16

Następnego dnia „Asgard” dotknął powierzchni Caritas. Eldreth przeforsowała swoją wersję nazwy i od tej pory coraz częściej słyszało się to imię, powtarzane przez pasażerów oraz załogę, nie wyłączając tych ze sterowni.

Kiedy podano, że lądowanie nastąpi w południe czasu pokładowego, Max pospieszył do centrali dowodzenia, aby być obecny przy tym niezwykłym wydarzeniu — uważał to za samo przez się zrozumiałe i naturalne. Na jego widok Simes zrobił kwaśną minę, ale nic nie powiedział. Powód był oczywisty — obecność kapitana Blaine’a.

Kiedy Max spojrzał na dowódcę, nie mógł zapanować nad nagłym wzruszeniem, które nim owładnęło — Blaine nie był już młody, lecz w tej chwili wyglądał o piętnaście lat starzej, niż w czasie tranzycji. Podczas trwania całego manewru wymówił tylko kilka słów. Tuż przed wybiciem południa Simes spojrzał na zegarek, po czym popatrzył na kapitana. Starzec podniósł głowę i wyszeptał jakby w gorączce.

— Proszę schodzić do lądowania, sir.

Statek Flotylli Wojennej na ogół wysyłał najpierw sondę, która badała warunki, panujące na nieznanej planecie, ponieważ jednak „Azgard” był jednostką handlową, przeznaczoną głównie do lądowania w portach, nie dysponowali tego rodzaju wyposażeniem. Całą operację musieli przeprowadzić „po omacku”, jedynie z pomocą radaru i wcześniej wykonanych fotografii. Na ich podstawie wybrali łagodną dolinę, wokół której rozciągały się gęste, rozległe lasy — ten typ roślinności przeważał na całej planecie, tak, że nie mieli zbyt wielkiego wyboru. Simes mocno chwycił stery. Ciągle wpatrywał się w ekran, przekazujący teren widziany radarem. Obok leżały fotografie z naturalnymi obrazami planety do porównania.

Przejście przez atmosferę niewiele odbiegało od warunków ziemskich: czerń usianego gwiazdami nieba przygasła, rozmyła się, przeszła w głęboką purpurę a później błękit.

Nie odczuwali przeciążenia, gdyż chroniły ich urządzenia amortyzacyjne statku. Kiedy osiedli na ziemi, nie usłyszeli nawet najmniejszego odgłosu. Wszystko przebiegało w idealnej ciszy. Simes zdjął ręce ze sterów i nachylił się nad mikrofonem.

— Maszynownia! Włączyć urządzenia pomocnicze. Procedura lądowania numer 1. Spojrzał na kapitana.

— Lądowanie zakończone, sir. Blaine ledwo poruszał wargami.

— Bardzo dobrze, mr. Simea.

Wstał i ciężkim krokiem ruszył w stronę wyjścia. Gdy już opuścił sterownię, astronauta zwrócił się do Lundy’ego.

— Pan przejmie wachtę. Pozostałych wzywam do wyjścia. Max wyszedł razem z Kelly’eyem. Kiedy doszli do pokładu D, Jones mruknął pod nosem.

— Lądowanie było istotnie możliwe, muszę to przyznać.

— Dziękuję — odwzajemnił się rachmistrz.

— Liczył pan na to?

— Tego nie powiedziałem.

— Rozumiem.

Max miał uczucie, że ciężar jego ciała przez moment był jakby nieustalony. Po chwili wyraźnie stracił na wadze.

— Właśnie wyłączyli sztuczną grawitację … Dopiero teraz możemy z czystym sumieniem powiedzieć, że wpadliśmy jak śliwka w kompot. Chciał zaprosić Kelly’eya na kawę, gdy z głośników popłynęły słowa komunikatu.

— Do załogi i pasażerów! Proszę przejść do jadalni. Ważna wiadomość! Ci, którzy pełnią służbę, słuchają przez radiowęzeł.

— Co znowu? … — zdziwił się Max.

— Zaraz zobaczymy.

W salonie zastali wszystkich pasażerów i większość personelu. Było głośno, a kiedy weszli, podniósł się jeszcze większy gwar. Max spojrzał w stronę drzwi: po raz pierwszy od wielu dni w niesie pokazał się kapitan. Blaine’owi torował drogę Bennett. Dowódca przebił się przez ciżbę i podszedł do stołu. Pierwszy oficer rzucił pytające spojrzenie, a gdy kapitan skinął głową, uniósł rękę.

— Proszę o ciszę! Gdy rozmowy ucichły, ciągnął dalej.

— Zebrałem państwa, gdyż kapitan Blaine ma dla nas wszystkich ważne nowiny. Dziękuję.

Zadowolił się tym krótkim wstępem, po czym z respektem ustąpił miejsca Blaine’owi, który powstał, rozejrzał się niepewnie i podniósł głowę.

