12

Tego samego dnia wpisano do księgi pokładowej, że Maximilian Jones został przyjęty na aspiranta do stopnia oficerskiego. Sam kapitan wezwał go do siebie, odebrał przysięgę, złożył życzenia pomyślności i nazwał go „mister Jonesem”. Ceremonia była niezwykle prosta, odbyła się jedynie w obecności doktora Hendriaa oraz pisarza. Lecz to był dopiero początek. To, co nastąpiło później, zaskoczyło Maxa bardziej, niż sama nominacja.

— Myślę, że będzie znacznie lepiej, jeśli resztę dnia spożytkuje mr. Jones na przeprowadzkę i aklimatyzację — powiedział kapitan z lekkim mrugnięciem oka — Zrozumiał pan moje Intencje, doktorze?

— Oczywiście, panie kapitanie.

— A zatem w porządku. Bennett, będzie pan tak miły i wezwie Dumonta …

Główny steward na pokładzie pasażerskim nie posiadał się ze zdumienia, ujrzawszy, jak dotychczasowy pomocnik stewarda III klasy nieomal w ciągu paru chwil przedzierzgnął się w oficera, W odpowiedzi na pytanie kapitana odparł zaskoczony:

— Sądzę, że mr. Jones mógłby zamieszkać w kabinie B-014. Czy jest pan zadowolony, sir?

— Oczywiście, oczywiście.

— Zaraz polecę, aby przeniesiono pańskie rzeczy na górę …

— W porządku. A pan, mr. Jones, zechce pójść razem z Dumontem. Ale chwileczkę … jeszcze moment. Przecież musimy znaleźć dla pana Jakąś czapkę. Kapitan podszedł do szafy i zaczął szukać.

— Pamiętam, że miałem jakąś, która powinna być odpowiednia.

— Kapitanie, niech pan nie szuka — powstrzymał go Hendrix — Mam jedną przy sobie. Poza tym mr. Jones i ja nosimy ten sam numer.

— Dobrze. Choć przypuszczam, że w ciągu ostatnich kilku minut jego głowa mogła nieco napuchnąć …

— Już ja się postaram, aby wszystko wróciło do normy — nieprzyjemnie roześmiał się Hendrix, po czym podał Maxowi czapkę. Nowomianowany oficer odniósł wrażenie, jakby ten gest miał rangę symbolu, był echem sentymentu, świadectwem dawnych czasów. Omal nie wyszedł z siebie, gdy zaczął mruczeć coś, co miało oznaczać podziękowanie, a kiedy wychodził z kabiny, był bliski potknięcia się o własną nogę.


Gdy już zamknęły się drzwi kapitańskiego apartamentu, Dumont przystanął.

— Nie trzeba, aby pan szedł na dół, do kabiny załogi … — zwrócił się do Jonesa — Jeśli z łaski swojej poda mi pan numer swojej szafki, sam to załatwię.

— Ależ, mr. Dumont! … Mam bardzo niewiele rzeczy i poradzę sobie bez pańskiej fatygi. Lecz Dumont stał nieporuszony.

— Za pozwoleniem … Niech pan obejrzy swoją nową kabinę, a ja już wszystko załatwię.

W swym nowym, jednoosobowym oczywiście, pokoju znalazł materac piankowy, zasłany kocem. Przy drzwiach znajdowała się niewielka umywalka oraz lustro. Nad łóżkiem wisiała półka na książki, obok szafa. Gdzieś w kącie znalazł opuszczony blat do pisania, telefon oraz brzęczyk, podłączony do pełniącego służbę oficera. W skład inwentarza wchodziło także ruchome krzesło, kosz na śmieci oraz niewielki dywanik na podłodze. Najbardziej jednak przypadł mu do gustu solidny zamek przy drzwiach — dobra gwarancja minimum prywatności. Właśnie oglądał zawartość szuflad, gdy wrócił Dumont z jego rzeczami — oczywiście sam nie niósł skąpego tobołka, gdyż ceniąc swą godność zatrudnił przy tej pracy pomocnika, pełniącego służbę.

Steward wszedł za swym szefem i zapytał ze stosowną czołobitnością:

— Gdzie mam złożyć te rzeczy, sir?

Max rozpoznał człowieka, który już od dawna siedział przy jego stoliku, podczas obiadów.

— Hallo, Jim! — wykrzyknął, lekko speszony — Walnij to wszystko na łóżko! Dziękuję.

