6

Nadszedł dzień odlotu.

Max od rana tkwił w pełni gotowości, usiłując dobudzić Sama. To zadanie przekraczało jego siły. Gdy wreszcie dopiął swego, Sam przeciągnął się i jęknął.

— Co za bałwan … Która godzina?

— Prawie szósta.

— I o tej porze ośmieliłeś się mnie niepokoić? Tylko mój pożałowania godny stan nie pozwala mi wysłać cię do królestwa przodków. Zwiewaj stąd i kładź się spać.

— Ale przecież dzisiaj…

— I co z tego? Statek startuje dopiero w południe. Wejdziemy na pokład w ostatniej chwili, żebyś nie zdążył pieprznąć jakiegoś głupstwa.

— A skąd wiesz, że w ogóle zechcą nas tam wpuścić?

— Poczciwcze, skąd się tu wziąłeś? Przecież wszystko już załatwione. Zamknij się, zaśnij, albo pójdź na dół i każ podać sobie śniadanie. Z nikim teraz nie rozmawiam … Byłbyś niezmiernie miłym facetem, gdybyś przyniósł mi za dziesięć minut dzbanuszek kawy.

— A co z jedzeniem?

— Na Boga, nie mów w mojej obecności o jedzeniu. Czy ty o niczym nie masz pojęcia?

To mówiąc naciągnął koc na głowę i zasnął.

Było prawie pół do dwunastej, gdy stanęli przed bramą lotniska. Dziesięć minut później autobus podwiózł ich pod sam statek. Max wysiadł, wpatrując się w wysokie ściany, lecz wkrótce jego kontemplację przerwał krzyk człowieka, stojącego na podeście windy. W ręce dzierżył kilka kartek — najwidoczniej lista załogi.

— Nazwiska? …

— Anderson…

— Jones …

Odznaczył ich haczykami.

— Szybko na pokład! Powinniście tu być już godzinę temu. Cała trójka weszła do klatki, którą po chwili wciągnięto na gorę, niczym wiadro z wodą. Sam spojrzał na dół i zadrżał.

— Nigdy nie rozpoczynaj żadnego rejsu z trzeźwą głową … — poradził tonem bardziej doświadczonego — Ta decyzja, choć chwalebna, może cię dużo kosztować. Klatka dobrnęła do luku.

Zamek trzasnął, drzwi ustąpiły i obaj chłopcy postawili swe pierwsze kroki na pokładzie „Asgarda”. Max drżał z powodu silnej tremy.

Sądził, że zgodnie z prawem zostanie wpierw przedstawiony pierwszemu oficerowi, który wciągnie go na oficjalną listę załogi. Tymczasem człowiek, który zabrał ich na pokład, polecił, aby poszli za nim, wprost do biura rachmistrza. Szef odfajkował ich w księdze pokładowej, zdjął odciski palców, co ostatecznie miało go przekonać o ich tożsamości. Chyba jednak nie bardzo mu na tym zależało, gdyż podczas tego przeglądu ziewał przepastnie, prztykając w przedni ząb. Max podał mu swą księgę, mając przy tym uczucie, jak gdyby jego oszustwo wypisano na okładce dużymi, złotymi literami. Mr. Kuipes rzucił ją jednak na półkę z aktami, gdzie piętrzyły się stosy jej podobnych, zaś sam zwrócił się do nowoprzybyłych.

— „Asgard” to przyzwoity statek, na którym szanuje się dyscyplinę. Panowie zrobili bardzo zły początek, spóźniając się ponad godzinę … To smutne.

Sam milczał, zaś Max wyrwał się z rześkim okrzykiem:

— Tak jest, panie naczelny rachmistrzu?

Szef ciągnął dalej…

— Proszę uporać się z bagażem, zjeść coś i zameldować się tu ponownie. Rzucił okiem na plan kajut, rozwieszony na ścianie.

— Jeden z was pójdzie do D-112, drugi do 3-009.

Max miał już zamiar zapytać, jak można tam trafić, gdy Sam chwycił go za łokieć i wypchnął z kabiny.

— Nie stawiaj zbędnych pytań … — powiedział, gdy zatrzasnęły się drzwi biura — W tej chwili wiemy już wszystko, co wiedzieć powinniśmy. W razie potrzeby dowiemy się czegoś więcej. Doszli do jakichś schodów. Zeszli na dół.

