Zwinięty w kłębek Parz unosił się samotnie w płynie wewnątrzustrojowym splina.
— Jasofcie Parz. Jasofcie. Powinieneś się już obudzić.
Parz wyprostował się gwałtownie, gęsta ciecz i obcisły skafander zamkniętego obiegu spowalniał i utrudniał ruchy kończyn. Zamrugał, by przegnać senność spod powiek. Pojedyncza lurninosfera unosiła się obok niego w mieszczącym go, szerokim na trzy jardy, pomieszczeniu. Gęsty płyn, wzburzony jego poruszeniem, rzucał eleganckie, faliste cienie na krwiście czerwone ściany.
Początkowo poczuł dezorientację, nie potrafił przypomnieć sobie, gdzie się znajduje ani dlaczego. Miotając się bezradnie niczym ryba na haczyku, podpłynął niezdarnie do najbliższej ściany. Przewody ciągnęły się za nim jak przezroczyste pępowiny, łącząc go z ciężkim metalowym pudłem przymocowanym do jednej ze ścian.
— Parz. Obudziłeś się? Już czas.
Głos qaxa — nowego gubernatora Ziemi, przybyłego z przyszłości posępnego qaxa. splamionego krwią pobratymca — rozległ się ponownie, lecz tym razem wywarł dziwnie kojący wpływ na Parza, trzymającego się kurczowo grubych fałd mięsistej ściany pomieszczenia. Jego rozproszona uwaga skupiła się na słowach qaxa i udało mu się, do pewnego stopnia, opanować rozkołatane nerwy.
— Tak. obudziłem się — wyszeptał przez ściśnięte, wyschnięte gardło.
— Podniosę powiekę.
— Nie, proszę — Jasoft, z dziwaczną wstydliwością, wzdragał się przed rozsunięciem osłon swej prowizorycznej sypialni, zanim zdąży się w pełni przygotować. Odepchnął się od ściany, obsługując kontrolki zagłębione w prawym nadgarstku skafandra. — Za minutę.
Qax nie odpowiedział. Parz wyobraził sobie jego zniecierpliwienie.
Skafander Parza, przezroczysta warstwa przykrywająca cienkie bawełniane odzienie, zaprojektowano z myślą o długotrwałym użyciu. Teraz Parz poczuł, jak materiał „szemrze” na skórze. Pory zostały oczyszczone, broda i paznokcie przycięte. Z przyłbicy kasku po wewnętrznej stronie wysunął się ustnik; przycisnął do niego wargi i do ust pociekł mu lodowaty płyn o smaku świeżego soku jabłkowego. Kiedy skończył, otworzył usta i pozwolił, by ultradźwięki zajęły się jego zębami.
Opróżnił pęcherz i powiódł wzrokiem po przewodach odprowadzających nieczystości do przetwarzającego je urządzenia w ścianie.
Zakończywszy śniadanie i poranną toaletę, Parz poświęcił kilka minut na skłony i wymachy, starając się rozruszać wszystkie najważniejsze grupy mięśni. Szczególną uwagę poświęcił plecom i ramionom. Po ośmiu godzinach w pozycji płodowej górny odcinek kręgosłupa wciąż zaśniedziały ze starości, mimo kuracji desenektyzacyjnej — skrzypiał niczym sztywny karton.
Kiedy skończył, oddychał nieco szybciej, skóra szczypała go od przepływającej, docierającej do wszystkich części jego ciała krwi. Z żalem pomyślał, że przez cały dzień nie poczuje się już lepiej. Skafandry działały zgodnie ze swym przeznaczeniem, lecz życie w jednym z nich nie zastępowało przyzwoitej kabiny: pobudki pod prysznicem z bieżącą wodą i śniadania złożonego z czegoś, w czymś można było naprawdę zatopić zęby, psiakrew.
Cóż, to od początku nie podlegało dyskusji. Podobnie jak jego obecność podczas tej przeklętej misji qaxa, ma się rozumieć.
— Parz — zgrzytnął głos qaxa. — Dałem ci pięć minut.
Parz pokiwał głową.
— Przepraszam — powiedział. — Potrzebowałem czasu, żeby się do końca obudzić.
Qax najwyraźniej zastanawiał się nad jego słowami.
— Parz, następne kilka godzin czasu pokładowego być może będzie najważniejsze w historii obu naszych gatunków. Dostąpiłeś zaszczytu bycia jedynym człowiekiem z twojej epoki, który stanie się świadkiem tych wydarzeń. A ty marnujesz czas na mycie się po śnie?