— Tak jest, sir. Moje gratulacje.

— Dziękuję raz jeszcze.

Uścisnęli się. Dumont, jak zwykle czujny, dbał, aby ta ceremonia nie została przeciągnięta nad obowiązujące normy przyzwoitości.

— To wszystko, Gregory … — włączył się, gdy obaj potrząsali jeszcze prawicami — Możesz już wracać do zmywania. Coś poza tym, sir — ostatnią kwestię skierował oczywiście do Maxa.

— Nie, dziękuję.

— Czy mógłbym przypomnieć o konieczności naszycia nowych dystynkcji? Mam nadzieję, że nie ma pan zamiaru wykonać tego własnoręcznie, sir … Prawdopodobnie jestem lepszym mistrzem igły i nożyc — dodał z sarkazmem.

— Zapewne … Ale sam też bym sobie poradził.

— Moja żona niewątpliwie będzie zaszczycona tym obowiązkiem — ciągnął Dumont — Szyje dla wszystkich pań z pokładu pasażerskiego. Jestem przekonany, że do kolacji mundur będzie gotowy, z nowymi dystynkcjami, oczyszczony i wyprasowany.

Max był szczęśliwy, że mógł obarczyć tą pracą kogoś innego. Poza tym w tej samej chwili dotarła doń świadomość konieczności odwiedzania salonu — od dzisiaj miał tam spożywać wszystkie posiłki. Zanim jednak zdążył się przebrać w nowy mundur, tuż przed kolacją ktoś zapukał do drzwi i nie czekając na pozwolenie, wszedł. Zdumiony Max stanął twarzą w twarz z mr. Simes’em. Oficer popatrzył na czapkę Jonesa, po czym wybuchnął śmiechem…

— Niech pan to zdejmie, zanim pańskie uszy doznają uszczerbku. Max stał niewzruszony.

— Pan sobie czegoś życzy, sir?

— Tak. Tylko chwilki, abym zdążył przekazać ci pewną radę, a ty, po dziewięciokroć mądry …

— Co proszę? Simes walnął się w piersi.

— Chodzi tylko o jedno … Proszę pamiętać, że na tym statku istnieje jeden zastępca astronauty i ja właśnie mam zaszczyt pełnić tę funkcję. Proszę tego nie zapominać. Jestem nim i długo jeszcze będę, nawet wtedy, gdy pan znowu wróci do obory, wyrzucać gnój, bo tam jest pańskie właściwe miejsce. Max poczuł, jak płoną mu skronie i pali go twarz.

— W takim razie dlaczego zgodził się pan na tę nominację? Simes ponownie się roześmiał.

— Czy wyglądam na idiotę? … Kapitan powiedział „tak”, astronauta powiedział „tak” … czy miałem nadstawiać głowę? Lepiej zgodzić się i poczekać, aż pan popełni ten błąd, co z pewnością kiedyś wreszcie nastąpi. Chciałbym jedynie powiadomić pana, że ten kawałek złotego szamerunku nic jeszcze nie znaczy. Ciągle stoi pan niżej, niż ja. Powtarzam to w tej chwili, aby pan dobrze to sobie zapamiętał. Max zacisnął zęby. Nic nie odpowiedział. Tymczasem Simes wyraźnie na coś czekał.

— No? …

— Co?

— Przecież wydałem rozkaz: nie zapominać!

— Tak jest, mr. Simes! Nie zapomnę! Z pewnością nie zapomnę! Simes rzucił jeszcze jedno lodowate spojrzenie.

— Nie powinien pan zapomnieć!

Wyszedł.

Max jeszcze stał z zaciśniętymi pięściami, spoglądając w stronę drzwi, gdy zapukał Gregory.

— Kolacja, sir. Za pięć minut.

Przyszedł nieomal w ostatniej chwili. Kilka pań siedziało już przy stole, kapitan Blaine jeszcze stał.

Maxowi przeszła przez głowę potworna myśl o wszystkich uciążliwościach życia w eleganckim świecie: kiedy wszyscy usiądą, on także będzie musiał zająć swoje miejsce — tylko gdzie?

Zaczął drżeć całym ciałem, dygotał nieustannie i nie mógł się pohamować, gdy usłyszał jakiś kobiecy głos.

— Max!

