17

W ciągu niespełna tygodnia niewielkie osiedle stało się sprawnie funkcjonującym organizmem. Mieli burmistrza /mr. Daigler/, główną arterię /Hendrix Avenue/ oraz zdążyli przeżyć pierwszą ceremonię ślubną, /mr. Arthur i Becky Weberbaner/, dopełnioną w obecności mieszkańców kolonii przez nowomianowanego burmistrza. Dla nowożeńców przeznaczono pierwszy dom, którego budowę właśnie rozpoczęto, Caritas dotrzymała wszystkiego, do czego zobowiązywało ją imię. Dni były ciepłe, wszędzie unosił się balsamiczny zapach drzew i kwiatów, noce łagodne. Niebo, które mogli podziwiać, było znacznie piękniejsze, bogatsze, bardziej różnorodne od wszystkich zakątków Drogi Mlecznej, jakie zdarzyło się im oglądać podczas rejsu.

Ich gwiazda (nazywali ją po prostu „Słońce”) otoczona była niesamowitą liczbą komet. Jedna z nich — prawdziwy olbrzym z nieprawdopodobnie długim warkoczem — zajmowała nieboskłon od zenitu aż do zachodniego horyzontu. Gdyby na Ziemi pojawiła się ta, którą mogli obserwować na północnej połaci nieba, wszyscy byliby zapewne zdania, że wkrótce nastąpi koniec świata — niezależnie od wyznania czy światopoglądu. Dwie kolejne ozdabiały południowy nieboskłon, rzucając nań zimny, pełgający blask.

Oprócz komet pełno było meteorytów. Każdego wieczora mogli obserwować rzęsisty deszcz spadającego na Caritas gwiezdnego pyłu, a widowisko to znacznie przewyższało okazałością najwspanialsze fajerwerki, jakie zdarzało im się oglądać na Ziemi podczas święta Unii Solarnej. Dotychczas nie spotkali żadnych drapieżników.

Kilku osadników dostrzegło wprawdzie jakieś stworzenia, przypominające mitologiczne centaury, o wielkości konia shetlandzkiego, lecz osobniki te uciekały natychmiast, gdy tylko zostały odkryte. Są planecie wiodącym okazem fauny były torbacze, różnej wielkości i różnorodnych kształtów. Nie spotkali ptaków, natomiast często widywali coś w rodzaju fruwających balonów, wielkości od jednego do półtora metra. Kulista powierzchnia opleciona była siatką mięśni, które naprężając się, lub rozluźniając, wsysały lub wysysały powietrze — w ten sposób dziwne te istoty unosiły się na wietrze.

Gdy napotykały na silniejszy prąd, osiadały na wierzchołkach drzew, albo dawały się unosić wraz z porywami wiatru. Fruwające balony darzyły jakimś szczególnym zainteresowaniem osiedle kolonistów, zwłaszcza stanowiska pracy. Często się zdarzało, że wisiały nieruchomo nad jednym z warsztatów, czy placem budowy, niekiedy okrążały wioskę, lecz nic z tego nie wynikało — po prostu miały jedynie cele poznawcze. A jednak nigdy nie podchodziły w pole zasięgu ręki. Kilku z kolonistów zaproponowało, żeby po prostu zestrzelić jedno ze stworzeń i poddać je gruntownym oględzinom, lecz burmistrz nie pozwolił. Owszem, poznali jeszcze innych sąsiadów. Nazwali je „Znikaczami” gdyż zwierzęta, czując na sobie bodaj przelotne spojrzenie człowieka, kryły się natychmiast za jednym z bloków skalnych, skąd miały zwyczaj obserwować osadę.

Jednym słowem osadnicy nie narzekali na brak zainteresowania ze strony tubylców. A najważniejszy był w tym wszystkim fakt, że nie odczuwali niczego, poza życzliwą ciekawością — ani razu nie spotkali się z jakąkolwiek próbą groźby, czy rzeczywistym niebezpieczeństwem. Maggie Daigler — zwana teraz powszechnie „Maggic” — odłożyła żarty na bok, włosy przycięła krótko, ubrała się w drelichowy kostium i ostro ruszyła do pracy. Jej krótkie paznokcie były na ogół czarne od ziemi, lecz mimo to czuła się o całe lata młodsza oraz znacznie szczęśliwsza, niż w luksusowych apartamentach „Aagarda”.