— Jestem człowiekiem — warknął Parz. — Nawet gdyby nadciągał koniec świata, przy zakładaniu spodni musiałbym robić to noga za nogą.
Qax przemyślał i to.
— Ale teraz masz już na sobie te metaforyczne spodnie?
— Otwieraj tę cholerną powiekę.
Ściany olbrzymiej gałki ocznej splina zadygotały, posyłając niewielkie fale uderzeniowe przez ciężki płyn wewnątrzustrojowy ocierający się o skórę Jasofta. Mięśnie pociągnęły za płaty ciężkiego ciała i powieka uniosła się niczym zasłona. Przez skórzastą szarość rogówki splina do wnętrza gałki ocznej przedostało się łososiowe światło, zaćmiewając żółty blask luminosfery Jasofta i rzucając rozmazany cień jego szczupłej, unoszącej się w płynie postaci na poznaczoną purpurowymi żyłami siatkówkę za jego plecami. Jasoft bez trudu podpłynął do wewnętrznej krawędzi źrenicy. Z nieoczekiwaną troską o odczucia splina położył okryte skafandrem dłonie na ciepłej, ustępującej pod naciskiem powierzchni soczewki.
Na zewnątrz kosmos stanowił rozmazaną mieszaninę różu, stalowej szarości i błękitu. Jasoft nie ruszał oczami, pozwalając qaxańskiemu oprogramowaniu wyostrzającemu obraz pracować w spokoju. Po paru sekundach procedury filtrujące zaskoczyły z prawie słyszalnym pstryknięciem, przekształcając niewyraźne plamy w obiekty o ostrych konturach.
Był tam oczywiście Jowisz: potężne cyklony przesuwały się po jego posiniaczonym, purpuroworóżowym obliczu. Obok nich przemknął kolejny statek — drugi splin, o porach jeżących się od czujników i uzbrojenia. Zamieszkiwane przez Parza oko obróciło się, śledząc drugi statek, a zawirowania w płynie wewnątrzustrojowym szarpnęły Parzem, obijając nim łagodnie o soczewkę.
Teraz splin Parza obrócił się, napędzany wewnętrznym kołem zamachowym z ciała, krwi i kości. Oko porzuciło Jowisza i skierowało się na dostrzeżoną już wcześniej błękitną plamę, która teraz zamieniła się w tetraedron z materii egzotycznej. Nieuchwytne srebrnozłote tafle rozpościerały się na trójkątnych fasetach portalu Złącza, czasami odbijając pokruszone na setki fragmentów obrazy Jowisza, a niekiedy ukazując umykające dłuższej obserwacji, przelotne widoki innych czasów, innych gwiazdozbiorów.
Portal unosił się na wprost Parza. Splin musiał już znajdować się wewnątrz egzotycznej strefy sprężonej próżni otaczającej sam wylot tunelu i wkrótce portal zbliżył się tak bardzo, że Jasoft musiał przyciskać maskę do ciepłej soczewki splina, by rozróżnić jego wierzchołki.
— Już prawie czas — wyszeptał.
— Tak, ambasadorze — warknął qax. — Prawie czas. Dobiegające ze słuchawek słowa były — jak zawsze — mdłe, syntetyczne, wygenerowane przez moduł tłumaczący ukryty we wnętrzu splina.
— Qaxie, chciałbym wiedzieć, co teraz czujesz.
Qax milczał przez kilka sekund. Potem powiedział:
— Oczekiwanie. Oczekiwanie na sukces. Mój cel jest blisko. Dlaczego o to pytasz?
— Dlaczego nie? — Jasoft wzruszył ramionami. — Interesują mnie twoje reakcje. Tak jak zapewne ciebie interesują moje. Inaczej dlaczego sprowadziłbyś mnie tutaj ze sobą?
— Już to wyjaśniłem. Potrzebny mi jest dostęp w głąb ludzkiej percepcji.
— Gówno prawda — odparł bez gniewu Parz. — Dlaczego zależy ci na tym, by w ten sposób usprawiedliwić swe poczynania? Qaxie, udałeś się w przeszłość, by zniszczyć ludzkość — raz na zawsze unicestwić nieograniczony potencjał rozumnego gatunku. Co ciebie obchodzi ludzka percepcja?
