obite ciało ruszył w dół. Za moment jakieś niezwykłe odkrycie ponownie sparaliżowało normalny bieg myśli: wokół panowała absolutna cisza, której nie mącił nawet odgłos jego kroków.

Lecz przecież noc nigdy nie jest doskonale cicha.

Od wczesnego dzieciństwa zaprawiony w nasłuchiwaniu odgłosów gór dobrze wiedział, że uważne ucho zawsze jest w stanie wyłowić jakieś szmery, świadczące o nocnym życiu lasu i jego mieszkańców. Szum drzew, pohukiwanie sowy, stukot nóg małych zwierząt … a teraz jeszcze odgłosy łamanych przezeń gałęzi …

Brutalna logika zmuszała go do przyjęcia prostej prawdy: ogłuchł. Był głuchy, jak pień. Pęd powietrza pozbawił go słuchu i nic na to nie poradzi. Trzeba iść dalej.

Choć droga ciągle prowadziła stromo w dół, a pod nogami słały się coraz to nowe przeszkody, czuł się o wiele bardziej pewnie niż wówczas, gdy biegł po gładkiej ścieżce obok torowiska.

Gdzieś tam w dole, gdzie góry ustępują, czyniąc miejsce dla nieckowatej doliny, przebiega autostrada, która sunąc równolegle do linii kolejowej prowadzi do Portu Ziemia. To był pierwszy główny cel jego wędrówki.

Właśnie wzeszedł księżyc, świecąc mu prosto w plecy. Jakiś królik zatrzymał się na środku ścieżki, podniósł uszy, popatrzył przez chwilę na chłopca i skoczył w bok, gdzieś w zarośla. Gdy go dojrzał, pożałował, że nie wziął ze sobą rury do strzelania. Z pewnością nieprędko będzie miał podobną okazję. I chociaż coraz trudniej było zdobyć amunicję do tak zabytkowej broni, z pewnością królik w garnku mógł być nader pocieszającym widokiem.

Wtem uprzytomnił sobie głód, zaś w uszach rozległ się jakiś wysoki dźwięk, coraz to bardziej przykry.

Potrząsnął kilkakroć głową, postukał w małżowiny, lecz wysoki pisk nie ustępował. Dopiero, gdy pokonał około pół mili, stwierdził, że znowu dociera doń odgłos własnych kroków. Przystanął i klasnął.

Skądś z dali, z trudem przedzierając się przez monotonne buczenie dobiegł suchy klask. Jakby kamień spadł mu z serca. Uradowany ruszył przed siebie.

Wreszcie dotarł do miejsca, skąd roztaczał się widok na całą dolinę. W świetle księżyca mógł dostrzec jasną nitkę autostrady, wiodącą na południe. Miał wrażenie, że widzi nawet fosforyzujące znaki drogowe. Przyspieszył i nieomal biegiem rzucił się w tamtą stronę. Gdy podszedł już dość blisko drogi, tak, że mógł słyszeć odgłosy sunących na południe pojazdów, gdzieś z przodu dostrzegł słabe światełko.

Sądząc, że nie może to być ani dom, ani żadna z maszyn, które raczej nie zatrzymywały się na poboczu, zwolnił kroku. Kiedy podszedł bliżej, dojrzał płonące ognisko, widoczne wprawdzie z góry, lecz z autostrady zupełnie niedostrzegalne, gdyż przesłonięte dużym głazem. Obok siedział jakiś mężczyzna, mieszając uważnie zawartość wiszącej nad płomieniem puszki.

Max zbliżył się jeszcze bardziej, nie spuszczając z oka idyllicznego obrazka. W nozdrza uderzył zapach mięsa i warzyw. Przełknął ślinę.

Walcząc z głodem oraz nieufnością, jaką wszyscy górale żywili w stosunku do „obcych”, zamieszkujących dolinę, położył się w trawie, ciągle trzymając wzrok na nieomal gotowej już, apetycznie woniejącej kolacji. Tymczasem mężczyzna zdjął znad ogniska puszkę i krzyknął w stronę zarośli.

— Nie musisz się już dłużej maskować. Kończ tę farsę. Możesz zejść. Kolacja gotowa. Max był zbyt zaskoczony, by móc zdobyć się na jakąś odpowiedź.

— Zejdziesz wreszcie? … Nic złego ci nie zrobię! Chłopak dźwignął się na nogi i podszedł do ognia. Mężczyzna popatrzył nań badawczo.

— Dzień dobry. Przysuń sobie krzesełko.

— Dobry … — skrzywił się Max, przyklękując przy ognisku.

Włóczęga był znacznie gorzej odeń ubrany, poza tym wymagał niezwłocznie fryzjera, a zwłaszcza maszynki do golenia.