W jego stronę podbiegła Ellie, a po chwili zawisła mu na szyi, promieniejąc radosnym spojrzeniem.

— Max! Właśnie przed sekundą się dowiedziałam. Wspaniale! Patrzyła nań, pełna dumy i uśmiechu, zaś kilka sekund później pocałowała go w wargi.

Max zapłonął czerwienią od czubków palców aż po cebulki włosów. Kiedy w końcu zdołała się odeń oderwać, przez moment w okolicach serca poczuł rozlewającą się błogość, lecz wkrótce kolana nagle zwiotczały i znowu nie wiedział, gdzie się podziać.

Ellie ponownie zaczęła coś mówić — jak zwykle gadała, niczym najęta. Max stał, nie wiedząc, co ze sobą zrobić i gdyby nie troskliwość Dumonta, wkrótce zamieniłby się w słup soli. Jednak steward bezpardonowo uciął tę gadaninę.

— Kapitan czeka, łaskawa panienko …

— Mam go w nosie — odparła bez wahania, lecz po chwili zreflektowała się.

— Dobrze, już idę. Zobaczymy się po kolacji, Max.

Zanim jeszcze dokończyła ostatnich słów, już była w drodze do stołu kapitańskiego. Dumont uszczypnął oniemiałego Jonesa w ramię.

— Tędy, proszę.

Następna wachta rozpoczynała się dopiero nazajutrz, o ósmej rano. Max zjadł śniadanie. Ucieszył się na myśl, że jako oficer dyżurny będzie jadał przed, lub po pasażerach — przynajmniej w ten sposób uwolni się od wybryków Ellie.

Dwadzieścia minut przed czasem stanął w sterowni. Kelly rzucił w jego stronę krótkie spojrzenie.

— Dzień dobry, sir — powiedział zupełnie naturalnym głosem, jakby używał tej formuły już od dłuższego czasu.

— Dzień … dzień dobry, szefie.

Nie uszło jego uwagi, że Smith, stojący za maszyną, wyszczerzył zęby. Szybko spojrzał w inną stronę.

— Właśnie zaparzyliśmy kawę, mr. Jones. Życzy pan sobie? … Max musiał przystać na to, aby Kelly podał mu filiżankę. Przyjął ją bez mrugnięcia okiem. Tym razem udało się zachować twarz. Popijając parujący, ciemnobrunatny, aromatyczny napój w spokoju oddali się omawianiu wszystkich zagadnień technicznych: pozycji, wektorów, siły ciągu, przejrzeli wykonane zdjęcia, stwierdzili, że wszystko jest w porządku. W tym czasie Noguchi przejął wachtę od Smitha, a krótko przed ósmą do pomieszczenia wszedł doktor Hendrix.

— Dzień dobry, sir.

— Dzień dobry, doktorze.

— Dobry … Hendriz takie wziął filiżankę kawy i spojrzał na Maxa.

— Czy już przejął pan wachtę od dyżurnego oficera?

— Jeszcze … jeszcze nie, sir.

— A zatem proszę to zrobić. Ma pan tylko minutę.

Max zerwał się na równe nogi, drżącą rękę przyłożył do daszka czapki i wykrztusił.

— Gotowy do zmiany, sir.

— W porządku, sir.

Kelly zszedł na dół, na podwyższeniu zajął miejsce Hendrix i normalną koleją rzeczy rozpoczął urzędowanie. Z szuflady wyciągnął książki, przejrzał raporty i zagłębił się w lekturze.

Maxowi zrobiło się zimno już na samą myśl o tym, że za chwilę rzucą go na szerokie wody i albo będzie pływał, albo pójdzie na samo dno. Zaczerpnął oddech po czym ruszył w stronę Noguchi’ego.

— Przygotujmy kasety do zdjęć …

Noggy spojrzał na zegarek.

— Wiem, wiem … mamy jeszcze mnóstwo czasu, ale w tej chwili moglibyśmy zająć się dooplerami …

— Tak jest, sir!

Noguchi zsunął się z krzesła, gdzie dotychczas spędzał czas w słodkim lenistwie i wraz z Maxem przystąpił do pracy. Kiedy zebrali już dane, Jones usiadł wśród stosu tabel, po czyn, sprawdzając uzyskane wyniki w rzędach cyfr wykrzykiwał je w stronę kolegi, który zajął stanowisko przy maszynie liczącej. Ponieważ nie było nikogo do pomocy, całą tę operację musieli wykonać we dwóch.