— Jasofcie Parz — powiedział qax jedwabistym głosem, w którym dało się wyczuć satysfakcję — jesteś jedynym człowiekiem, który powróci przez czas wraz z tym qaxańskim korpusem ekspedycyjnym. Piętnaście stuleci temu ludzie w znacznym stopniu wciąż byli zamknięci w obrębie nudnego systemu gwiezdnego, stanowiącego kolebkę ich rasy. Kiedy zniszczymy ich macierzystą planetę — i oczyścimy sąsiadujące światy oraz najbliższy fragment przestrzeni kosmicznej — będziesz jedynym żyjącym człowiekiem w całym wszechświecie. A skoro zagładzie ulegnie cały twój gatunek, będziesz również i ostatnim. Jakie to będzie uczucie?
Parz poczuł na barkach ciężar ciągnącego się przez całe życie kompromisu — dyplomacji — ciężar wciąż przyciskający do ziemi mimo zawdzięczanej desenektyzacji drugiej młodości. Spróbował, jak czynił to już wielokrotnie, pojąć znaczenie monstrualnego postępku qaxa. Niewątpliwie jego obowiązkiem jako ostatniego człowieka było czuć ból wywołany tą zbrodnią, cierpieć w imieniu całej swej rasy.
Jednak nie potrafił. Przerastało to jego możliwości. Tak jak poza jego zasięgiem znajdowała się już teraz wszelka nadzieja, pomyślał.
Zastanowił się, jak by się czuł, gdyby miał dzieci.
Nieskończenie zmęczony skinął głową.
— Tak. A więc przywiozłeś mnie tutaj, by obserwować człowieka doświadczającego śmierci swojego gatunku. Wcześniej tego nie rozumiałem. Zapewne liczyłem na — na co? szlachetność? — ze strony zabójcy mojej rasy. Lecz w rzeczywistości chodzi o coś właśnie tak błahego. Moja reakcja, cierpienie pojedynczego człowieka, zintensyfikuje dla ciebie emocjonalne znaczenie tego wydarzenia. Powiększy twą przyjemność. Zgadza się?
— Przyjemność? Nie jestem psychopatą, Jasofcie Parz — odparł qax. — Ale słodycz, jaką czerpać będę z mej zemsty, okaże się doprawdy wielka.
— Zemsty za co?
— Za zniszczenie mojego świata, ojczystego świata qaxów, wskutek działań jednego człowieka.
Wtedy Parz poznał część tej historii.
Kilka stuleci po czasach Parza żyć będzie pewien człowiek: Jim Bolder, osobnik pozornie przeciętny, Qaxowie będą usiłowali zatrudnić Boldera, wykorzystać go do swoich celów. Lecz Bolder oszuka ich — w jakiś sposób sprawi, że skierują gwiazdołamacze na słońce swej ojczystej planety.
Nowy gubernator przybył z przyszłości, w której relatywnie łagodna okupacja Ziemi nieuchronnie doprowadziła do zniszczenia ojczystej planety qaxów, do diaspory, podczas której zginęły dziesiątki delikatnych qaxów. W tej historii qaxowie zepchnięci zostali na margines. Ludzie, wyzwoleni spod okupacji, znacznie urośli w siłę.
Qaxowie pragnęli zmienić ten stan rzeczy.
Parz pojął, że, o ironio, bunt Przyjaciół Wignera nie miał nic wspólnego z ostatecznym upadkiem okupanta w tej historii. Plany rebeliantów, cokolwiek by one zakładały, postrzegane były przez qaxów jako pozbawione znaczenia w rzeczywistości seria pomostów czasoprzestrzennych zapoczątkowana aktem buntu zaoferowała qaxom możliwość cofnięcia się w przeszłość, daleko przed czasy Boldera, i naprawienia wcześniejszych zaniedbań.
Parz, oszołomiony i wstrząśnięty filozoficznymi konsekwencjami, zastanawiał się, czy ta seria podróży w przeszłość nie doprowadzi do powstania mnogości alternatywnych światów, zamkniętych krzywych czasopodobnych. W oryginalnym wariancie, pierwotnej historii, ani działania buntowników ani posunięcia qaxów nie wywierały wpływu na przebieg wydarzeń. Historia z nieubłaganą logiką prowadziła do rozproszenia qaxów. Teraz qaxowie mieli nadzieję cofnąć się w czasie i zgnieść ludzkość, zanim te wydarzenia nastąpią. Ten drugi wariant doprowadzi do wyłonienia się qaxów jako rasy dominującej pod nieobecność ludzkości. Zapewne buntownicy dzięki swemu niejasnemu planowi zamierzali zapoczątkować trzeci wariant, w którym okupacja zostanie zakończona przed czasami Jima Boldera — o którym buntownicy oczywiście nic nie wiedzieli. Z ich perspektywy okupacja wydawać się musiała czymś olbrzymim i wiecznym.