— Panowie … — przemówił trudnym do określenia głosem: była w nim i siła i słabość zarazem.

… Panowie, drodzy goście, przyjaciele …

Już po pierwszych słowach zapanowała śmiertelna cisza. Choć Max stał daleko, pod samą ścianą, mógł usłyszeć ciężki oddech mówcy.

— … Zebrałem was tutaj … zebrałem państwa, aby … Głos uwiązł mu w gardle.

Przez chwilę rozglądał się bezradnie — najwyraźniej nie mógł wydobyć ani słowa więcej. Ludzi powoli ogarniał niepokój. Mimo to kapitan zebrał się w sobie. Powróciła cisza.

— Mam państwu coś do powiedzenia.

Przerwa, która teraz nastąpiła, trwała dłużej, niż ta pierwsza. Kiedy znowu zaczął mówić, jego głos był już tylko nieśmiałym szeptem.

— Przykro mi. Niech Bóg ma nas w opiece. Odwrócił się i poszedł w stronę drzwi.

Także tym razem Bennett zaczął torować mu drogę. W śmiertelnej ciszy słychać było tylko silny głos stewarda:

— Miejsce dla kapitana … Miejsce dla kapitana.

likt nie przemówił ani słowa, aż do chwili, gdy Blaine wyszedł. Tylko jakaś kobieta zaczęła cicho szlochać.

Póżniej do akcji włączył się mr. Walthers.

— Proszę zostać na miejscach. Jego ostry, mocny głos rozmył ponure wrażenie wystąpienia dowódcy.

— Chyba nadszedł już czas, abyśmy jasno i bez niedomówień porozmawiali o naszej sytuacji. Jak państwo widzicie, planeta, na której przed chwilą wylądowaliśmy, niezwykle przypomina Ziemię. Trzeba jeszcze przeprowadzić kilka ekspertyz, żeby uzyskać pewność co do składu chemicznego tutejszej atmosfery. Prawdopodobnie jednak potwierdzi się nasza pierwotna hipoteza i jedynie utwierdzimy się w przekonaniu, iż można nią oddychać. Poza tym wszystko wskazuje na to, że warunki, jakie tu panują, są nadzwyczaj korzystne dla istot rodzaju ludzkiego … Być może znajdziemy lepsze środowisko naturalne, niż na rodzimej planecie.

Do tej pory nie odkryliśmy żadnych śladów jakiejkolwiek cywilizacji. Jeśli chodzi o nasze własne atuty: na pokładzie statku znajduje się bogata reprezentacja ziemskiej flory i fauny. Bydło, które przywieźliśmy, znakomicie przyda się w naszej obecnej sytuacji. Poza zwierzętami, roślinami, nasionami itd. mamy także dość niewielki, lecz wystarczająco duży zbiór narzędzi. Najważniejsza w tym wszystkim jest nasza pokładowa biblioteka, gdzie znajdziemy bogaty przekrój dzieł, dający wgląd w dzieje ludzkiej kultury i cywilizacji. Sami także dysponujemy pewną wiedzą oraz umiejętnościami …

— Mr. Walthers!

— Słucham, mr. Hornshy …

— Czy mamy rozumieć, że chce nas pan wysadzić na tej planecie? Pierwszy oficer zmroził go lodowatym spojrzeniem.

— Nie. Nikt z państwa nie będzie tu „wysadzony”, jak zechciał się pan wyrazić. Możecie państwo pozostać na „Aagardzie”, i dopóty, dopóki będzie istniał statek, albo państwu życia starczy, podróżować, ciągle w charakterze gości. Być może traficie w końcu do miejsca przeznaczenia, wypisanego na biletach. Moim zamiarem było tylko przekazanie w rozsądny sposób wiadomości, która i tak już od dawna stanowi publiczną tajemnicę: ten statek jest zgubiony. Bezgłośne westchnięcie przebiegło przez jadalnię.

— A teraz proszę wraz ze mną spojrzeć na tę sprawę z prawnego punktu widzenia … — podjął mr. Walthers.

— Podczas podróży na „Asgardzie” byli państwo poddani władzy kapitana, reprezentowanego przez oficerów. W tej chwili, gdy już wylądowaliśmy, ten przepis traci swą moc. Możecie państwo zejść na ląd… albo pozostać na statku. Z punktu widzenia prawa, odbywamy w tej chwili dłuższy, nieprzewidziany planem lotu postój. Jeśli kiedykolwiek będzie dane „Asgardowi” wzbić się w przestrzeń, będziecie państwo mogli wejść na pokład i kontynuować rejs, choć muszę przyznać, że osobiście uważam to za niemożliwe. Nie mamy żadnych szans. Dlatego ośmieliłem się wspomnieć o zakładaniu kolonii. To jedyna nadzieja. Proszę zrozumieć … jesteśmy zgubieni.

Gdzieś z tyłu jakaś kobieta wpadła w histerię i zaczęła wykrzykiwać pojedyncze, niczym niezwiązane słowa.