Nie tylko ona jedna — wszyscy promienieli szczęściem … wszyscy, poza Maxem.

Ellie go unikała. Po stokroć przeklinał swą niewyparzoną gębę, ale też i uwaga mrs. Daigler nie była na miejscu.

Oczywiście, dotychczas nigdy nie przyszło mu do głowy, aby ożenić się z tą dziewczyną, lecz sytuacja gruntownie się zmieniła. Któregoś dnia zostanie zniesiony zakaz bratania się z kolonistami i co wtedy? Niewątpliwie, kłótnie z jedyną dziewczyną, którą był w stanie poprosić o rękę, nie miały większego sensu.

Oczywiście, jako astronauta powinien zachować celibat, jednak kolonista potrzebował żony. Czy nie byłoby miło mieć kogoś, kto przygotowałby obiad, troszczył się o drób i doglądał obejścia podczas gdy on — gospodarz — uprawiałby pole?

Musiał się dowiedzieć, jak sprawy stoją — Maw dała mu dobrą szkołę. Niewątpliwie Ellie niczym nie przypominała macochy — była silna, miała zmysł praktyczny i lubiła pracować — wystarczyła tylko lekka zachęta oraz kilka wskazówek. Poza tym, gdyby się dobrze przyjrzeć, była najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widział. Kiedy za specjalnym zezwoleniem kapitana do kolonistów przystali państwo Dumont, został stworzony pierwszy precedens. Oczywiście steward i stewardessa nie byli potrzebni na statku, gdzie nie mieszkał ani jeden pasażer. To dodało mu nieco śmiałości — udał się więc do pierwszego oficera.

— Aspirant Jones, sir! Walther spojrzał nań z uśmiechem.

— Powiedziałbym raczej „astronauta w odwodzie” … Proszę, niech pan wejdzie, mr. Jones.

— Hm … Poruszył pan problem, o którym zamierzałem pomówić.

— Jak mam to rozumieć?

— O moim stanowisku … Chciałbym wrócić na poprzednie.

— Czyli chce pan być kartografem, nie astronautą? Jaką widzi pan różnicę między jednym a drugim? W naszej sytuacji …

— Nie, sir. Chciałbym wrócić na stanowisko pomocnika stewarda III klasy.

Walther spojrzał zdumiony.

— Coś się za tym kryje … Niech pan mi to bliżej wyjaśni … Niezwykle okrężnymi drogami opisał Max historię swych utarczek z Simes’em. Ponieważ chciał, aby nie brzmiało to jak donos, w rezultacie uzyskał coś w rodzaju skargi dziecka, którego nie dopuszczają do owsianki. Jones był tego świadomy i czuł się potwornie.

— Czy pan jest przekonany, że ta opowieść odpowiada stanowi faktycznemu? — zapytał Walther — Simes nigdy mi się nie skarżył.

— Nigdy by tego nie zrobił. Ale to, co powiedziałem, jest prawdą. Niech pan spyta Kelly’eya, sir. Walther namyślał się przez chwilę.

— Mr. Jones … na pana miejscu nie przywiązywałbym większego znaczenia do tych nieporozumień. W pańskim wieku miewa się skłonności do przejaskrawiania wszelkiego rodzaju konfliktów. Jeśli zaś chodzi o moją radę: najlepiej by było, gdyby pan po prostu zapomniał o tym wszystkim. Proszę wykonywać swoje zadania, a już ja sam załatwię tę sprawę. Chyba powinna wystarczyć krótka rozmowa z Simes’em. Muszę przyznać, że jestem zaskoczony, słysząc te relacje. Nie spodziewałem się po nim takiej małostkowości.

— Proszę, żeby pan nie wspominał mu o tym ani słowem, sir.

— Ale dlaczego?

— Po prostu chcę zostać pomocnikiem stewarda.

— Nie rozumiem …

— Chciałbym przystać do kolonistów, jak państwo Dumontowie …

— Ach, teraz już wiem, o co tu chodzi — Walther pobębnił palcami w blat biurka — Niech pan sobie wybije z głowy myśl, że mógłbym się zgodzić na coś podobnego!