Lecz Parz pojmował, że nawet i to nie było ostatecznym posunięciem. Zapewne rozmaite grupy podróżników w czasie będą na siebie wzajemnie oddziaływać, powodując wyłonienie się z niebytu wariantu czwartego, piątego czy szóstego… Większość ludzkich filozofów zdawała się teraz zgadzać co do tego, że jedynie jeden z tych wariantów można uważać za „rzeczywisty”, tylko jeden z nich mógł być powołany do istnienia przez obserwację świadomego umysłu.
Parz przycisnął twarz do ciepłego tworzywa soczewki, a ono ustąpiło pod naciskiem niczym cienka guma. Białobłękitne zastrzały portalu Złącza stopniowo otaczały splina. Najbliższa faseta, przesłaniająca już gwiazdy i księżyce Jowisza, była mroczna i pusta, jej czerń rozjaśniała jedynie śladowa, jesiennozłota poświata. Parz rozejrzał się dookoła. Przelotnie zamajaczył mu drugi splin, ten sam, którego już widział. Unosił się w górze i nieco w tyle za statkiem qaxa, podążając w ślad za nim ku portalowi.
— Ale armada — mruknął. — Dwa statki?
— Dwa wystarczą. Ludzie sprzed piętnastu stuleci nie dysponują środkami umożliwiającymi obronę przed uzbrojeniem splina. Drugi statek zniszczy pojazd buntowników z twojej teraźniejszości tych Przyjaciół Wignera podczas gdy mój statek zaatakuje Ziemię.
Parz poczuł nagły ucisk w gardle.
— Jak?
— Gwiazdołamaczami.
Parz zamknął oczy.
— Być może twoja zemsta nie będzie taka znowu słodka — zauważył, na oślep poszukując czegoś, co dałoby mu przewagę. — Co z przyczynowością? Może przestanę istnieć w chwili, gdy moi przodkowie zostaną unicestwieni? Może ty także. Zastanawiałeś się nad tym? A wtedy nigdy nie dojdzie do zniszczenia twego świata przez tego ludzkiego bohatera… nie będziesz miał ani powodu ani środków, by cofać się w czasie i atakować Ziemię. — Wtedy jednak, dopowiedział sobie w myślach, skoro qax nie cofnie się w czasie, ludzkość bez wątpienia przetrwa, by koniec końców jednak zniszczyć świat qaxów… — Zostaniemy uwięzieni w pętli przyczynowej, nieprawdaż?
— Jasofcie Parz, zasady przyczynowości nie działają w tak uproszczony sposób. W takiej sytuacji różne skutki zaistnieją równocześnie, niczym prawdopodobieństwa wyrażane funkcją kwantową. Lecz tylko jedna z tych ewentualności doczeka się urzeczywistnienia…
— Jesteś pewien? — zapytał ponuro Parz. — Mówimy o zniszczeniu całego gatunku… zmianie biegu historii na kosmiczną skale., qaxie.
— Owszem, jesteśmy pewni. Moim zamiarem jest zamknięcie wszystkich prawdopodobieństw, wszystkich wariantów rzeczywistości, w których ludzkość mogłaby przetrwać. Po zniszczeniu waszego układu pozostaniesz jedynym człowiekiem w całym kosmosie.
— A wtedy obaj pogrążymy się w nieistnieniu — uzupełnił posępnie Parz.
— Nie — zaprzeczył qax. — Historia, wzdłuż której się cofnęliśmy, nie będzie już istnieć jako ewentualność. Będziemy zagubieni, poza czasem, a moje zadanie zostanie wykonane.
Tak, pomyślał Parz, to, co mówi, jest możliwe. To więcej niż ludobójstwo. Qax planował nie tyle zniszczenie ludzkości co wszystkich alternatywnych rzeczywistości, w których ludzkość mogłaby przetrwać.
Chłodne kalkulacje qaxa w jakiś sposób przeniknęły znieczulone serce Parza głębiej niż wszystko inne. Jak istota rozumna mogła opisywać tak potworne wydarzenia zniszczenie gatunku, światów, historii językiem zimnej logiki, językiem nauki?
