10

W następnym tygodniu ani razu nie spotkał się z Samem — plan zajęć był tak bardzo napięty, że po prostu nie miał czasu na składanie wizyt. Lecz i Sam nie próżnował. Tak, jak wszystkie duże statki, „Asgard” posiadał własną służbę porządkową, składającą się z doświadczonych, wypróbowanych ludzi, przydzielonych pod bezpośrednią komendę pierwszego oficera.

Dzięki swemu talentowi i żyłce do polityki Sam wkrótce doszedł do stanowiska szefa policji w oddziale rachmistrzowskim. Oczywiście, ze swego zadania wywiązywał się doskonale.

Nikomu nie wchodził na odciski, tolerował wszystkie uchybienia, za którymi stały pradawne obyczaje i nie dopuszczał jedynie do tych przewinień, które szkodziły zdrowiu, bezpieczeństwu lotu oraz jaskrawo wykraczały przeciwko, dyscyplinie statku. Nawet jednak w tych przypadkach nie ciągnął delikwentów przed sędziego, tylko załatwiał sprawy bez rozgłosu, cc odpowiadało zarówno życzeniom Walthers’a i interesom załogi.

Kiedy Maginnis — pracownik magazynów — zrobił zbyt duży użytek z produktów destylacji mr. „Gi”, Sam zabrał go ze sobą do kambuza i otrzeźwił czarną kawą, aż wreszcie przestał śpiewać pijackie serenady, głośnym echem odbijające się po statku. Jednak następnego dnia urządził mu małą wycieczkę w celach poznawczych — zawiódł go aż na pokład H, odłożył swe insygnia władzy i sprawił mu porządne lanie, które co prawda w niczym nie zaszkodziło urodzie delikwenta, ale odbiło się trwałym śladem w jego wrażliwej duszy. W mrocznej przeszłości, niechętnie i półsłówkami jedynie wyciąganej niekiedy na światło dzienne opanował Sam taką sztukę walki, która pozwalała nieuzbrojonemu człowiekowi przedzierzgnąć się w maszynę śmierci, bez zadawania jakichkolwiek ran.

Oczywiście ofiarę wybrał po długim namyśle. Gdyby zgłosił ten przypadek do raportu, mógłby narazić nietykalność jednej ze świętych krów, co zaniepokoiłoby pozostałych. Dzięki swej dyplomacji nie naraził na szwank niczyjej reputacji, zaś w osobie Maginnisa uzyskał najgorliwszego poplecznika i propagandzistę.

Już w chwili, gdy tylko trafił na „Aegarda” upatrzył sobie to stanowisko. Uprawnienia szefa policji pokładowej sięgały bardzo daleko, a dopóki nie wkraczał w interesy Kuipesa, Giordano i Dumonta, dopóki trzymał się z dala od „sauny” oraz maszynowni, był najpotężniejszym człowiekiem na statku. W praktyce miał w ręku większą władzę, niż sam pierwszy oficer, gdyż był jego widzialnym cieniem i mógł wejść tam, gdzie jemu już nie wypadało. Taka więc była sytuacja, kiedy wylądowali na planecie Garsona.

Pierwsze lądowanie miało się odbyć na ogromnej skale, pozostałości po Wielkim Wybuchu, w którego rezultacie powstał cały Wszechświat. Grawitacja miała tu wartość o jedną czwartą wyższą od ziemskiej, co znacznie utrudniało życie, nie mówiąc już o metanowej atmosferze, uniemożliwiającej oddychanie. W Kosmosie jest wiele znacznie bardziej przyjemnych miejsc, niekiedy wprost stworzonych dla człowieka, nic więc dziwnego, że mieszkańcy tej planety z największą przyjemnością, opuściliby to ponure otoczenie, gdyby nie fakt, że znajdowała się tu stacja tranzytowa dla statków, podróżujących na Thetę Centauri. Dlatego też planeta Garsona była jednym z punktów kluczowych transportu Unii Solarnej.

Max wyszedł tylko raz na zewnątrz, lecz i to było zbyt ciężkim przeżyciem, aby chciał je powtórzyć.

Kolonia mieściła się częściowo pod kopułą, częściowo pod powierzchnią ziemi. Najpierw zaskoczył go fakt, że nie musi się przebierać w skafander próżniowy — po prostu śluzę statku połączono rękawem ze śluzą kolonii. Sam skierował się od razu do podziemi. Max zaprotestował.

— Rozejrzyjmy się najpierw na górze …

— Nic tu nie ma do oglądania — odparł krótko — Tylko hotel, kilka marnych, lecz drogich sklepów oraz restauracyjki dla pasażerów. Czy masz ochotę wydać cały żołd na żylasty sznycel?