Mimo to nosił swe łachmany z zupełną obojętnością, a nawet wdziękiem i sprawiał wrażenie dżentelmena. Ciągle mieszał zawartość puszki, po czym wyciągnął łyżkę i spróbował.

— Prawie gotowe … — obwieścił — Postaraj się o coś, co mogłoby ci zastąpić talerz.

Wstał, pogrzebał w zaroślach i po chwili wyciągnął jakiś przedmiot. Choć nie był przyzwyczajony do tego rodzaju zastawy, Max uczynił to samo, wybierając ze sterty złomu puszkę, która kiedyś zawierała kawę. Gospodarz nałożył mu dużą porcję zupy oraz podał łyżkę, którą gość obrzucił badawczym spojrzeniem.

Gęsta ciecz smakowała wyśmienicie. Musiał przyznać, że było to najlepsze danie, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się jeść, choć nie mógł zidentyfikować ani rodzaju mięsa, ani gatunku warzyw. Zresztą nie zastanawiał się nad tym dłużej, tylko po prostu wygarnął zupę z naczynia, smakując łyżkę po łyżce.

— Jeszcze porcyjkę? … — zaproponował nieznany dobroczyńca.

— Co?! … Ależ oczywiście, dziękuję!

Tym razem najadł się już do sytości, czując, jak po całym ciele rozlewa się błogie ciepło. Wyciągnął nogi, pozwalając, by całym ciałem owładnęło miłe uczucie, jakie towarzyszy zwykle chwili zasłużonego wytchnienia.

— I jak? … Czujesz się lepiej? …

— Z pewnością. Raz jeszcze dziękuję.

— Świetnie. A tak poza tym mów do mnie Sam.

— Cieszę się, że mogłem cię poznać. Max …

Przez moment panowała cisza, przerwana pytaniem, które już od dawna go niepokoiło.

— Powiedz mi, Sam, skąd wiedziałeś, że leżę w tych krzakach? Słyszałeś odgłos kroków?

— Nie … — uśmiechnął się Sam — Po prostu widziałem twoją sylwetkę na tle nieba. Musisz zwracać uwagę na podobne drobiazgi, mój chłopcze. Bo jeśli nie … Kiedyś może to cię drogo kosztować.

Max obrócił się, spojrzawszy na miejsce, gdzie przed chwilą leżał. Bez wątpienia Sam miał rację — mógł go obserwować przez cały czas! Teraz gospodarz przejął inicjatywę w swe ręce.

— Z daleka idziesz?

— Co?! … Aaa …, o to ci chodzi. Owszem. — Chcesz iść jeszcze dalej?

— Chyba tak.

Sam odczekał moment, a ponieważ Max nie spieszył się z dalszymi wyjaśnieniami, uśmiechnął się pobłażliwie.

— Coś mi się zdaje, że wkrótce odstawię cię do domu.

— Skąd wiesz, że uciekłem?

— Przecież to widać. Chyba się nie mylę, prawda?

— Tak … tak, niewątpliwie.

— Wyglądałeś niespecjalnie, gdy tak leżałeś tam w krzakach. Teraz też nie lepiej … Pomyśl, może jeszcze nie spaliłeś wszystkich mostów … może powrót do domu jest jeszcze możliwy. Życie wokół autostrady toczy się niezwykle żywo … zbyt żywo, jak na przyzwyczajenia podrostków. Wiem to dobrze i radzę zbytnio się nie spieszyć z podejmowaniem tak drastycznych postanowień.

— Wrócić? … Nigdy tam nie wrócę!

— Ooo … To aż tak źle?

Max popatrzył w ognisko. Wydawało mu się, że powinien ujawnić przed nieznajomym swe najbardziej skryte sekrety. Choć nie miał zwyczaju zwierzać się komukolwiek, miał wrażenie, że tym razem może uczynić wyjątek i zawierzyć temu nieznajomemu o łagodnym głosie, wymuszającym wprost otwartość.

— Słuchaj Sam … Powiedz mi, miałeś kiedyś macochę?

— Macochę? … Nie mogę sobie przypomnieć o kimś podobnym. Od najwcześniejszej młodości rozpieszczano mnie słodkimi pocałunkami na dobranoc w Domu dla Podrzutków w Jersey.

— Oh! — wyrwało się Maxowi.

Już bez cienia wątpliwości, nieomal jednym tchem opowiedział przygodnemu przyjacielowi historię ostatnich dni, przerywając jedynie wtedy, gdy Sam stawiał pytania, pomocne w dokładniejszym wyjaśnieniu całej sprawy.

Zdenerwowany Max mówił nieco chaotycznie.

— I tak uciekłem … — zakończył opowieść — Czy mogłem zrobić cokolwiek innego?