Wtem Max poczuł nagłą zmianę ciśnienia. Sam skrzywił się tylko lekko.

— Właśnie zahermetyzowano statek — wyjaśnił — To nie powinno się już powtórzyć.

Byli w D-112 — ośmioosobowym bunkrze, gdzie miał zamieszkać Jones. Sam właśnie demonstrował koledze, w jaki sposób uruchamia się zamek przy szafie, gdy z głośnika dobiegł ich jakiś daleki sygnał. W tej samej chwili Max poczuł silną falę nudności, a jego ciało jakby straciło na wadze.

— Chyba mieli lekkie opóźnienie przy wejściu w pole … — wymamrotał Sam, po czym wyrżnął przyjaciela w kręgosłup.

— Załatwione, chłopcze!

E-009 było jeszcze niższym pomieszczeniem niż to, które przed chwilą oglądali i znajdowało się na drugim końcu statku. Zostawili tobołek Sama a za moment wyszli, w poszukiwaniu jadalni. Po drodze Sam zatrzymał jeden z mijających ich automatów.

— Ej, ty tam … Jesteśmy tu zupełnie świeży. Gdzie znajduje się mesa?

— Ten poziom … osiemdziesiąt metrów przed siebie … — wydukał, oglądając ich od stóp do głów.

— Jeszcze jacyś nowi? — zdziwił się — No tak. Wkrótce zobaczycie, jak tu wszystko leci …

— Źle?

— Gorzej, niż źle. Jak w prawdziwym dom wariatów. Nawet gdybym nie była mężatką, z pewnością nie oddałabym się żadnemu z was.

To powiedziawszy automat ruszył przed siebie.

— Nie zważaj na to, co mówił — powiedział Sam — Wszystkie stare wygi mają zwyczaj narzekać na każdy statek, gdzie właśnie zaokrętowali. Ich nic nie jest w stanie zadowolić. Taki tu już panuje obyczaj … Niemniej ich kolejne przeżycia zdawały się potwierdzać opinią rozmówcy. Automatyczny kelner był wyłączony, choć nie minęła jeszcze pora obiadowa, a statek wystartował, przed kwadransem. W mesie świeciło pustkami.

Max był już gotowy zacisnąć pasa i czekać do kolacji, gdy nagle w drzwiach do kambuza pojawił się Sam z dwiema wyładowanymi tacami. Usiedli przy stoliku.

— Skąd to wytrzasnąłeś?

— Każdy kucharz znajdzie coś w lodówce, o ile dasz mu wystarczająco dużo czasu aby mógł się przekonać, jakim jesteś cwaniaczkiem … Oczywiście pod warunkiem, że nie pozwolisz mu podnieść głosu …

Jedzenie było dobre.

Przyzwoitej wielkości sznycel z jarzynami, biały chleb, budyń oraz kawa stanowiły całkiem niezły zestaw.

Wokół nich wrzały żywe dyskusje, lecz, tylko jeden raz zagroziło niebezpieczeństwo zdradzenia się ze swym nowicjatem. Właśnie jeden z rachmistrzów miał zamiar zarzucić ich stekiem bredni o swych niezwykłych wyczynach, których dokonał podczas ostatniego lotu, gdy Sam wybił mu z głowy tę chęć.

— Inspekcja rządowa … — mruknął krótko — Nie wolno nam rozmawiać.

Tym samym opanował panikę Maxa. Lecz natręt nie był ukontentowany tą odprawą.

— A gdzieście się do tej pory ukrywali? — zapytał ze zdziwieniem. — Już od lat nie mieliśmy podobnych gości …

— Owszem, owszem. Nasza misja jest tak bardzo tajna, że nawet nie zechcieli cię poinformować — odparł Sam — Zawsze możesz złożyć zażalenie.

Wstał z krzesła.

— Skończyłeś już Max?

Wracając do biura głównego rachmistrza, Max łamał sobie głowę, rozmyślając, jaką pracę otrzyma. Przerzucał w myśli wszystkie zdolności i umiejętności, które zgodnie z dokumentami powinien był posiadać. Okazało się, że jak zwykle martwił się przed czasem.

Mr. Kuipes nie miał zamiaru zwracać uwagę na takie szczegóły i po prostu mianował go świniopasem.