— Nie. Po prostu chciałbym nieco pozwiedzać. Skoro już tu jestem, powinienem skorzystać z okazji. Gdy lądowaliśmy, nic nie widziałem, a teraz mogę tylko obejrzeć ten rękaw od śluzy do śluzy. To trochę za mało.

— Tam, na zewnątrz, nie ma nic do oglądania, oprócz gęstej, żółtej mgły, która nigdy się nie podnosi. Jest jeszcze gorzej, niż na Wenus. Ale skoro chcesz … Jeśli niemiłe ci moje towarzystwo, idź, dokąd dusza zapragnie. Sam wszystko załatwię.

W końcu zdecydował się, że usłucha bardziej doświadczonego. Poszli razem szerokim, jasno oświetlonym korytarzem, który, gdyby nie zadaszenie, bardzo przypominał uliczkę obok restauracji Percy’eya. Ponieważ w porcie było jeszcze kilka innych statków, wszędzie panował ożywiony ruch. Sam rozejrzał się wokół.

— Tak … Teraz musimy tylko znaleźć miejsce, gdzie można byłoby usiąść w spokoju, czegoś się napić i porozmawiać.

— Co myślisz o tym? — Max wskazał na szyld, zapraszający do „Najlepszej Koi” — Wygląda całkiem miło … Sam popchnął go, przyspieszając kroku.

— Owszem, ale to nie dla nas. Przebili się przez tłum i przeszli sto metrów.

— Tutaj zajrzymy … — wskazał na jakieś drzwi — Ciekawe, czy Lippy trzyma jeszcze ten interes.

Napis nad wejściem zapraszał do „Bezpiecznego Lądowiska”. Lokal był wprawdzie duży, ale nie tak przytulny, jak poprzedni.

— Kto to ten Lippy?

— Najprawdopodobniej nie będziesz miał szczęścia, aby go poznać, Sam wszedł jako pierwszy i znalazł jakiś wolny stolik. Max rozejrzał się.

— Ciekawe, czy dostanę tu sok ananasowy?

— Spróbuj. Z pewnością cię nie wyrzucą.

— W porządku. Czy przypominasz sobie tę historyjkę, którą kiedyś mi opowiadałeś … Tę o sierżancie Robertsie? …

— O kim? …

— Rotertsie, czy Richardzie … nie pamiętam …

— Nigdy o kimś takim nie słyszałem.

— Ale …

— Mówię przecież, że nie znam faceta! Kelner już idzie … Max poprosił o „stare heidelberskie”, choć był przekonany, że w promieniu pięćdziesięciu lat świetlnych ani Heidelbergu, ani Niemiec nie sposób uświadczyć. Smakowało to jak zimne popłuczyny, ponieważ jednak Sam od czasu do czasu przyglądał mu się uważnie, udawał, że pije.

— Posiedź tu chwilę … — powiedział nagle Sam — Zaraz wrócę. Zamienił kilka słów z barmanem i zniknął gdzieś z tyłu. W tej samej chwili do stolika podeszła jakaś młoda kobieta.

— Jesteś samotny, kochanie?

— Nie … niecałkiem …

— Ale ja tak. Miałby pan coś przeciwko temu, gdybym usiadła obok? … — nie czekając na odpowiedź zajęła krzesło Sama.

— Proszę. Ale mój kolega za moment wróci.

Udała, że nie słyszy. Odwróciła się w stronę baru.

— Duże ciemne, skarbie.

Max energicznie pomachał ręką.

— Nie, nie … Nic z tego!

— Co to ma znaczyć, kruszynko?

— Niech pani posłucha … — rozpoczął zdenerwowany Max — … Być może wyglądam na zielonego w tych sprawach i prawdopodobnie taki jestem, ale nie mam zamiaru stawiać pani farbowanej wody, wyrzucając na te kupę szmalu. Nie mam zbyt dużo pieniędzy. Spojrzała nań z miną urażonej damy.

— Albo mi pan coś postawi, albo się zmywam.

— Hm … — rzucił okiem na kartę — Myślę, że kanapka wystarczy?

Zawołała kelnera.

— Pozostaje tak, jak było, a do piwa proszę kanapkę z serem i musztardą.

Zwróciła się w stronę osłupiałego Maxa.

— Jak masz na imię, o ile mogę być aż tak śmiała …

— Max.

— Miło mi. Dolores. Skąd przybywasz?

— Z Ozark Mountains … z Terrae . . .

— Cóż za spotkanie! Jesteśmy prawie sąsiadami. Pochodzę z Winnipeg.