— Sądzę, że nie … — Sam wydął wargi, ostrożnie dobierając słów — Ten podwójny ojczym sprawia na mnie wrażenie myszy, która usiłuje dorównać szczurowi. W każdym razie masz go już z głowy.

— Czy przypuszczasz, że będzie mnie ścigał i usiłował przemocą zawlec do domu? Sam dorzucił do ogniska.

— Niewykluczone …

— Ale dlaczego? Przecież nic mu nie jestem winien, a o żadnym ojcowskim uczuciu nie może być mowy. Nawet Maw nie traktuje swej roli poważnie. Co najwyżej powzdycha trochę, ale nawet nie kiwnie palcem, żeby mnie odszukać.

— W porządku. A co z gospodarstwem? …

— Gospodarstwo? … Nic mi po nim. O, gdyby żył ojciec, mówiłbym całkiem inaczej, lecz teraz … Przyznam szczerze, że niewiele to wszystko warte. Aby móc zebrać kilka kłosów, musiałem się urobić po łokcie. Gdyby prawo nie zabraniało porzucać ziemi, ojciec dawno rozstałby się z tym ugorem. Tylko przymus prawny zmuszał go do dalszej udręki. Ciągle wyglądał kogoś, kto zechciałby przejąć tę ziemię …

— Właśnie tak myślałem. Ten oszust tylko po to ożenił się z tą kobietą, żeby zgarnąć okrągłą sumkę ze sprzedaży gruntu. Nie bardzo znam się na sztuczkach z paragrafami, ale przeczucie mi mówi, że te pieniądze powinny trafić do twojej kieszeni.

— Gwiżdżę na nie! Chcę tylko zwiać stamtąd i nic więcej.

— Nie traktuj pieniędzy tak lekkomyślnie, w przeciwnym razie oskarżą cię o bluźnierstwo przeciwko religii państwowej. Poza tym, niezależnie od tego, czy sobie życzysz, czy nie, pan Montgomery z pewnością zechce cię znaleźć. I to w miarę szybko …

— Dlaczego?

— Czy twój ojciec zostawił testament?

— Nie. Poza gospodarstwem nie było nic, co mógłby przekazać w spadku.

— I o to właśnie chodzi. Jak już wspomniałem, nie znam kruczków prawnych, ale jestem przekonany, że połowa ziemi należy do ciebie … co najmniej połowa … Być może macocha ma także jakieś prawa do połowy własności, ale jeśli tak, to tylko do momentu jej śmierci. Później jej część przechodzi na ciebie. W żadnym wypadku nie mogła pozbyć się ziemi, nie pytając o twoją zgodę. Gdy tylko otworzą sąd, natychmiast zlecą się tam kupcy. Później pospieszą po ciebie, chcąc wydobyć twój podpis, a kiedy cię nie znajdą, sam hrabia Montgomery ruszy w pościg … o ile do tej pory jeszcze tego nie zrobił.

— Na Boga! … Jak myślisz, czy jeśli mnie znajdą, mogą mnie zmusić do powrotu?

— Jeszcze nikt nie powiedział, że od wyroku nie ma odwołania. Zrobiłeś dobry początek. Mam nadzieję, że niełatwo cię dostaną. Max sięgnął po plecak.

— Wydaje mi się, że lepiej zrobię, jeśli stąd zwieję. Dzięki za wszystko, Sam. Być może kiedyś i ja będę mógł ci w czymś pomóc.

— Gdzie się tak rwiesz?! Usiądźże spokojnie …

— Nie. Lepiej, Jeśli ucieknę tak daleko, jak tylko będę w stanie.

— Chłopcze, jesteś przecież zmęczony. Nawet myśleć trzeźwo już nie umiesz. W tym stanie nie zwiejesz zbyt daleko. A tymczasem, gdy tylko wzejdzie słońce, moglibyśmy ruszyć razem m dół drogi, niespełna pół mili na południe.

Jest tam zajazd i kierowcy często się zatrzymują, aby rzucić coś na ząb … zwłaszcza rano. Możemy poprosić jednego z przejezdnych, żeby nas zechciał podrzucić kilka mil dalej. A wtedy nawet dziesięć minut jazdy będzie znaczyło więcej, niż gdybyś uganiał się po lasach przez całą dzisiejszą noc.

Max musiał przyznać, że istotnie jest zmęczony, a nawet wyczerpany. Najważniejsze, że Sam lepiej znał się na tych sprawach, niż on. Jemu można było zaufać.

— Masz przynajmniej jakiś koc, lub śpiwór? — pytał tymczasem znajomy.

— Nie. Nic poza koszulą, skarpetkami … i parę książek.

— Książki? Nie mów! … Chętnie czytam, zwłaszcza, gdy mam okazję. Mogę zobaczyć?