Choć Max miał przed oczami stosowne strony, zgodnie z radą Hendrixa nie dowierzał własnej pamięci, lecz liczba za liczbą sprawdzał uzyskane wyniki w odpowiednich tabelach.

Wynik obliczeń zaniepokoił go: właśnie wydostawali się z „bruzdy” i choć „Asgard” niezbyt daleko odbiegł od wyznaczonego toru lotu, jednak rozbieżność między przewidywaniami a rzeczywistymi koordynatami rejsu była zauważalna.

Sprawdził raz jeszcze poprawność obliczeń, później o to samo poprosił Noguchi’ego, lecz rezultat był ten sam.

Wzdychając wyliczył korektę i chciał przedłożyć ją Hendrixowi w celu uzyskania potwierdzenia, lecz astronauta jakby ogłuchł: nie zważał na półsłówka, westchnięcia i zupełnie wyraźne znaki, tylko siedział przy sterach, pogrążony bez reszty w jakimś powieścidle z biblioteki statku. W końcu trzeba było coś postanowić. Max podszedł do górującego nad resztą sali pulpitu.

— Przepraszam, sir, ale muszę na chwilkę skorzystać z telefonu.

Hendrix bez słowa wstał, usiadł na drugim krześle i podjął przerwaną lekturę. Jones zajął jego miejsce. Połączył się z maszynownią.

— Tu oficer dyżurny. Proponuję zwiększyć szybkość około godziny jedenastej. Oczekuj kontroli.

Hendrix nie mógł nie usłyszeć tego wrzasku, ale i tym razem nie zareagował. Max dokończył obliczeń oraz nastawił stoper, aby dokładnie o jedenastej wprowadzić korektę.

Tuż przed południem w sterowni pokazał się Simes.

Jones dokonał właśnie wpisu do księgi pokładowej, gdzie po raz pierwszy znalazło się zamaszyste „M. Jones”. Simes podszedł do Hendrixa, zasalutował.

— Gotowy do zmiany, sir. Astronauta odezwał się po raz pierwszy od ośmiu godzin.

— On zauważył …

Simes sprawiał wrażenie, jakby ktoś stuknął go pięścią prosto między oczy. W końcu podszedł w stronę Maxa.

— Gotowy do zmiany.

Jones zaczął, mu zdawać relację, podczas gdy on sam przejrzał książkę pokładową i dziennik wachtowy. Właśnie był przy wyjaśnianiu korekty lotu, jaką przed chwilą wprowadził, kiedy Simes przerwał mu niezwykle służbistym tonem.

— Przejąłem wachtę. Proszę opuścić sterownię, mister. Max bez słowa wyszedł. Doktor Hendrix od dawna był już na dole. Noguchi przystanął przy drabince — najwyraźniej czekał na kogoś.

Gdy spotkali się spojrzeniami, Noggy złożył palce w kółko i pokiwał głową. Max uśmiechnął się. Przez chwilę pomyślał, czy to przypadkiem nie odpowiedni moment, aby spytać co to właściwie było z rozbieżnościami kursu — może Kelly przygotował dlań kolejny próbny alarm, lecz w końcu się rozmyślił. Zawsze mógł zaspokoić swą ciekawość wprost u źródła.

— Dziękuję, Noggy.

W porównaniu z kolejnymi, ta wachta była zaledwie sielanką. Doktor Hendrix zaczął obarczać Maxa typowymi zadaniami oficera bezpośrednio odpowiedzialnego za tranzycję. Tym razem nie trzymał się na dystans, wręcz przeciwnie — siedział mu na karku, żądając rozwiązywania coraz to nowych i nowych łamigłówek. Wszystko działo się tak, jak gdyby „Asgard” rzeczywiście miał wykonywać kolejny skok w przestrzeni. Astronauta nie pozwolił mu wykonywać obliczeń na papierze, lecz krzyczał, że nie ma czasu na podobne łamigłówki — dane muszą być natychmiast załadowane w pamięć maszyny.

Max wydobywał z siebie ostatnie poty, podając niekończące się szeregi cyfr. Obie ręce trzymał na sterach, Hendrix miotał się w roli chłopca do tabel, krzycząc nieustannie, że nie o zabawę tu chodzi, lecz o dokładność. Jakikolwiek błąd, najmniejszy nawet, był niedopuszczalny. Jedyny cel to szybkość i skrupulatność do ostatniej cyfry po przecinku. Tylko raz pozwolił sobie Max na nieśmiały protest.