Cholera jasna, wzburzył się w duchu Parz. Rozmawiamy o unicestwieniu całego gatunku — niezliczonych miliardów potencjalnych istnień, nawet jeszcze nie narodzonych…
Lecz jak zawsze uświadomił sobie tępo, że qaxowie nie planowali niczego, czego ludzie w przeszłości nie próbowali wyrządzić innym przedstawicielom swego gatunku.
— Parz, wkrótce będziemy przekraczać tunel czasoprzestrzenny. Powinieneś przygotować się na szok przyczynowościowy.
— Szok przyczynowościowy? — Parz utkwił wzrok w pustej, rozwartej gardzieli portalu, ślady srebrzystej pozłoty zniknęły już, pozostawiając przesłaniającą stopniowo gwiazdy ciemność. — Wiesz co, qaxie, planujesz zniszczenie mojej ojczystej planety, a ja czuję jedynie osobisty strach przed zagłębieniem się w ten przeklęty tunel.
— Wasz gatunek ma wiele ograniczeń, Parz.
— Być może. Może wychodzi nam to tylko na dobre.
Splin zadygotał. Jasoft, zagłębiony w amortyzującej wstrząsy materii wewnątrzustrojowej, drżenie milowego zwierzęcia odebrał niczym słabe trzęsienie ziemi.
— Boję się, qaxie.
— Wyobraź sobie mój niepokój.
Dygotanie splina nabrało ciągłego charakteru. Parz odczuwał je jako przenikającą płyn wewnątrzustrojowy wibrację o wysokiej częstotliwości — drobne fale uderzające w jego ciało niczym owadzie skrzydła — a w tle basowy pomruk, dobiegający z potężnego szkieletu samego splina. Statek cierpiał.
— Qaxie, mów do mnie.
— O czym?
— Wszystko jedno — wymamrotał Parz. — Nieważne. Byle tylko zaprzątnąć czymś mój umysł. Opowiedz mi o tym, jak jeden człowiek zniszczył waszą planetę… Opowiedz mi o Jime Bolderze.
— Zniszczy ją. Zniszczyłby.
— Wszystko jedno.
Qax wydawał się zastanawiać przez chwilę.
— Być może. Ale jakaż to dziwna prośba, Jasofcie Parz. Muszę rozważyć, co masz do zyskania, poznając tę wiedzę. Może opracowujesz jakiś beznadziejny plan wykorzystania tych danych, by zrehabilitować się w oczach swego ludu… z największego zdrajcy w dziejach gatunku stać się cichym bohaterem…
Zaskoczony tymi słowami Parz ze strachem spojrzał w swe serce. Zdrajca? Miesiąc temu bez wahania odrzuciłby podobny zarzut.
Jednak teraz qaxowie zmienili zasady. Nagle Parz dostrzegł swoją transformację, z wątpliwej moralności dyplomaty-kolaboranta w świadka zagłady swego gatunku…
Splin zadygotał powtórnie, jeszcze gwałtowniej i przez warstwę materii wewnątrzustrojowej Parz jakby usłyszał niski jęk bólu, przerażenia.
Czyżby qax miał rację? Czy jakiś element jego podświadomości wciąż jeszcze snuł plany, poszukiwał słabych miejsc, nawet teraz? Czyżbym żywił jeszcze odrobinę nadziei, zapytał sam siebie ze zdumieniem.
Qax milczał.
Splin zadrżał tak mocno, że Parz uderzył miękko w ścianę olbrzymiej gałki ocznej. Miał wrażenie, że splin odskoczył o kilkaset jardów, jakby odsuwając się od jakiegoś źródła bólu.
Jasoft zacisnął powieki i bezgłośnym rozkazem polecił oprogramowaniu wspomagającemu wzrok przywołać zewnętrzny obraz splina przekazywany przez towarzyszący mu statek.
Jego pojazd przekraczał fasetę portalu, posuwając się naprzód tak powoli, jak przy dokowaniu, krzywizny jego boków prawie ocierały się o błękitne krawędzie tetraedralnej konstrukcji.
Sto godzin dzieliło Parza od przeszłości.
Qax odezwał się gwałtownie, najwyraźniej podjąwszy decyzję.
— Ten człowiek nazywał się — będzie się nazywać — Jim Bolder. Człowiek czasów okupacji — w niedalekiej przyszłości od twoich czasów, Parz. Bolder był jednym z ostatnich ludzkich pilotów. Qaxański zakaz użytkowania przez ludzi statków kosmicznych z czasem stanie się całkowity, Jasofcie Parz. Statki będą zajmowane w chwili lądowania. Pozaziemskie kolonie ludzkie staną się samowystarczalne albo też ulegną likwidacji, zaś ich mieszkańcy przesiedleni zostaną z powrotem na Ziemię lub też wymrą. Ludzie pokroju Boldera stracą pracę, Parz. Sens swego istnienia. To umożliwiło — umożliwi — zwerbowanie Boldera do specjalnej misji.