Dolores nie zamykała słodkich usteczek, a Max zastanawiał się, czy w tym wszystkim, co mówi, jest bodaj ziarno prawdy. Z dalszej gadaniny zorientował się jednak, że jego towarzyszka ani Ozarks, ani Ziemi w ogóle nie znała. Opowiadała, jak bardzo adoruje statki — są tak romantyczne — i właśnie pochłaniała ostatni kęs kanapki, gdy wrócił San. Zlustrował ją od dołu do góry.

— I jak? … Na ile go pani wyceniła? — wskazał na Maxa. Dolores drgnęła z oburzenia.

— Mój panie, a cóż to za mowa? Mr. Lipski nie pozwala …

— Tym razem wybaczy, ślicznotko … — ciągnął niezrażony Sam, a w jego głosie nie było można dosłyszeć jawnej wrogości, co najwyżej lekką nutę sarkazmu — Nie wiedziała pani, że mój przyjaciel jest gościem Lippy’ego? W każdym razie żadnych naciągań na „czarne ekstra” i w ogóle żadnych „zaproszeń” … Ile wystukał licznik? — zwrócił się do Maxa.

— Na razie w porządku. Tylko kanapka z serem … — pospiesznie wyjaśnił.

— Dobra … A na razie zechce pani zostawić nas samych . . . Może później…

Wzruszyła ramionami, lecz powstała z miejsca.

— Stokrotne dzięki, Max.

— Nie ma za co. Na wszelki wypadek przekażę pozdrowienia dla całego Winnipeg.

— Tak, proszę nie zapomnieć.

Sam ciągle stał i nic nie wskazywało na to, że zamierza zająć zwolnione przed chwilą krzesło.

— Muszę jeszcze na chwileczkę skoczyć w jedno miejsce …

— To idź … — Max także zamierzał wstać od stołu, ale towarzysz zmusił go do pozostania.

— Nie … Lepiej będzie, jeśli to zrobię sam. Pozostań na miejscu, już nikt nie powinien się naprzykrzać, a jeśli tak, to zawołaj Lippy’ego.

— Sądzisz, że nie spartaczę czegoś …

— Mam nadzieję — spojrzał z zatroskaniem — Nie wiem, dlaczego ciągle się tak niepokoję, ale masz w sobie coś, co budzi we mnie odruchy macierzyńskie … Prawdopodobnie to wina twych niebieskich oczu …

— Mam brązowe oczy …

— Mówiłem raczej o oczach duszy … — wyjaśnił Sam — W każdym razie, gdy mnie tu nie będzie, nie wdawaj się w żadne dysputy z obcymi, rozumiesz?

Max potwierdził, czyniąc wyraz twarzy zapożyczony od mr. „Gi”. Sam rzucił porozumiewawcze spojrzenie i przepadł gdzieś za barem. Niestety, przestrogi przyjaciela nie mogły się odnosić do pana Simes’a, który nagle stanął w drzwiach. Jego czerwona twarz była bardziej szkarłatna, niż zazwyczaj, a niewielkie, świńskie oczka błyszczały wśród dorodnych policzków niczym dwa guziczki. Wolno przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę posuwał się przejściem między stolikami, szukając miejsca dla siebie. Gdy dostrzegł Maxa, strzelił groźnym spojrzeniem, a w kącikach ust zagościł sadystyczny uśmieszek.

— Pomyśleć tylko, że ten dziarski młodzian przesiaduje w knajpie! — zawołał, zmierzając w kierunku Jonesa.

— Dobry wieczór, mr. Sims — podniósł się Max.

— Tak, tak … „Dobry wieczór”! … A co chciałbyś tak naprawdę powiedzieć, pętaku?

— Nic innego, sir.

— Mnie nie nabierzesz. Ja też chciałbym odpowiedzieć inaczej, niż powinienem, ale chyba zrobiłbym to znacznie lepiej od ciebie… Max nic nie mówił, zaś mr. Simes ciągnął swoje.

— Nie zapraszasz mię, żebym się przysiadł?

— Zechce pan usiąść — wydeklamował bezbarwnie Max.

— Coś podobnego! Nasz geniusz życzy sobie, abym usiadł przy jego stoliku!

Zajął miejsce, zawołał kelnera, złożył zamówienie i ponownie zwrócił się do Maxa.

— A czy ty chociaż wiesz, dlaczego dosiadłem się do ciebie?

— Nie, sir.