„Asgard” był zarówno statkiem pasażerskim, jak i frachtowcem. Dlatego na pokładzie znajdowało się trochę bydła: dwa byki, dwa tuziny krów oraz bogaty wybór mniejszych reprezentantów ziemskiej fauny, które były potrzebne koloniom ze względów ekonomicznych i ekologicznych zarazem.

Zabrano także sporo kotów, lecz ich status na pokładzie „Asgarda” był szczególny: w większości zwierzęta te stanowiły prężną grupę drobnych przedsiębiorców, którym poruczono zadanie przetrzebienia stada szczurów i myszy, towarzyszących ludziom. Nie trzeba chyba dodawać je jak pełnoprawnych członków załogi.

Jeden z licznych obowiązków Maxa polegał właśnie na tym, aby zmieniał piaseczek, umieszczony w wielu różnych skrzynkach i skrzyneczkach po wszystkich kątach statku. Brudny żwir poddawał procesowi oksydacji.

Istniała także inna grupa kotów — tych, które należały do pasażerów. Te z kolei pędziły na „Asgardzie” żywot zwierząt łownych, a jeśli udało się nielicznym z nich przeżyć, to tylko dlatego, że nie opuszczały ani na krok swego więzienia — klamki windy niedaleko stajni. Podobnie było z psami, z tym, iż wszystkie, bez wyjątku, musiały uiścić specjalną opłatę.

Max chętnie przyjrzałby się teraz Ziemi, która musiała w tej chwili przypominać niewielki globus, zawieszony w granatowej otchłani, ale ten przywilej był niestety zastrzeżony wyłącznie dla pasażerów. W rzadkich chwilach wolnych od zajęć próbował zaprowadzić w stajni hodowlę delikatnej tymotki, co powinno przynieść znakomite rezultaty w pomieszczeniach wyposażonych w klimatyzację. Zajmował się tym z przyjemnością i niechęcią jednocześnie. Była to jednak jedna z niewielu prac, którą mógł wykonać naprawdę dobrze.

Jego bezpośrednim zwierzchnikiem był główny steward Giordano — mister „Gi”, jak go powszechnie zwano.

Swoje zadanie dzielił razem z mister Dumonfem, który występował w roli pierwszego stewarda mesy pasażerskiej. Granica, rozdzielająca strefy ich wpływów, przebiegała wzdłuż pokładu Charlie’go. Dumont zajmował się więc pasażerami, oficerami, stacją kontroli lotu oraz radiostacją, zaś Giordano wszystkim, co leżało na dolnym pokładzie, z wyjątkiem urządzeń technicznych, a zatem: kajutami załogi, kambuzem i messą, magazynami, stajniami, chlewami, windami, przechowalniami oraz zbiornikami wody. Obaj podlegali głównemu rachmistrzowi, a ten z kolei pierwszemu oficerowi.

Pierwszy oficer był niewątpliwym panem statku i mądry kapitan nie wchodził mu w drogę.

Choć prawo stanowiło, że kapitan jest panem życia i śmierci w tym miniaturowym państewku, człowiek ten starał się patrzeć w przeciwną stronę, niż miał zwyczaj spoglądać jego zastępca.

Dopóty, dopóki wszystko szło zgodnie z planem, kapitan zajmował się wyłącznie astronautyką, przesiadując nieustannie w swej kajucie, Z kolei pierwszy oficer wypełniał wszystkie obowiązki ich obu. Astronauci, radiowcy, rachmistrz oraz astrofizycy podlegali bez wyjątku temu jednemu człowiekowi o żelaznej ręce, choć praktycznie nie mieli z nim nic wspólnego, gdyż wraz z kapitanem przesiadywali w „saunie”, czyli centrali dowodzenia, pracując pod jego kierownictwem. Także naczelny inżynier podlegał pierwszemu oficerowi, choć w istocie bardziej przypominał jakiegoś wschodniego satrapę. Swoich poddanych trzymał tak krótko, że oficer nie miał mu nic do zarzucenia i w końcu przestał się nimi zajmować.

W praktyce naczelny inżynier był odpowiedzialny za wszystkie maszyny pracujące na tym statku, choć teoretycznie powinni go w tym wspomagać główny steward oraz szef rachmistrzów.