Nie dopuszczając Maxa do głosu, ciągnął dalej.

— Proszę mnie źle nie rozumieć. Moja decyzja nie jest dowodem jakiejś dyskryminacji, nie wypływa z niechęci czy uprzedzenia w stosunku do pańskiej osoby. Gdybym miał przed sobą zwykłego stewarda, natychmiast spełniłbym to życzenie … Ale pan jest astronautą … Doktor Hendrix nie żyje. Kapitan Blaine … sam pan miał okazję się przekonać. A zresztą, nasza sytuacja jest powszechnie znana i nie potrzebuję tego wyjaśniać. W tej chwili nie mogę dopuścić, aby odszedł od nas jakikolwiek człowiek z kwalifikacjami takimi, jak pańskie. Mr. Jones … dopóki tli się bodaj iskierka nadziei, ani jeden astronautą, ani jeden kartograf, ani jeden rachmistrz nie opuści swego stanowiska … przynajmniej za moją zgodą. Myślę, że wysławiam się zrozumiale?

— Tak jeat, sir.

— W porządku. Następną wiadomość proszę zachować dla siebie … Otóż, kiedy tylko kolonia będzie w stanie żyć bez naszej pomocy, kiedy uzyska pewne minimum samowystarczalności, odlecimy na orbitę stacjonarną i pozostaniemy tam tak długo, aż przeprowadzi pan wszystkie potrzebne badania, obserwacje, namiary etc. Jako ekspert powinien pan mieć przyzwoite warunki pracy. Prawdopodobnie nie może pan działać z gęstym kożuchem atmosfery nad głową. Czy mam rację?

— Tak jest, sir. Nasze przyrządy są przystosowane wyłącznie do pracy w próżni.

— A zatem musimy czekać na pierwszą sposobność, kiedy będziemy mogli się tam znaleźć.

Przez moment milczał, w końcu odezwał się ponownie.

— Mr. Jones … Max … czy mogę do pana mówić jak mężczyzna do mężczyzny?

— Ależ oczywiście, sir.

— Hm … Drogi chłopcze, właściwie nie powinienem się grzebać w cudzych sprawach, ale mój wiek upoważnia mnie, bym dał panu ojcowską radę. Jeśli będzie pan miał zamiar się żenić, proszę nie myśleć, że ktokolwiek będzie żądał pańskiego akcesu do kolonii. To nie ma żadnego znaczenia.

Wszystko jest jedynie kwestią czasu, gdyż w końcu, jeśli będziemy mogli stąd odlecieć, i tak weźmie pan swą żonę na pokład. Max poczerwieniał. Nie miał pojęcia, co powinien odpowiedzieć.

— Oczywiście, rozważamy tylko sytuację hipotetyczną, ale jeśli już miałoby do czegoś dojść, proszę o tym pamiętać. Pierwszy oficer wstał.

— Dlaczego nie miałby pan wziąć jednego dnia urlopu? Proszę iść na spacer, albo wytchnąć przez kilka godzin w lesie. Świeże powietrze na pewno nie zaszkodzi. Zaraz porozmawiam z Simes’em. Zamiast na przechadzkę, Max udał się w poszukiwaniu Sama. Nie znalazł go na statku. Powiedziano mu, że jest gdzieś na zewnątrz. Zszedł więc na dół i ruszył w stronę osiedla.

Zanim doszedł do placu budowy pierwszego domu, dostrzegł czyjąś postać, zmierzającą w jego stronę. Po chwili przekonał się, że to Eldreth.

Po chwili stanęła przed nim mała, brudna dziewczynka w powalanym ziemią dresie roboczym.

— Jak leci, Ellie?

— Ciągle ta sama śpiewka? … Proszę zejść mi z drogi i nie próbować się usprawiedliwiać. Niesprawiedliwość jej sądu aż zatkała mu dech w piersi.

— Ależ … Ellie … przecież to nie tak. Pani …

— Mówi pan, niczym Chipsie, kiedy chce otrzymać kostkę cukru. Dobrze, niech więc pan słucha, upiorny Don Juanie. Oświadczam, że w tym roku nie zamierzam wyjść za mąż, a zatem nic nie stoi na przeszkodzie, aby mógł pan odnowić dawne przyjaźnie.

