Z pokrytego bliznami, posiniaczonego oczodołu w słoniowatej skórze splina trzyjardowa gałka oczna wyskoczyła w przestrzeń kosmiczną, wlekąc za sobą gruby nerw wzrokowy. Limfoboty, przepychając się i prześcigując, kłębiły się na przezroczystej powierzchni gałki ocznej i wzdłuż całej długości włókna nerwowego. Czerwone promienie lasera tryskały z dziobów tuzina robotów, piłując nerw. Włókno rozdzieliło się ostatecznie na odcinku mniej więcej jednego jarda, rozpadając się na pocięte laserami skrawki. Statek podążał dalej ku błękitnemu portalowi Złącza. Limfoboty spiesząc się, by do niego dołączyć, porzuciły osamotnioną gałkę oczną i przecięty nerw, nieustannie plując na siebie wzajemnie ognistymi, cienkimi strumieniami laserowego światła.
Gdy splin zmalał w oddali do postaci kuli posiniaczonego ciała, Jasoft Parz odwrócił się, by przyjrzeć się wnętrzu komory oka. Jego jedyna towarzyszka, Przyjaciółka Wignera Shira, unosiła się w pobliżu geometrycznego środka oka z na wpół opuszczonymi powiekami, zwinąwszy swe chude ciało w luźnej pozycji płodu. Obserwując ją, Parz poczuł się nagle boleśnie bezbronny, odziany jedynie w niedopasowany, raczej znoszony szlafrok Michaela Poole'a. Płyn wewnątrzustrojowy został spuszczony i pospiesznie zastąpiony powietrzem, by umożliwić im dwojgu przeżycie. Porzucił swój skafander, by dzielić z Shira niebezpieczeństwa, na jakie miała być narażona.
Zadrżał, zmrożony nagłym lękiem, czując się nieznośnie nago.
Spróbował znaleźć w myślach coś, co mógłby powiedzieć.
— Nie wolno ci obawiać się przyszłości, moja droga. Michael Poole uczynił wszystko, co było w jego mocy, by oszczędzić nam losu, jaki sam sobie zgotował. Powietrza w tej komorze starczy nam na wiele godzin, dostaliśmy też od Poole'a grzejniki i zapas wody oraz jedzenia. Powinniśmy przeżyć wystarczająco długo, by dotarł do nas któryś ze statków tej epoki. I mam wszelkie podstawy, by sądzić, że wkrótce połączysz się z powrotem ze swymi towarzyszami na ziemiostatku.
Wtedy Shira odwróciła głowę w jego stronę. Miała sińce pod wodniście błękitnymi oczami, jakby od płaczu.
— Niewielka to pociecha z ust sługusa qaxów, Jasofcie Parz.
Spróbował nie drgnąć.
— Nie mogę cię za to winić — odparł cierpliwie. — Lecz podobne etykiety pozostawiliśmy już za nami, Shiro. Oboje, ty i ja, znajdujemy się w tym zamierzchłym czasie. I tutaj, po zniszczeniu Złącza, spędzimy resztę życia. Powinnaś spróbować się z tym pogodzić i pomyśleć o swej przyszłości…
— Pogodziłam się z tym, że znalazłam się w pułapce odparła. — I z niczym więcej.
— W pułapce przeszłości? Nie powinnaś traktować tego w ten sposób. Znaleźliśmy się w nowej erze pod wieloma względami lepszej, w złotym wieku ludzkości. Tylko pomyśl, Shiro. Ludzie tego okresu spoglądają przed siebie, dopiero zaczynają poznawać możliwości wszechświata, w którym są osadzeni, oraz zasoby własnego jestestwa. Pokonali wiele zła, społecznego jak i fizjologicznego głód, choroby, przedwczesną śmierć, jakie znosić muszą dzięki qaxom nam współcześni. Czeka tu na ciebie wiele projektów, które…
— Nic nie rozumiesz warknęła. Nie mam na myśli jedynie uwięzienia w przeszłości. Mówię o uwięzieniu w przyszłości. Wskutek zniszczenia projektu przez obłędną arogancję Michaela Poole'a uwięziona zostałam w tej jednej, skazanej na zagładę historii.
— Aha, Wasza wizja globalnie zoptymalizowanych łańcuchów wydarzeń…
— Nie mów do mnie o wizjach, kolaborancie. — Swe słowa wypowiadała miarowym, rzeczowym tonem, co czyniło je jeszcze boleśniejszymi. — A jakie wizje ciebie utrzymywały przy życiu?
Parz poczuł nerwowy tik na policzku.
— Posłuchaj, Shira, próbuję ci pomóc. Jeśli chcesz mnie obrażać, proszę bardzo. Ale prędzej czy później będziesz musiała zaakceptować to, że, podobnie jak ja, jesteś uwięziona tutaj. W przeszłości.
Shira z wdziękiem odwróciła od niego głowę i przycisnęła ją do kolan. Jej ciało poruszyło się odrobinę w powietrzu.
— Nie — powiedziała.
Parz poczuł narastającą irytację.
— Jak to „nie”? Skoro to cholerne Złącze zostanie zamknięte, nie będziesz miała jak wrócić do przyszłości.
Teraz nieoczekiwanie uśmiechnęła się.
— Żadnych skrótów. To skłonna jestem zaakceptować. Ale jest jeszcze jedna droga w przyszłość. Ta dłuższa.
Parz zmarszczył czoło.