— Jeśli pozwoli mi pan użyć pamięci, szybko uporam się z zadaniem …

Lecz ta skromna uwaga przyprawiła astronoma o coś w rodzaju furii omal nie uniósł się w powietrze.

— Może pan sobie uprawiać te sztuczki na własnym statku — skarcił go ostro — Na własnym statku może pan sobie robić wszystko, na co tylko przyjdzie panu ochota. Ale teraz proszę pracować zgodnie z moimi poleceniami!

Niekiedy włączał się do rozmowy Kelly, pełniący funkcję kontrolera. Tym razem szef był niezwykle oficjalny.

— Pozwolę sobie zauważyć, sir … — albo — Sądzę, że należałoby tak zrobić, sir … — i w ten sposób przez cały czas. Jednak nie wytrzymał w tej konwencji zbyt długo. W końcu wyrwało mu się wprost spod serca. — Do cholery, Max! Niechże pan nie popełnia tych idiotycznych błędów po raz kolejny. — Przez chwilę miałem wrażenie, że jestem w domu — roześmiał się Max.

Kelly nieco zbaraniał i widać było, że najchętniej zapomniałby to, co przed chwilą powiedział.

— Chyba jestem zmęczony … Muszę napić się kawy … W czasie przerwy, widząc, że Lundy stoi poza zasięgiem głosu, Max pochylił się w stronę szefa.

— Mr. Kelly … przecież pan wie znacznie więcej, niż ja. Dlaczego nie pracuje pan jako astronauta? Chyba ma pan wystarczająco dużo okazji … Rachmistrz jakby się stropił.

— Owszem, miałem kiedyś możliwość … — odparł niezwykle chłodnym tonem — … I dlatego teraz znam już granice swej wytrzymałości. Jones umilkł, do reszty zbity z tropu. Jednak od tej chwili Kelly zwracał się doń po staremu — „Max” — pod warunkiem, że byli sami. Gdy moment tranzycji był już blisko, ponownie rozpoczęto nieprzerwane dyżury w pełnej obsadzie. Tym razem doktor Hendrix nie przejął dowództwa, lecz pozostawił ten zaszczyt Simes’owi wraz z Maxem, zmieniających się nawzajem przy sterach.

I chociaż astronauta był obecny podczas każdej wachty, Jones sam dźwigał ciężar pełnej odpowiedzialności za wszystkie własne decyzje. Mimo, że włosy stanęły mu dęba ze strachu, Max miał znakomitą okazję, aby się przekonać, iż wszystkie ćwiczenia i próbne manewry były niczym w porównaniu z rzeczywistością, która nie daje człowiekowi ani możliwości, ani czasu na powtórne sprawdzenie danych i wycofanie się z raz powziętych decyzji. Tym razem wszystko musiało grać w najdrobniejszym szczególe.

Kiedy do całej operacji pozostały zaledwie dwadzieścia cztery godziny, zaś w sterowni zebrała się cała załoga, Max miał nadzieję, że Hendrix zechce w końcu przejąć dowodzenie. Nic z tego — Simes został zwolniony, lecz on sam pracował dalej, choć niekiedy astronauta spoglądał mu na ręce bez słowa kontrolując kolejne posunięcia. Panie Niebios … — pomyślał zlany potem, niefortunny kandydat na zdobywcę przestworzy — … żeby ten człowiek dał mi wreszcie święty spokój i zwolnił mnie przed samą tranzycją. Przecież jestem za głupi na podobne manewry?

Niestety — liczby, rzędy cyfr, długie kolumny zer i jedynek nieustannie, w coraz większym tempie krążyły mu wokół głowy, zajmując uwagę do tego stopnia, że już nie miał czasu na jakiekolwiek inne myśli. Dopiero dwadzieścia minut przed decydującym momentem Hendrix w milczeniu przejął stery. Max nie zdążył jeszcze odpocząć, gdy nad kopułą sterowni zalśniły gwiazdy całkiem nowego, choć przecież tego samego Wszechświata.

Ostatnia tranzycją była niezwykle podobna do poprzedniej. Teraz znowu mieli kilka tygodni lżejszych wacht, które zostały w całości obsadzone przez Simes’a, Jonesa i Kovaka.