— Ellie … — Max nie miał pojęcia, co powinien powiedzieć.

— Czego jeszcze? Domaga się pan pisemnej gwarancji?

Spojrzała nań oczyma, miotającymi błyskawice, potarła nosek i roześmiała się.

— O, Max, duży bobasie, chyba zawsze będzie pan we mnie wzbudzał macierzyńskie instynkty. Kiedy jest pan zdumiony i zaskoczony, pańska twarz wydłuża się w ten sposób, że przypomina oślą mordę. Proszę zapomnieć wszystko, co przed chwilą powiedziałam.

— Ależ Ellie … W porządku, zostawmy to w spokoju.

— Znowu przyjaźń?

— Tak, tak, tak. Odetchnęła z wyraźną ulgą.

— Wreszcie czuję się normalnie. Nie wiem, jak to się dzieje, ale po prostu nie potrafię się na pana obrazić. Gdzie pan idzie?

— Właściwie nigdzie. Chciałem zrobić spacer.

— Doskonale. Wobec tego pójdźmy razem. Tylko sekundę … muszę zawołać Chipsie.

— Nie widzę jej.

— Ale ja widzę. Pobiegła kilka metrów w stronę wioski, a po chwili była już z powrotem, ze zwierzęciem na ramieniu. W dłoni ściskała jakąś paczkę.

— To mój obiad — wskazała zawiniątko — Chętnie się z panem podzielę.

— Chyba nie wybieramy się w podróż dookoła świata … Witaj, Chipsie.

— Cześć, Max. Cukier?

Wywrócił kieszeń na zewnątrz i znalazł jakiś niewielki kawałek — pozostałość z dawnych czasów, kiedy to regularnie dokarmiał zwierzątko. Chipsie spróbowała.

— Dziękuję.

— Owszem … — podjęła przerwany wątek Ellie — Dookoła świata nie zamierzam podróżować, przynajmniej na razie, ale po drugiej stronie tamtego wzgórza odkryto całe stado centaurów.

— Chce pani tam iść? — zdziwił się Max — Nie za daleko?

— Zrobiłam już wszystko, co do mnie należało. A jako dowód mogą posłużyć te odciski … — wyciągnęła brudne ręce. — Powiedziałam panu Hornshy’emu, że jestem wyczerpana. Powinien poszukać sobie kogo innego. Mam dosyć tej pracy, w kuźni.

Max nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Był zbyt szczęśliwy i na kontemplowaniu swej radości poprzestał.

Wspięli się w górę zbocza, po czym zeszli na dno wąwozu, który prowadził wprost do jodłowej puszczy. Er. Chips zeskoczył z ramienia Ellie,a po sekundzie zniknął gdzieś wśród gałęzi ogromnego drzewa. Max przystanął.

— Nie powinniśmy jej przywołać?

— Zbyt się pan przejmuje tą głupiutką, Chipsie nigdy nie ucieka, gdyż jest zbyt tchórzliwa. Chipsie! … Chodź do mnie, słodziutka.

Małpiatka wyjrzała zza gałęzi, potrząsnęła konarem, a po chwili deszcz igieł spadł na głowę Jonesa. Widząc to, Chipsie roześmiała się piskliwie.

— Widzi pan? Ona chce się bawić. Zmęczeni dotarli na szczyt kolejnego pagórka. Ellie przystanęła i rozejrzała się.

— Sądzę, że już sobie poszli — powiedziała rozczarowana.

— Chociaż … niech pan spojrzy tam, na dół … Widzi pan te małe, ciemne punkciki?

— Tak, widzę.

— Musimy podejść bliżej. Chciałabym to zobaczyć.

— Niech się pani zastanowi … Jesteśmy dość daleko od statku, a ja nie mam przy aobie żadnej broni.

— Ojej … Pan jest beznadziejny.

— Skądże znowu. Po prostu myślę. W każdej chwili może wypaść coś z lasu, a co poczniemy wtedy?

— Przecież jesteśmy tu już niezły kawał czasu i jak do tej pory nikt nas cię pożarł, Widzieliśmy tylko te małe koboldy … „Koboidami” nazywała balonowate, fruwające stwory. Od chwili, gdy weszli w wąwóz, nieustannie towarzyszyła im para zwierząt, podążając to z tyłu, to z przodu, zawsze jednak zachowując odpowiedni dystans. Tak bardzo przywykli do ich obecności, że nie zwracali już większej uwagi.