„Asgard” żył swym własnym życiem, niczym mały, samowystarczalny świat. Mieli swego monarchę, bezrobotną i bezużyteczną szlachtę w postaci gromady pasażerów, aparat sprawowania władzy oraz sądownictwo, techników, woziwodów i palaczy.

Wewnątrz statku bujnie krzewiła się flora i fauna, wzrastające pod czujnym okiem ekologów, wspomagane miniaturowym słońcem oraz łagodnym klimatem, jaki gwarantowały urządzenia. Chociaż plan lotu zakładał tylko miesięczny pobyt w otwartej przestrzeni, podróż mogłaby właściwie trwać wiecznie. Być może musieliby się obyć bez kawioru, z pewnością jednak nie powinno zabraknąć podstawowych środków odżywczych, powietrza, ciepła i światła.

Max doszedł do wniosku, że miał szczęście, będąc przydzielonym do sekcji mr. Giordano. Podczas gdy Kuipes dokładnie patrzył na ręce swoich ludzi, mr „Gi” niezwykle rzadko dźwigał swe cielsko poza drzwi gabinetu. Dzięki temu mógł poświęcić więcej czasu swej najważniejszej czynności — produkcji cieczy, której właściwości przypominały nieco wódkę, w procesie destylacji wykorzystywał urządzenia hydroponiczne, skąd czerpał także większość niezbędnych surowców.

„Tajemny” handel z załogą kwitł i wszyscy byli zadowoleni. Max, trzymając oczy na wszystko otwarte, a gębę zamkniętą na kilka kłódek, nauczył się, że uprawianie tego rodzaju procederów było jednym z głównych przywilejów głównego stewarda, na co nie należało zwracać większej uwagi, oczywiście pod warunkiem, iż wszyscy zachowywali stosowny umiar i nie przekraczali pewnych granic. Oczywiście, na statku była piwiarnia, a nawet winiarnia, lecz; korzystały z niej tylko „bydlęta” — załoga nie miała tu czego szukać.

— Byłem kiedyś na statku … — mówił Sam — … gdzie pierwszy oficer rozbił całą aparaturę, a stewarda zdegradował do stopnia babki klozetowej … — przerwał na chwile, zapalił cygaro „wygospodarowane” specjalnie dla niego przez stewarda górnego „eleganckiego” pokładu. Stali właśnie w jednym z zacisznych kątów obok stajni, wykorzystując chwilę spokoju. — … Ale to do niczego nie doprowadziło.

— Dlaczego?

— Sam się zastanów. Wszędzie trzeba przecież zachować równowagę sił. Na każdym rynku znajdzie się cała banda dostawców, o ile tylko istnieje popyt na jakiś towar. Jedynym skutkiem tej wymuszonej prohibicji był fakt, że tydzień później we wszystkich zaułkach rozkwitły niewielkie gorzelnie, a załoga tak bardzo zeszła na psy, iż do niczego nie była już zdolna. Kapitan wezwał oficera na krótką rozmowę, przywrócono dawne porządki i wszystko wróciło do ładu. Max pomyślał przez moment.

— Sam … Czy to nie ty byłeś przypadkiem tym stewardem?

— Jak na to wpadłeś?

— Byłeś już przynajmniej raz w Kosmosie … nawet nie próbuj się z tego wyłgać. Uświadomiłem sobie przed chwilą, że ani nie powiedziałeś mi, do jakiej gildii należysz, ani dlaczego znalazłeś się znowu na Ziemi, ani nie zdradziłeś powodów, dla których musisz tak kręcić, by móc powrócić do czynnej służby. Cóż … jak sobie chcesz. W końcu to nie moja sprawa.

Cyniczny uśmieszek, ozdabiający zwykle twarz przyjaciela, zastąpił wyraz zatroskania.

— Mój drogi … — odezwał się po kilku sekundach — … jeśli ktoś próbuje zrozumieć ten cholerny świat, zawsze musi być przygotowany na silne ciosy. Spójrz chociażby na przypadek mego przyjaciela Roberta. Facet był pomocnikiem w lotnictwie miał znakomite referencje, kilka niezłych lotów oraz jedno, lub dwa odznaczenia bojowe … taki sobie chłopaczek, który miał talent, aby zostać oficerem w znacznie krótszym czasie, niż jest to zazwyczaj przyjęte. Pewnego razu zdarzyło się jednak, że przegapił start swego statku bo po prostu zbyt długo świętował powrót na Ziemię. Oczywiście powinien natychmiast stawić się dowództwie, poprosić o degradację i zaczynać wszystko od początku. Całe nieszczęście polegało jednak na tym, że miał w kieszeni jeszcze trochę pieniędzy. Gdy wreszcie stawił się, gdzie należało, było już za późno. Nigdy później nie odważył się zacząć od nowa. Każdy i wszystko ma swoje granice.