Niechętnie wydobył je Max z plecaka.

Sam zbliżył się aż do samego ognia, trzymając w ręku otwarty, gruby, w skórę oprawny tom.

— Człowieku! … — krzyknął po chwili — Czy ty w ogóle wiesz, co to jest?

— Oczywiście.

— Ale nie powinieneś obnosić się z takim skarbem. Przecież nie należysz do gildii astronautów!

— Ja nie, ale mój wujek był jej członkiem … Brał udział w pierwszej wyprawie na Betę Hydry … — dodał z dumą.

— Nie mów! …

— Owszem, to prawda.

— Ale ty sam nie byłeś jeszcze w kosmosie? …

— Jeszcze nie … — podkreślił z naciskiem Max — Ale kiedyś będę.

I zaczął opowiadać o tym, o czym z nikim jeszcze nie rozmawiał: o marzeniach, aby dorównać wujkowi i tak, jak on, polecieć między gwiazdy. Sam słuchał w zamyśleniu. Gdy skończył, zapytał niezwykle poważnie:

— A zatem postanowiłeś zostać astronautą?

— Jak widzisz.

Sam podrapał się w nos.

— Posłuchaj mnie chłopcze i dobrze zapamiętaj to, co ci powiem. Nie chciałbym przedwcześnie oblewać cię zimną wodą i odstraszać od tego, o czym zaledwie marzysz, ale sam zdążyłeś się już przekonać, jakie niespodzianki może przynieść życie. Zostać astronautą jest równie trudno, jak zostać członkiem cechu wytwórców złota. Gildia nie zgotuje ci uroczystego powitania tylko dlatego, że wyrazisz chęć wpisania się na listę i złożysz obietnicę pilnej nauki rzemiosła. Członkostwo jest tutaj dziedziczne, tak samo, jak we wszystkich innych cechach, gdzie można dobrze zarobić. A zupa była dziś cienka, zaś kawałka mięsa trzeba szukać długo i z uporem.

— Mój wujek był pełnoprawnym członkiem.

— Twój wujek nie był twoim ojcem.

— To prawda. Lecz ten spośród członków, który nie ma własnych dzieci, może znaleźć kogoś w zastępstwie. Wujek Chet sam mi to mówił, a nawet kilka razy powtarzał, że każe mnie wpisać do rejestru.

— A czy tak zrobił? Max umilkł.

W chwili śmierci wujka był jeszcze zbyt młody, aby móc to stwierdzić. A kiedy w ślady Cheta poszedł i ojciec, stracił jakąkolwiek możliwość sprawdzenia tego faktu.

Dopiero teraz uświadomił sobie, że cały ten czas spędził, śniąc piękne sny, zamiast stanąć na ziemi i przekonać się, ile w nich jest prawdy.

— Nie wiem … — odparł szczerze — Idę teraz do Portu Ziemia, aby te sprawdzić.

— Hm … a zatem szczęśliwej drogi, chłopcze.

Sam popatrzył w ogień. Max miał wrażenie, że posmutniał.

— Ha … Sądzę jednak, że w tej chwili postąpisz rozsądnie, jeśli się wyśpisz. W każdym razie ja planuję drzemkę. Radzę ci położyć się tam w niszy. Ha ziemi znajdziesz trochę starych worków. Powinno to zastąpić kołdrę, oczywiście o ile nie boisz się kilku pcheł. Max otwarł oczy dopiero wtedy, gdy słońce stało już wysoko nad horyzontem, prażąc nieubłaganie strugami żaru. Powstał i przeciągnął się, chcąc przepędzić senną sztywność członków.

Sądząc po słońcu, musiała być co najmniej siódma.

Sama nie dostrzegł.

Rozejrzał się wokół, po czym cicho wykrzyknął jego imię. Ślady wskazywały na to, że jego przyjaciel zszedł niżej do strumienia. Zapewne chciał napić się wody, może dokonywał porannych ablucji … Uspokojony tą myślą wrócił do jaskini i wyciągnął plecak, chcąc zmienić skarpetki.

Plecak był prawie pusty — brakowało książek wujka Cheta.

Na koszuli znalazł kartkę.


„Kochany Max. W puszce jest jeszcze trochę jedzenia. Możesz podgrzać je na śniadanie. Do zobaczenia. Sam.

PS. Przykro mi, ale musiałem.”


Po dalszych poszukiwaniach stwierdził, że oprócz książek nie na także dowodu osobistego. Wszystkie inne szpargały leżały na swoim miejscu. — Sam wiedział, co może przedstawiać jakąś wartość.

Nie dotknął nawet jedzenia. Aż do przesytu napełniony gorzkimi myślami ruszył w dalszą drogę.

Загрузка...