— Ellie, powinniśmy wracać.

— Nie.

— Tak. Odpowiadam za pani zdrowie i życie. Przecież zobaczyliśmy centaury.

— Fanie Jones, jestem wolna. Jeśli obleciał pana strach, proszę wracać, ja jednak chcę zobaczyć te zwierzęta z bliższej odległości. To mówiąc zeszła w dół zbocza.

— Niech pan spojrzy na koboldy! One także kierują się w tamtą stronę … Max zmarszczył brwi.

— Całkiem możliwe. A może chcą pani coś opowiedzieć? Roześmiała się.

— Te zwierzątka? … Obrzuciła go badawczym spojrzeniem.

— Maxie … już od dawna się zastanawiam, dlaczego właściwie tak długo owijam pana w bawełnę …

Co miała na myśli? Czyżby sama chciała rozstrzygnąć decydującą kwestię?

— O czym pani mówi?

— Bardzo przypomina mi pan Putzie’go. Ma pan identyczne spojrzenie … wiecznie zdziwiony …

— Putzie? A kto to jest?

— To człowiek, którego mój ojciec wysłał na Ziemię, aby mnie namówić do powrotu na Hesperę. Właśnie z jego powodu porzuciłam trzy szkoły, zaś ojciec zawsze jego wybierał do spełnienia tej samej misji … Papa dobrze zna się na rzeczy … Chipsie, nie uciekaj tak daleko!

Centaury stały u podnóża wzniesienia. Choć ich tułów nie całkiem przypominał konia, a głowa tylko z grubsza odpowiadała zarysom ludzkiej, nazwa ta była niezwykle odpowiednia — trudno znaleźć lepszą. Mogli podziwiać je w całej okazałości. Prawie tuzin zwierząt tłoczył się, jedno przy drugim. Nie sposób powiedzieć, co tam robiły, gdyż na tle trawy ich kształty zlewały się w bliżej nieokreśloną masę. Balonowate stwory latały nad całą grupą tak samo, jak przed chwilą czyniły to tuż nad głowami ludzi. Ellie nie dała się przekonać, aby pozostała w cieniu drzew. Jej upór nakazywał podejść bliżej i obejrzeć wszystko dokładnie.

Centaury przypominały Maxowi klownów, ucharakteryzowanych na konie. Miały podobne, pociągłe twarze, spoglądały beznadziejnie idiotycznym wzrokiem, zaś ich czaszki były tak zaprojektowane, że trudno byłoby znaleźć choć trochę miejsca bodaj na jedną półkulę mózgową. Płeć tych stworzeń była raczej nieokreślona, choć musiały przecież się rozmnażać, czego dowodem były małe, plączące się rodzicom pod nogami. Jedno z maleństw podbiegło w górę zbocza. Natychmiast ze stada ruszył dorosły osobnik, aby mieć oko na niesforne dziecko, które dotarło prawie na sam szczyt pagórka i zatrzymało się niespełna sześć metrów przed ludźmi.

— Ono jest słodkie! — krzyknęła Ellie, po czym podbiegła w stronę centaurzątka. Przyklękła i wyciągnęła ręce.

— Chodź do mamy, bobasie … Podejdź bliżej … Max rzucił się za dziewczyną.

— Proszę natychmiast wracać!

Starszy osobnik sięgnął do swej torby, przypominającej sakwę kangura, wydobył coś i zamachnął się nad głową, niczym gaucho swym lassem.

— Ellie!

Dopadł ją w tej samej chwili, gdy sznur opadł niżej. Pętla ścisnęła ich oboje. Ellie krzyczała, Max usiłował się oswobodzić, lecz zacisk trzymał mocno.

Jeszcze jedna lina przecięła powietrze i skrępowała parę ludzi. Później jeszcze druga i trzecia.

Mr. Chips, który towarzyszył Ellie, spadł z jej ramienia. Teraz stał na brzegu zbocza i powtarzał piskliwym głosem.

— Max! Ellie! Wracajcie! Proszę, wracajcie!

Загрузка...