— Chcesz przez to powiedzieć, że i ty byłeś w lotnictwie wojskowym?

— Ja? … Skądże znowu. Opowiedziałem ci tylko o swoim kumplu, abyś zrozumiał, co ci może grozić, jeśli nie będziesz miał oczu szeroko otwartych. Ale pomówmy o czymś przyjemniejszym. Jakie masz plany na przyszłość?

— O co ci chodzi?

— Co chcesz robić po tym skoku?

— Myślę, że już niczego w tym rodzaju. Kocham podróże między gwiazdy, a nie wakacje w stajni. Postaram się otrzymać czyste papiery i awansować. Może na stewarda …

Sam pokręcił głową.

— Ale rozważ tę sprawę do końca, chłopcze. Co się stanie, jeśli twoja służba na tym statku zostanie zarejestrowana w księgach gildii, a do Urzędu Pracy pójdzie inny raport?

— A co się może stać?

— Właśnie chcę ci to powiedzieć. Przede wszystkim, zupełnie możliwe, że nic się nie stanie. Równie dobrze jest jednak możliwe, że ktoś sprawdzi archiwum, porówna raport ze statku z twoimi nowymi papierami i stwierdzi, iż żaden Max Jones nie jest zarejestrowany w dokumentach gildii. A kiedy powrócisz wreszcie na swym wspaniałym krążowniku, pełen wrażeń i wspomnień wspaniałych przygód, przy zejściu na ziemię będzie czekało kilku uzbrojonych panów, którzy zaprowadzą cię do mamra. Nieprędko stamtąd się wydostaniesz … Maxa ogarnęły w tej chwili uczucia podobne do tych, jakich doświadczył w momencie, gdy dowiedział się od Montgomery’ego o sprzedaży gospodarstwa. Zbladł, jak kreda. Sam położył mu dłoń na ramieniu.

— Nie martw się na zapas, chłopcze. To nie jest aż takie pewne …

— Ale więzienie!

— Na razie masz jeszcze przed sobą kawał życia i nie radziłbym zbytniego pośpiechu. Do kicia zawsze zdążysz trafić. Gdy wrócimy na ziemię, będziesz miał w kieszeni wystarczająco dużo pieniędzy, by móc się wesoło zabawić, zanim ktoś w Waszyngtonie odkryje nasz szwindel. Z pewnością możesz liczyć na parę dni … tygodni a może nawet miesięcy … A może odłożą twe papiery na półkę i pozwolą raczej, aby zbutwiały, niż zainteresują się ich treścią … Kto wie? Niewykluczone, że uda ci się przekonać jakiegoś faceta z biura Kuipesa, aby zagubił gdzieś duplikaty, zanim zdołają je przesłać do Centrali … Na przykład Nelson … on ma zawsze takie głodne spojrzenie … Sam popatrzył nań badawczym wzrokiem i ciągnął dalej:

— Albo po prostu zrobisz to, co moim zdaniem rozwiązałoby tę sprawę bez większych kłopotów …

— Co radzisz?

— Nie wracać.

Zgodnie z przepisami prawa zbiegów oczekiwały znacznie sroższe kary niż tych, którzy dopuścili się drobnego szwindlu w papierach. Dezercja była przecież równa zdradzie.

— Nie wygłupiaj się! — jęknął Max.