Eleganckie geometryczne linie struktury Złącza wyglądały jak nagie na tle ciała splina. W pewnej chwili splin zbliżył się na kilkadziesiąt jardów do szkieletu konstrukcji. Ciało zahartowane trudami podróży podprzestrzennej zaczęło się gotować. Na oczach Parza na ospowatej, stalowoszarej powierzchni utworzyły się pęcherze wielkości małej ziemskiej wioski, zaraz pękając niczym małe wulkany, wyrzucające strumienie podobne do ludzkiej krwi. które natychmiast krzepły w rozbryzgi czerwonych kryształów, migoczących w błękitnym blasku struktury. Akry powierzchni splina wiły się w konwulsjach, usiłując odsunąć uszkodzone miejsca jak najdalej od materii egzotycznej.
— Na czym polegała misja Boldera? — zapytał Parz.
— Parz, co ci wiadomo o Wielkim Atraktorze? Galaktyki — gromady i supergromady galaktyk, rozległe na miliard lat świetlnych — przesuwały się przez przestrzeń szerokimi, zbitymi strumieniami. Wyglądały jak ćmy przyciągane przez jakieś niewidoczne światło… Ludzcy astronomowie opisywali to zjawisko od stuleci, lecz nigdy nie potrafili wytłumaczyć go w zadowalający sposób.
— A co to ma wspólnego z Bolderem?
— Podejrzewaliśmy, że istnieje jakiś związek Wielkiego Atraktora z xeelee — powiedział qax.
Parz prychnął.
— Daj spokój. Xeelee są potężni, ale to nie bogowie.
— Wysłaliśmy Boldera, by się o tym przekonać — powiedział spokojnie qax.
Parz zmarszczył czoło.
— Niby jak? To niemożliwe. Nawet najszybszy z naszych statków superprzestrzennych potrzebowałby stuleci czasu pokładowego…
— Mieliśmy dostęp do statku xeelee.
Parz poczuł, jak jego szczęka zbliża się niebezpiecznie do piersi.
— To także niemożliwe.
— Te szczegóły są bez znaczenia. Wystarczy powiedzieć, że Bolder przeżył swą podróż do jądra strumienia.
— Do miejsca, do którego zmierzają wszystkie galaktyki?
— Właśnie — potwierdził qax. — Chociaż w pewnej odległości od jądra Bolder odkrył, że struktura wszystkich galaktyk eliptycznych z wyjątkiem jedynie tych najbardziej ściśniętych ulega rozpadowi. Fragmenty galaktyk, gwiazdy i planety wpadają do olbrzymiej studni grawitacyjnej w centrum tego wszystkiego, poprzedzane przez swe przesunięte ku fioletowi światło.
— A na dnie tej studni?
Qax przerwał.
Parzowi, nadal obserwującemu z zewnątrz splina, wydawało się, że struktura portalu przypala zewnętrzne warstwy nieszczęsnego statku. Jednak to nie ciepło, wiedział o tym doskonale, lecz promieniowanie wielkiej częstotliwości i fale grawitacyjne wzbudzane przez supergęstą materię egzotyczną powodowały uszkodzenia splina. Parz zadrżał w nagłym przypływie współczucia dla cierpiącego stworzenia.
Obraz zgasł. Parz, porażony nagłą, sztuczną ślepotą pojął z przerażeniem, że jego statek zagłębił się już całkowicie we wnętrzu tunelu. Czując przypływ klaustrofobii i paniki, wyrzucił z siebie bezgłośne rozkazy.
Mgła przed oczami rozwiała się.
Komora oka pogrążona była w ciemności, takiej samej, w jakiej się obudził. Wierna luminosfera wciąż unosiła się u jego boku.
A więc splin zamknął oczy. Cóż, nie mógł szczególnie go za to winić.
Statek zadrżał jak uderzony. Płyn wewnątrzustrojowy zachlupotał, przelewając się przez sferyczne pomieszczenie. Parz podpłynął do najbliższej ściany i chwycił się podobnego sznurowi włókna nerwowego.