— Żeby ci wyrwać jeden ząbek, słoneczko. Od kiedy stałeś się czarownikiem w programowaniu, Kelly uważa cię za swego ulubieńca … faworyta … pieszczocha … pieszczoezka … Ale u mnie niczego nie zyskałeś. I zapamiętaj sobie: jeśli zechcesz wodzić za nos także Hendrixa, wtedy do akcji wejdę ja i wyrzucę cię że sterowni … Ogniem wypalę, jeśli nie będzie można inaczej, rozumiesz? Max czuł, jak grdyka zaczyna mu drgać nerwowo.

— Co pan miał na myśli, mówiąc o „czarowniku”?

— Wiesz lepiej, niż ja. Wyuczyłeś się na pamięć tuzin operacji, a wmawiasz Kelly’emu i profesorowi, że znasz całą książkę. Geniusz! … A wiesz, co to jest naprawdę? Szwindel!

Całe szczęście, że mr. Sims nie zdołał dokończyć swego przemówienia. Urwał nieomal w pół słowa, gdy na ramieniu poczuł czyjąś mocną dłoń, a po chwili dotarły doń spokojne słowa Sama.

— Dobry wieczór, mr. Sims.

Ten z kolei zamrugał oczami, w końcu poznał, kto zacz i spuścił nie-co z tonu, wywołując na twarz jedną z bardziej promiennych min.

— A kogóż ja widzę … Glina we własnej osobie! Usiądź, chłopaczku. Napijesz się czegoś?

— Jeśli pan nie ma nic przeciwko temu … — odparł Sam, przyciągając ku sobie krzesło.

— Znasz tego krzepkiego młodzianina? — Simes wskazał oczami na Jonesa.

— Z pewnością już go gdzieś widziałem.

— Nie spuszczaj go z oka. To rozkaz, rozumiesz! Niezły z niego cwaniaczek, zbyt cwany, jak na nasze przyzwyczajenia. Jest bardzo, bardzo cwany. Zadaj mu jakąś liczbę … między jedynką a dziesiątką.

— Siedem. Mr. Simes uderzył pięścią w stolik …

— I co, nie mówiłem? Ten chłopak znał tę liczbę, zanim ją sobie Zdołałeś pomyśleć. Ale nie ze mną te numery … Pewnego dnia trafi na takiego, który wypali mu cyferkę na piersi, że zapamiętał ją już na całe życie. Zgadnij, kto to będzie? Tylko dlatego, że przy stoliku siedział Sam, Max zdołał zachować spokój. Jones zauważył, że przyjaciel pisze coś na odwrocie menu, po czym dyskretnie wzywa kelnera i wręcza mu kartę z pewną sumą pieniędzy.

Mr. Simes, zbyt przejęty swą rolą, nie dostrzegł tych manewrów. Paplał bez przerwy, aż do chwili, gdy Sam nagle przerwał mu wywód, wskazując w stronę baru.

— Mam wrażenie, że zdołał pan nawiązać jakieś ciekawe znajomości, sir …

— Ja? …

Sam wskazał raz jeszcze w tym samym kierunku: przy barze, na wysokim stołku siedziała Dolores, uśmiechając się zachęcająco do pijanego Simes’a, który po chwili, wyszczerzył zęby.

— Tak, to moja cioteczna babka Sadie …

Zerwał się z krzesła i niepewnym krokiem podszedł do dziewczyny. Sam zatarł ręce.

— Tak, jego mamy już z głowy. Chyba ci nieco dogryzł, prawda?

— Troszeczkę. Dziękuję, że w porę przyszedłeś. Inaczej nie byłoby z nim łatwo … ale szkoda mi Dolores.

— Nie przejmuj się … Umiem docenić oficera, który zachowuje się jak oficer, ale ten … — spojrzał chłodnym wzrokiem — Jeśli chce komuś zajść za skórę, powinien to robić w czasie służby, a nie w knajpie. Mniejsza z nim. Mam wrażenie, że ostatnio wydarzyło się parę zmian. W każdym razie rzeczy wyglądają nieco inaczej, niż w chwili, gdy wyruszaliśmy z Ziemi.

— Też tak sądzę.

— Podoba ci się w „saunie”?

— Bardziej, niż potrafiłbym to opowiedzieć. Przede wszystkim robię szybkie postępy … tak mówi Kelly. Nie narzekam. Jest tam całkiem miło i gdyby nie ten facet … — wskazał na Simes’a.

— Nie przejmuj się. Nawet w najlepszej zupie można spotkać muchę. Nie pozwól mu tylko, żeby przyszył ci łatkę …

— Oczywiście. Sam rozejrzał się wokół i zniżył głos do szeptu.

— Jesteś gotowy do skoku?

— Co?