— A spróbujmy przebiec w myśli rozkład jazdy … — zaproponował Sam — Na początku mamy planetę Garsona … kolonia pod kopułą, tak samo jak na Marsie, czy Księżycu. W takich inkubatorach na ogół panują rządy niewiele różne od władzy azjatyckich tyranów … albo będziesz wykonywał rozkazy, albo przestaniesz oddychać. Żadna możliwość ucieczki nie istnieje, bo i dokąd, skoro wszystko przykryte jest kopułą? Co prawda, można zrzucić skórę, niczym wąż i zmienić twarz, ale nie zmienia to faktu, że ciągle tkwisz w tym samym miejscu. Więcej wolności mielibyśmy na Terrae. Z kolei Pegazi VI Halycon… całkiem niezły, tylko trochę zimny … Poza tym import przeważa tam nad eksportem, w sklepach wyprawiają się istne rzeźnie i dlatego władze są skłonne nawet spod ziemi wygrzebać tego, kto bezprawnie pozbawia prawowitych obywateli trudno dostępnych dóbr konsumpcyjnych … a niczego nie można tam dostać za darmo. Później mamy Terrae Novae … Beta Aąuarii X. Mam wrażenie, że właśnie dokładnie tego szukamy.

— Byłeś tam kiedyś?

— Raz. I powinienem był tam pozostać. Wyobraź sobie tylko coś w rodzaju Ziemi, lecz znacznie piękniejsze, o łagodniejszym klimacie, większym bogactwie …

— A nie zechcą nas ścigać?

— Zbyt wielki obszar do przeczesania. Koloniści potrzebują po prostu siły roboczej i nie przejmują się ustawami. Poza tym nikt nie ośmieliłby się poszukiwać dezerterów poza wielkimi miastami.

— Dlaczego?

— Bo to się nie opłaca. Pewnego razu wysłali urzędnika za jakimś zbiegiem, lecz gdy chłopaczek rozejrzał się po okolicy, spostrzegł jakąś złotowłosą dziewczynę, córkę pobliskiego farmera. Pogłówkował, porozmyślał i w ciągu kilku dni ubił interes. Został pełnoprawnym członkiem rodziny, zapuścił brodę, zmienił nazwisko, a o powrocie do miasta nawet nie chciał słyszeć. Farmerzy mają przeciętnie od ośmiorga do dziewięciorga dzieci, a nawet sam rząd centralny nie jest w etanie zmienić ludzkiej natury.

— Nie chcę się żenić!

— To już twoja sprawa. Najważniejsze jednak, że na tej planecie nikt nikogo do niczego nie zmusza. Poza miastami nie płaci się żadnych podatków i nikt nikogo za to nie karze. Jest więcej pracy, niż wolnych rąk i dlatego nikt nie interesuje się cudzymi sprawami. Każdy ma wystarczająco dużo własnych.

Max usiłował wyobrazić sobie tę idyllę, lecz nie był w stanie, gdyż nigdy w życiu czegoś podobnego ani nie doświadczył, ani nawet nie widział.

— A gildie … nie protestują?

— Jakie gildie? … Oczywiście na początku Domy Matki podniosły wielki rwetes, ale ponieważ rząd nie poparł protestu, wszystko ucichło. Oni nie są tacy głupi, jak się to wydaje. Dobrze wiedzą, że nie można przelać wody z oceanu za pomocą łupiny orzecha.

— I tam właśnie chcesz osiąść na stałe? … Brzmi całkiem zachęcająco …

— Nie tylko brzmi. Tak po prostu jest, możesz mi wierzyć. Poznałem tam dziewczynę … Hm … z pewnością już dawno temu wyszła za mąż. Z tymi sprawami nikt tam nie zwleka, ale to nie powód do płaczu. Jej siostry są przecież jeszcze wolne. Posłuchaj, jak to sobie wyobrażam.

Gdy tylko staniemy na lądzie, nawiążę z nimi kontakt, a ostatniej nocy tuż przed startem zwieję. Będę gnał w takim tempie, że po chwili ale będę widoczny nawet w postaci małej plamki na horyzoncie. Ciemności powinny mi ułatwić całe to przedsięwzięcie. A później … — rozmarzył się — … później wyciągnę się nad szemrzącym strumykiem w jednym z dziewiczych lasów, zacznę hodować brodę i pomyślę o nowym nazwisku. Max niespokojnie spojrzał to w jedną, to w drugą stronę.

— Zastanowię się …

— Zrób to. Mamy przed sobą jeszcze kilka tygodni. To dużo czasu do namysłu. Powstał.

— Muszę już iść, zanim ten stary osioł Dumont zacznie rozmyślać, gdzie utknąłem. Weź pod uwagę, że stanowimy spółkę: sam niewiele zdziałasz. Poza tym najprostsze drogi nie zawsze są najlepsze.

Загрузка...