— Napięcia grawitacyjne — wyszeptał qax w jego uchu. — Tunel stanowi lej czasoprzestrzenny, Parz. Rejon wielkich napięć, niezwykle skomplikowanych zakrzywień. Lej na całej swej długości wyłożony jest materią egzotyczną. Przemieszczamy się w próżni wzdłuż jego osi, z dala od materii egzotycznej. W najwęższym miejscu średnica leja wynosi około mili. Poruszamy się z prędkością trzech mil na sekundę…
— Za wolno — wykrztusił Parz.
Wibracja przemknęła przez zaciśnięte palce Parza, po ramionach, wstrząsając nim do głębi. Miał wrażenie, jakby splin okładany był jakąś olbrzymią pięścią.
— Statek to wytrzyma?
— Tak wykazują nasze symulacje — odparł pobłażliwie qax. — Ale to stworzenie nie czuje się najprzyjemniej.
— Zgadza się — Parz trzymał się swojego włókna, wyobrażając sobie stulecia przesuwające się przed gnającym niczym pocisk splinem. Powiedz mi, co odkrył Bolder wydusił przez szczękające zęby. — Na dnie studni grawitacyjnej.
— Pierścień — oznajmił qax. — Torus. Zbudowany z nieznanej, krystalicznej substancji. Szeroki na tysiąc lat świetlnych. Obracający się z godną szacunku częścią prędkości światła. Był niezwykle masywny. Wywołał lej w czasoprzestrzeni tak głęboki, że wciągał do niego całe galaktyki, włączając w to także i Mleczną Drogę Ziemi, w promieniu milionów lat świetlnych.
— Nie do wiary — powiedział Parz, wciąż miotany współczuciem dla splina.
— To artefakt — ciągnął qax. — Zbudowany przez xeelee. Bolder widział xeelee pracujących nad jego konstrukcją.
Statki xeelee frachtowce wielkości księżyca i myśliwce o mrocznych jak noc skrzydłach długich na setki mil — patrolowały olbrzymi plac budowy. Wiśniowymi promieniami gwiazdołamaczy rozbijały wpadające z zewnątrz, przesunięte ku fioletowi fragmenty galaktyk i nakładały kolejne warstwy na powiększający się pierścień.
— Sądzimy, że xeelee już poświęcili miliardy lat na ten projekt stwierdził qax. Lecz praca nad nim postępuje w tempie geometrycznym. Im większą masę osiąga, tym bardziej pogłębia się studnia grawitacyjna i tym szybciej materia trafia w rejon budowy, dostarczając budulca konstruktorom.
— Ale dlaczego? W jakim celu?
— Domyślamy się, że xeelee próbują skonstruować rejon o właściwościach charakterystycznych dla metryki Kerra — powiedział qax.
— Co takiego?
Metryka Kerra stanowiła ludzki termin na opisanie szczególnego rozwiązania równań ogólnej teorii względności Einsteina. Gdyby czasoprzestrzeń została zniekształcona przez odpowiednio ciężki, obracający się toroid, teoretycznie mogła się rozewrzeć.
— Niczym tunel czasoprzestrzenny? — zapytał Parz.
— Tak. Ale złącze oparte na metryce Kerra nie łączyłoby dwóch punktów tej samej czasoprzestrzeni, Parz. Stanowiłoby kanał między czasoprzestrzeniami.
Parz ze wszystkich sił usiłował to zrozumieć.
— Twierdzisz, że ten „rejon metryki Kerra” to wrota — drzwi prowadzące poza nasz wszechświat?
— W dużym uproszczeniu tak. Xeelee próbują skonstruować wyjście poza ten kosmos.
— I aby to osiągnąć, są gotowi zrujnować fragment przestrzeni szeroki na setki miliardów lat świetlnych…
Nieoczekiwanie Parz ponownie oślepł. Pospiesznie, na krawędzi paniki, wydał rozkazy, lecz tym razem wzrok nie powrócił. Ciemności, w jakich się pogrążył, były znacznie głębsze niż przy zwykłym zamknięciu oczu… z przerażeniem uświadomił sobie, że był to mrok nicości, mrok pustki.
— Qaxie. — Jego własne słowa zabrzmiały tak, jakby dobiegały zdużej odległości. Miał wrażenie, jakby jednocześnie zawodziły go wszystkie zmysły. — Co się ze mną dzieje?
Głos qaxa dobiegł do niego z oddali, lecz wyraźnie.
— To właśnie jest szok przyczynowościowy, Parz. Przerwanie linii przyczynowości, kwantowych funkcji falowych, w których jesteś zatopiony. Szok przyczynowościowy wywołuje dysfunkcję sensoryczną.