Hendrix oraz Kelly potrzebowali nieco czasu, by odpocząć. Max równie chętnie, jak poprzednio, wykonywał codzienne obowiązki. Czas służby i nieliczne chwile wolne od zajęć spożytkował na ćwiczenia, które miały mu pomóc osiągnąć bodaj w przybliżeniu tę wprost nieludzka biegłość doktora.

Poza tym spał i rozkoszował się bytem w nowej skórze. Kapitańska mesa już nie napawała go niewysłowioną grozą, wręcz przeciwnie — często siadywał tam wraz z Ellie, grając w szachy.

Chipsie jak zwykle chętnie mościła /mościł/ się mu na ramieniu i udzielała /udzielał/ rad.

Kapitan Blaine już za pierwszym razem zauważył niezwykłego gościa, który niezmiennie darzył go wdzięcznym „Dzień dobry, kapitanie” i oświadczył, że nie widzi powodów, aby to miłe zwierzątko zmuszać do życia w klatce.

Ellie nieustannie groziła Maxowi lekcjami tańca, lecz na usilne prośby swej ofiary zgodziła się je przełożyć aż do chwili, gdy minie następna tranzycją.

Jak poprzednio, i tym razem Jones zasiadł na miejscu astronauty. Doktor Hendrix przejął stery dopiero dziesięć minut przed punktem kulminacyjnym. Jednak po tej operacji czekały Maxa jeszcze bardziej uciążliwe godziny: Ellie nie tak łatwo rezygnowała ze swych planów.

Zaczęły się lekcje tańca.

Wkrótce zorientował się, że w towarzystwie takiej nauczycielki nawet ciężkie obowiązki sprawiają radość, a ponieważ miał wrodzone wyczucie rytmu nie przychodziło mu to z trudem.

— Zrobiłam wszystko, na co było mnie stać … — obwieściła w końcu, spoczywając w jego ramionach — Jesteś najlepszym tancerzem z dwiema lewymi nogami, jakiego kiedykolwiek zdarzyło mi się spotkać. Wkrótce obtańczył także mrs. Rebekę Weberbaures oraz mrs. Daigler. Ta ostatnia była nawet całkiem do zniesienia, pod warunkiem, że się nie odzywała, zaś Rebeka miała po prostu głowę do pozłoty. Doszło już do tego, że zaczął się cieszyć na samą myśl o zwiedzaniu najelegantszych lokali Halyconu.

Tylko jedna myśl psuła mu humor: Sam był w porządnych opałach. Kiedy się dowiedział, nie mógł już odwrócić biegu rzeczy.

Spotkał go zupełnie przypadkowo, gdy przyjaciel zapamiętale czyścił pokład pasażerski — ubrany był w drelich, bez insygni.

— Sam!

— Oh, to ty? … Mów ciszej, bo obudzisz gości.

— Co, do diabła, robisz tutaj?

— Wszystko wskazuje na to, że zabawiam się w kosmiczną kosmetyczkę.

— Ale dlaczego? Sam wsparł się na kiju miotły.

— Poróżniłem się nieco z kapitanem. Jak zwykle, władza wygrała.

— I dlatego cię zdegradowano?

— Zdumiewasz mnie ostrością widzenia oraz zmysłem krytycznym …

— O co wam poszło?

— Im mniej będziesz wiedział, tym lepiej. Nie dopuść, aby zaczęły ci rosnąć siwe włosy. Sic transit gloria munoli … tak przemija chwała tego świata … nasz zawód ma to w sobie …

— Zawód zawodem, ale ja muszę coś zjeść i lecieć na wachtę. Znajdę cię później.

— Nie rób tego.

Całą tę historię opowiedział mu Noguchi. Sam założył w jednej z ładowni regularne kasyno gry. Oczywiście, mógłby w spokoju ducha prowadzić ten biznes aż do końca podróży, czerpiąc całkiem niezły profit. Wszystko byłoby w porządku, gdyby poprzestał na kartach i grze w kości. Ponieważ jednak Sam był maksymalistą, uruchomił także ruletkę. Jeden z graczy — Giordano — po długich dociekaniach doszedł do najzupełniej słusznego wniosku, że owo „kółko szczęścia” przynosi klientom znacznie mniej dochodu, niż jest to w zwyczaju w najbardziej skąpych salonach. Swym spostrzeżeniem podzielił się z Kuipeaem, a ten z kolei sprawił, że wszystko przybrało taki, a nie inny obrót.