— Właśnie dopiąłem wszystko na ostatni guzik. Wszystko jest już gotowe …

Z największym trudem przyszło mu zdobyć się na odpowiedź. Choć dobrze wiedział, że w gruncie rzeczy jego sytuacja niewiele się poprawiła, a ten nagły awans nie usuwa niebezpieczeństwa, które ciągle wisiało nad jego głową, trudno mu było jednym słowem przekreślić wszystkie dotychczasowe wysiłki. W sterowni spędzał większość czasu, polubił tę pracę i dałby wiele, żeby nie musiał dokonywać tego wyboru, przed którym stał w tej chwili.

— Życzyłbym sobie, aby istniała jakaś inna możliwość …

— Przecież ci już mówiłem, że istnieje … Twoja książeczka pracy w każdej chwili może się gdzieś zapodziać … Max podniósł głowę.

— I co to by zmieniło? Oczywiście, zaokrętowałbym się gdzie indziej ale przecież nie o to chodzi. Chcę zostać na „Aegardzie”. Umoczył palec w niby-piwie i zaczął kreślić jakieś wzorki na blacie stolika.

— Ale dobrze wiem … — zaczął po chwili milczenia — … że powinienem uciekać. Gdybym wrócił na Ziemię, niczego sam bym nie zdziałał, o ile w ogóle uniknąłbym więzienia.

— Bzdura!

— Jak to? …

— W każdej chwili możesz pozostać na statku. Już ja ci przygotuje takie doesier, że nawet dziecko nie miałoby bardziej chlubnego świadectwa swej niewinności … choć oczywiście muszę przyznać, że wolałbym cię mieć przy sobie.

— Ale w jaki sposób?

— Wystarczy zmienić gildię. W tej chwili możesz pełnić służbę w charakterze stewarda, pisarza lub kucharza. Jeśli papiery zginą i otrzymasz nowe, będziesz mógł zaczynać wszystko od początku i to jako rachmistrz lub kartograf.

— A co z raportem do Centrali?

— To samo. Odpowiednie papiery na odpowiednim miejscu. Jeden dokument zgubiony zastępuje nowy dokument, choć już nieco inny. Nieważne, jaki. Byleby liczba się zgadzała.

— Powiedz mi w takim razie, dlaczego nie chcesz tego samego dla siebie? Z twoim sprytem …

— O, nie … — Sam pokręcił smutno głową — Istnieją powody, dla których najchętniej skryłbym się gdzieś głęboko pod ziemią. Nie mam wyboru.

Ponownie poweselał.

— Na razie powiem ci tylko tyle: zanim prysnę ze statku, zdradzę ci swoje nowe nazwisko i coś jeszcze ze swojej przeszłości. A za dwa, trzy lata, może za lat dziesięć lub dwadzieścia będziesz mógł pojawić się na Nowej Ziemi i odwiedzić starego druha. Wtedy porozmawiamy dłużej o tych wspaniałych czasach, gdy byliśmy jeszcze piękni i młodzi … hę, hę …

Max musiał się roześmiać razem z nim, choć wcale nie miał na to ochoty.

— Z pewnością, Sam. Niewątpliwie … Zmarszczył brwi.

— Ale zapomniałeś, że bez ciebie nie dam sobie rady.

— Załatwię wszystko, jeszcze zanim dam nogę z tego statku. W tej chwili Nelson jest za daleko, żebym mógł coś skombinować, ale później to żaden problem. Aha … połowa należności tytułem zaliczki, reszta przy dostawie. Poza tym urządzę wszystko w ten sposób, żeby ten stary krętacz miał wobec ciebie jakieś zobowiązania … Ale na razie dajmy sobie spokój. Gdy wrócisz do Portu Ziemia, Nelson po prostu zacznie cię błagać, abyś wyręczył go i zaniósł raport do Centrali, gdyż on sam musi załatwić pilną sprawę na statku. Do ciebie będzie tylko należała zamiana jednego sprawozdania na drugie. Wtedy też zapłacisz mu resztę doli. Zrozumiałeś?

— Chyba tak. Sądzę, że to najlepsze wyjście — potwierdził Max, ale w jego głowie nie było nawet cienia entuzjazmu.

— A teraz zapamiętaj: każdy ma jakiś słaby punkt. Najlepiej trzy mać go zawsze gdzieś z dala od gawiedzi. Nie można się afiszować swymi słabościami. Odsunął pusty kufel.

— Chyba to już wszystko. Masz zamiar spędzić tu noc, czy wracasz ze mną na statek?

— Oczywiście.

— A więc idziemy. Muszę załatwić kilka spraw na pokładzie i będę potrzebował pomocy.

Загрузка...