Jasoftowi wydawało się, że jego ciało mięknie, oddala się od niego. Stawał się jakby bezcielesnym płatkiem świadomości pozbawionym zakotwiczenia w świecie zewnętrznym.
Qax mówił dalej. Jego głos przyzywał Parza niczym odległa trąbka sygnałowa.
— Jasofcie Parz. Dla mnie, dla każdej czującej istoty jest to równie trudne jak dla ciebie… nawet dla splina. Ale to minie. Nie pozwól, by zachwiało to twoją świadomością. Skup się na moich słowach.
— Jim Bolder w swym skradzionym pojeździe wymknął się inżynierom xeelee. Powrócił do macierzystego systemu qaxów, gdzie rozpoczęła się jego misja. Jasofcie, qaxowie to rasa kupiecka. Bolder powrócił z bezcennym skarbem: danymi o największym zamyśle xeelee. Zapewne nie zdziwi cię to, że qaxowie postanowili, hm, zatrzymać te dane dla siebie. Lecz Bolder oszukał nas.
Wokół Parza zapaliła się blada poświata, upiorne migotanie, falujące błyski niczym księżyc odbijający się w tafli morza.
— Szczegóły tego zdarzenia nigdy nie zostały do końca wyjaśnione. Bolder miał wyłonić się z superprzestrzeni w rejonie otoczonym przez splińskie okręty wojenne, co do jednego wyposażone w broń opartą na grawitonowej technologii gwiazdołamaczy… Tak się nie stało. Bolder przeżył, umknął.
Użyte zostały gwiazdołamacze. W zamieszaniu i panice promienie musnęły qaxańskie słońce. To wystarczyło, by je zdestabilizować — i ostatecznie przekształcić w nową.
Qaxowie musieli uciekać. Dziesiątki pojedynczych istot zginęły podczas tej migracji. Nasza potęga rozsypała się w gruzy, okupacja Ziemi dobiegła końca…
Jasoft Parz, choć oszołomiony i zdezorientowany, nie potrafił przegnać uczucia triumfu.
Otoczyło go szare światło bez formy i kształtu… Nie, nie otoczyło. Zorientował się, że on sam był jego częścią, jak gdyby to szare światło świeciło pod powierzchnią rzeczywistości, światło, na tle którego wszystkie zjawiska są jedynie cieniami. Jego panika zelżała, zastąpiło ją poczucie cichej potęgi. Czuł jakby rozciągał się na lata świetlne, a zarazem był nie większy od atomu, stary milionem przeżytych lat, a jednocześnie młodszy od pierwszego oddechu dziecka.
— Qaxie, co u licha się dzieje?
— Szok przyczynowościowy, Parz. Dysfunkcja percepcyjna. Przyczynowość nie jest zjawiskiem prostym. Gdy elementy połączą się, stają się częścią jednego układu kwantowego… i muszą pozostać złączone na wieki dzięki oddziaływaniom kwantowym. Wyobraź sobie, że idziesz plażą, po drodze tworząc ciąg śladów. Siady z czasem mogą wyblaknąć, podczas gdy ty pójdziesz dalej, lecz każdy z nich pozostanie związany z tobą ściegami funkcji kwantowych.
— A kiedy opuszczam mój fragment czasoprzestrzeni…?
— Ściegi ulegają zerwaniu. Związki przyczynowe rozpadają się i muszą zostać ponownie ukształtowane.
— Dobry Boże, qaxie. Czy ten ból jest tego wart, tylko po to, by odbyć podróż w czasie?
— Aby osiągnąć nasze cele: tak — odparł cicho qax.
— Dokończ swoją opowieść — powiedział Jasoft Parz.
— Mam ją dokończyć?
— Dlaczego xeelee budują drogę prowadzącą poza nasz wszechświat? Czego poszukują?
— Podejrzewam, że gdybyśmy znali odpowiedź na te pytania — odrzekł qax — poznalibyśmy wiele z ukrytej prawdy o naturze wszechświata. Lecz nie znamy ich. Opowieść musi pozostać nie dokończona, Jasofcie Parz.
— Lecz zastanów się nad tym: z jeśli xeelee nie szukają czegoś poza swym pierścieniem — lecz uciekają przed czymś w tym wszechświecie?
— A jak myślisz, czego mogą bać się xeelee?
Parz, poobijany, zdezorientowany, nie potrafił znaleźć na to odpowiedzi.
Spliński okręt wojenny sunął powoli przez czas.