— Kiedy otworzył ten interes?

— Wkrótce potem, gdy opuściliśmy, planetę Garsona …Nie wiedział pan o tym? Sądziłem, że to pański kolega … że był pańskim kolegą do czasu, kiedy trafił pan do sterowni …

Max wykręcił się od odpowiedzi i zaczął czytać książkę pokładową. Pod datą dnia poprzedniego znalazł zapis, dokonany ręką Benneta oraz jego podpisem opatrzony. Zgodnie z nim, Sam otrzymał zakaz opuszczania statku aż do końca lotu, to znaczy do lądowania na Ziemi, gdzie czeka go jeszcze sroższa kara, której wykonanie na razie zawieszono. Ten ostatni passus oznaczał, że kapitan Blaine nie spieszył się z oficjalnym raportem do gildii, lecz chciał dać Samowi szansę: najwidoczniej miał nadzieję, iż winowajca zechce zmyć tę plamę przez nienaganne prowadzenie.

Blaine był naprawdę miłym staruszkiem, ale zakaz opuszczania statku to chyba najcięższy cios, jaki można było wymierzyć niedoszłemu milionerowi. W ten sposób Sam został pozbawiony jakiejkolwiek możliwości ucieczki.

Max wiedział, że musi porozmawiać z przyjacielem natychmiast, gdy tylko skończy wachtę . Tak też i zrobił.

Sam powitał go kwaśną miną.

— Mówiłem, że nie powinieneś do mnie przychodzić.

— Nie mów bzdur. Przecież przejmuję się tą sprawą. Martwię się, że nie możesz wyjść ze statku. Innymi słowy, nie masz żadnej …

— Bądź wreszcie cicho … — wyszeptał Sam, lecz Max zdołał usłyszeć nawet ten nikły szmer. Zamilkł.

— Czy ty przypuszczasz, chłopaczku … — kontynuował tym samym ledwie słyszalnym głosem — … że tylko z mego powodu zdecydują się opieczętować ten statek? A teraz wynoś się stąd i nie przychodź więcej. Jesteś ulubieńcem Hendrixa … Niech tak pozostanie na przyszłość. Nie szukaj okazji, żeby wszystko, co zdobyłeś, stracić przez Jedną głupią rozmowę. Basta.

— Chciałbym ci pomóc . . .

— W takim razie zechciej pofatygować się na górę, gdyż tam jest twoje miejsce.

Od tej chwili nie widywał już Sama. Poza tym nie bardzo miał kiedy rozmyślać o tej sprawie, gdyż Hendrix powierzył mu obliczenie koordynat podchodzenia do planety. Co prawda w porównaniu z tranzycją była to dziecinna zabawa, jednak wymagała wystarczająco dużo czasu, aby móc zapomnieć o całym bożym świecie. Tuż przed lądowaniem zasiadł przy sterach.

Ponieważ wszystkie obliczenia zostały już wykonane, a operację przeprowadzał automatyczny pilot, sterowany radarem lotniska, jego odpowiedzialność ograniczała się do czczej formalności. Owszem, musiał trzymać ręce na sterze, aby — w razie potrzeby — korygować decyzję maszyny. Za nim siedział Hendrix, gotowy naprawiać jego ewentualne Dotknięcia, lecz i jedno, i drugie okazało się jedynie zbytkiem ostrożności.

„Aagard” wylądował miękko, niczym głuchy na sankach.

— Lądowanie zgodnie z planem, sir.

— Proszę zabezpieczyć statek.

Max pochylił się nad mikrofonem.

— Maszynownia … do zabezpieczenia statku! Procedura lotu wstrzymana. Obowiązuje regulamin „Po lądowaniu”.

Trzy, spośród czterech dni postoju Max spędził razem z Kovakiem. Oficjalnie miał pełnić nad nim nadzór, praktycznie jednak były to kolejne lekcje na temat wyposażenia statku i działania przyrządów pokładowych, które przeglądali.

Ponieważ Ellie miała całkiem inne plany, nie obeszło się bez kłótni, ale ostatniego — czwartego już dnia Max wraz z dziewczyną zeszli na ląd, oczywiście pod czujnym okiem państwa Mendoza. Przeżyli naprawdę wspaniałe chwile.