— … Do domu … Odwieźcie mnie … Ja chcę do domu … Walthers zareagował bez wahania.

— Dumont! Proszę ją wyprowadzić. Niech pan wezwie lekarza! Po chwili podjął stracony wątek, jak gdyby w międzyczasie nic się nie stało.

— Zgodnie z prawem załoga okaże państwu wszelką konieczną pomoc. Osobiście uważam, że …

— Czemu powołuje się pan na jakieś „prawo”? Tu nie obowiązują żadne prawa! Walthers podniósł głos.

— Owszem, prawo istnieje. Dopóki funkcjonuje na tym statku wymiar sprawiedliwości, a utożsamia go kapitan, funkcjonują także wszelkie przepisy i normy prawne, niezależnie od tego, ile lat świetlnych dzieli nas od Ziemi. Dopiero ci, którzy zdecydują się na opuszczenie „As-garda”, staną poza prawem, lecz w tym miejscu pozwolę sobie na ważną uwagę: kolonizację należy rozpocząć od zebrania, które wybierze konstytucyjny rząd i mianuje odpowiedzialnych za losy kolonii ludzi. W przeciwnym razie nie można liczyć na jakiekolwiek efekty.

— Mr. Walthers? …

— Słucham, mr. Daigler? …

— Wiem, że nie czas na dysputy …

— Ma pan rację! — uciął pierwszy oficer.

— Dlatego nie zamierzam wdawać się w akademickie subtelności — ciągnął niezrażony Daigler — … choć miałbym coś do powiedzenia i w tej kwestii. Tak się jednak złożyło, że z racji swego zawodu mógłbym służyć pomocą co do ekonomicznej strony przedsięwzięcia.

— Świetnie. Nie omieszkamy skorzystać z pana kwalifikacji.

— Zechciałby mi pan pozwolić dojść do słowa? Dziękuję. A zatem pierwszym prawidłem, którego należy się trzymać, zakładając nowe osiedle w tak wielkiej odległości od bazy, jest przede wszystkim troska o odpowiednią wielkość osady. Statystyka dowodzi, że małe kolonie mogą paść przy lada niepowodzeniu. Wystarczy niewielki wstrząs, a wszystko obraca się w perzynę. Sytuacja jest podobna, jak przy grze w kości z małą ilością pieniędzy: brak szczęścia w trzech pierwszych rzutach i koniec gry.

Gdy tak się rozglądam w naszej sytuacji, widzę, że mamy do dyspozycji znacznie mniej, niż trzeba na zaspokojenie najbardziej podstawowych potrzeb.

— Nic na to nie poradzimy, mr. Daigler.

— Wiem. Chciałbym tylko zapytać, czy możemy liczyć na pomoc załogi.

Mr. Walthers pokręcił głową.

— Wykluczone. Nie możemy pozbawić statku ludzi. Choć nie sądzę, żeby cokolwiek dało się zrobić, jednak z rachunku prawdopodobieństwa wynika, iż mamy jeszcze jakieś szansę. Być może sami coś wymyśli my… może znajdzie nas statek patrolowy … Dopóki istnieje „Asgard” i jego załoga, pozostaniemy na pokładzie. Przykro mi.

— Nie odpowiedział pan na moje pytanie. Wcale nie liczyłem na to, że załoga z dnia na dzień przedzierzgnie się w gromadę kolonistów. Chciałem tylko wiedzieć, czy możemy liczyć na waszą pomoc w podtrzymaniu rasy. Mamy zaledwie sześć kobiet, a to oznacza, że przyszłe pokolenie nowego narodu będzie znacznie mniej liczne, niż my. Zgodnie z prawami statystyki jesteśmy skazani na wymarcie … o ile każdy mężczyzna nie zechce pracować dziesięć godzin dziennie, aby zapewnić lepsze warunki życia swym dzieciom. Sądzę, że powinniśmy podjąć to zadanie, aby następne generacje miały przynajmniej od czego zaczynać. Chciałbym wiedzieć, czy załoga zechce nam pomóc.

— Myślę, że tak — spokojnie odparł pierwszy oficer.

— Cieszę się. DO rozmowy włączył się jakiś niski grubas o nalanej, czerwonej twarzy.

— „Cieszę się” ! … Już kiedyś przeżyłem coś podobnego! Oskarżę was wszystkich! Podam do sądu każdego z was … wszystkich razem i każdego z osobna! Oficerów, załogę, wszystkich! Niech ludzie się dowiedzą, co …

Max spostrzegł, jak Sam powoli zmierza w stronę krzyczącego człowieka, który także zauważył te manewry i ucichł.

— Niech go pan zaprowadzi do lekarza … — polecił zmęczony Walthers — Jutro rano może nas wszystkich postawić przed sądem, ale na dzisiaj dosyć tego. Zamykam zebranie.

Загрузка...