W porównaniu z Ziemią Halycon jest zaledwie kamienistym pustkowiem i nawet Bonaparte — stolica tej planetki — niewiele miała w sobie z metropolii, lecz wszystkie te niewygody rekompensowało prawdziwe powietrze, którym można było oddychać.

Porę roku określić by można jako schyłek lata. Jasna, promienna Pegasi sprawiała wrażenie gwiazdy darzącej ciepłem, w każdym razie królowała na bladobłękitnym nieboskłonie.

Mr. Mendoza wezwał dorożkę. Wsiedli i pojechali, podskakując w takt kłusu haliconijekiego kucyka.

W Hotel Josephine — najlepszym /i jedynym/ zajeździe stolicy zjedli kolację. Ku swej wielkiej radości znaleźli tu także trzyosobową orkiestrę, dobry parkiet oraz dania, które stanowiły miłą odmianę w dość monotonnym przecież menu pokładowym. Ponieważ do restauracji zawitała większa część pasażerskiej socjety i kilku oficerów, nie mogli narzekać na brak towarzystwa. Między jednym a drugim punktem programu Ellie prowadziła Maxa do tańca, lecz kiedy do ich stolika podeszła mrs. Daigler i niby to przypadkiem poruszyła ten temat, Jones czuł się zobowiązany, by zaprosić damę do kolejnego walca. Podczas przerwy dla orkiestry towarzyszka poprowadziła go na balkon. Tu przystanęła po czym spojrzała mu głęboko w oczy.

— Mam nadzieję, że w przyszłości zostawi pan te damę w spokoju.

— Co proszę? …Przecież nie popełniłem nietaktu … Przez twarz Ellie przebiegł rozbawiony uśmiech.

— Oczywiście, że nie, głuptasie. Wobec tego ja sama będę w przyszłości bardziej czujna.

Odwróciła się i wsparła plecami o barierkę.

Właśnie zapadł zmierzch. Na niebie jaśniały obok siebie trzy halycońskie księżyce, zaś wyżej, w tle, rozbłysło całe morze gwiazd. Max zaczął wskazywać poszczególne konstelacje, objaśniając ich dalszą drogę na Terrae Novae.

Od chwili, gdy opuścił Ziemię, zdążył poznać cztery nowe gwiazdozbiory — poznał je równie dokładnie, jak to niebo, które co wieczór obserwował nad Ozarks. Wkrótce zaznajomi się z kolejnymi zakątkami Wszechświata — własnymi oczami obejrzy to, co dotychczas znał jedynie z map.

— Oh, Max … czy to nie cudowne …

— Z pewnością … A tam, spójrz, spada gwiazda … Nieczęsto można dojrzeć coś podobnego w tej okolicy.

— Klech pan wypowie jakieś życzenie … tylko szybko, szybko …

— W porządku. Pomyślę sobie …

Życzył sobie, aby — jeśli los tak zechce — zyskał w tej podróży coś więcej, niż tylko awans. Pomyślał o parze niebieskich oczu, w których odbijały się gwiazdy.

Szybko jednak doszedł do wniosku, że jest samolubem. Należałoby raczej życzyć szczęścia Samowi, który utknął po uszy w bagnie. Tak też i zrobił, choć nie był przekonany, czy jego życzenie się spełni. Spojrzała w jego stronę.

— I czego pan sobie zażyczył?

— Czego? … — przestraszył się nieco, tak gwałtownie wyrwany z zamyślenia, lecz wkrótce doszedł do siebie.

— Czego? … Lepiej o tym nie mówić, gdyż można zapeszyć.

— Prawda. Ale jestem przekonana, że pana to nie dotyczy. Przez moment korciła go myśl, aby ją pocałować. Jeśli tylko dobrze rozdał karty, nie powinien tracić okazji i korzystać ze sposobności. Ta nadzwyczajna śmiałość odeszła go jednak tak szybko, jak szybko się pojawiła. A jednak w drodze do domu czuł się niezwykle rześko — rozpierała go duma. Przy śluzie wyszedł mu na spotkanie Kelly.

— Mr. Jones. Kapitan chce z panem rozmawiać, natychmiast.

— Co? … Aha, kapitan … Dobranoc, Ellie, muszę się pospieszyć. Dopędził rachmistrza.

— Coś się stało? …

— Doktor Hendrix nie żyje.

Загрузка...