— Zamierzam poddać się tutaj terapii desenektyzacyjnej — mówiła dalej. — Jeżeli zostanie mi zaoferowana albo jeśli będę mogła sobie na nią pozwolić. A potem…
— …A potem pozostaje już tylko nieskomplikowana kwestia przeżycia piętnastu stuleci — pięćdziesięciu pokoleń — w oczekiwaniu na ponowne wynalezienie technologii osobliwości. A wtedy będziecie mogli wszystko zacząć od nowa. To masz na myśli?
Shira nie przestawała się uśmiechać.
— Jak możesz w ogóle myśleć podobnymi kategoriami? — zapytał. — Dobrze poznałaś Michaela Poole'a. Po dwustu latach życia jego głowa była tak pełna śmieci, warstw doświadczenia, że chwilami ledwie mógł funkcjonować. Widziałaś to przecież, prawda? Jak myślisz, dlaczego spędził całe dziesięciolecia samotnie, na pokładzie fazowca w chmurze Oorta? A ty opowiadasz od niechcenia o trwaniu więcej niż siedem razy dłużej. Jaki zamiar przetrwać może tak długi okres? To… przekracza ludzkie…
Dziewczyna nie odpowiedziała, uśmiechając się nieustannie, jakby w głąb siebie. Parz mimo że był starszy od niej, poczuł się jak coś słabego i ulotnego, jak pył, przy olbrzymim, ognistym zamyśle Shiry.
Harry skrystalizował się na pustej kanapie obok Michaela. Obraz był kiepski i pofalowany, o zbitych w grupki pikselach nierównej wielkości — najwyraźniej Harry nie dysponował już dawniejszym potencjałem obliczeniowym — lecz przynajmniej tworzył złudzenie materialności, czyjejś obecności w kopule mieszkalnej, i Michael był mu za to wdzięczny.
Michael wyciągnął się wygodnie na swojej kanapie, usiłując osiągnąć stan wewnętrznego i zewnętrznego odprężenia, lecz zdradzały go napięte węzły pod skórą czoła, karku i górnej części pleców. Portal Złącza rozkwitł nad jego głową, przykrywając już większą część kopuły. Spliński okręt wraz z wbitym weń „Krabem” poruszał się po kursie, który stycznie omijał tarczę Jowisza, i z perspektywy Michaela portal wisiał teraz na tle aksamitnej przestrzeni odległych, zamieszkałych gwiazd. Elegancka, błękitnofioletowa geometria — oraz efekt wypolerowanego złota na migoczących fasetach tetraedronu, wyblakłe odbicia innych czasów i miejsc — stanowiły naprawdę piękny widok.
Harry odezwał się zgrzytliwym głosem:
— Zakładam, że wiesz, co robisz?
Michael nie zdołał powstrzymać wybuchu śmiechu.
— Teraz już trochę za późno na takie pytanie.
Harry odchrząknął.
— No wiesz, cała ta impreza to jedna wielka improwizacja. Zastanawiałem się tylko, czy miałeś jakieś dokładniejsze pojęcie co do swoich zamiarów, kiedy, powiedzmy, taranowałeś kawałkiem lodowej komety spliński okręt z przyszłości?
— Przecież się udało, prawda?
— Aha, absolutnym fuksem. Tylko dzięki temu, że splin był ogłupiony szokiem przyczynowościowym, zaś stary biedny Jasott rozpalił sobie ognisko na jego układzie nerwowym.
— To nie był szczęśliwy zbieg okoliczności — uśmiechnął się Michael. — Nic z tego. Ostatecznym powodem klęski qaxów była ich przeklęta pycha. Jasoft stanowił ich miękkie podbrzusze, słaby punkt, który sprowadzili ze sobą z przyszłości. Gdyby nie było Jasofta Parza, podstawiliby nam jakieś inne czułe miejsce, inną achillesową piętę, którą moglibyśmy wykorzystać. Byli tak pewni, że bez cienia kłopotu oczyszczą z nas Układ Słoneczny, tak święcie przekonani, że nie potrafimy przeciwstawić się im w żaden sposób…
— Dobra, dobra — Harry uniósł do góry swe przezroczyste ręce. — No, Michael. W jaki sposób zniszczymy ten tunel czasoprzestrzenny?
— Dokładnie nie wiem.
— Och, bomba. — Twarz Harry'ego zamgliła się na moment i Michael domyślił się, że coraz więcej mocy procesora przerzucane było do innych zadań. Jego degradacja postąpiła jeszcze dalej i w końcu wrażenie czyjejś materialnej obecności w sąsiednim fotelu prawie kompletnie ustąpiło.
— Harry, mamy jakiś problem? Sądziłem, że do chwili przekroczenia portalu czeka nas rutynowy lot?
Głos Harry’ego przebił się do niego przez cały natłok ech i zakłóceń.
— To te limfoboty powiedział. Są, cholera, nazbyt zmyślne.
— Wydawało mi się, że masz je pod kontrolą. Pokierowałeś nimi, by wypchnąć gałkę oczną z Shirą i Parzeni, a potem przeciąć włókno nerwowe…
— Owszem, ale nie mam doświadczenia w obchodzeniu się z nimi. Pamiętaj, że to nie są prymitywne, zdalnie sterowane urządzenia. Posiadają całkiem pokaźne zasoby własnego potencjału obliczeniowego. Zupełnie jakbyś — sam nie wiem — jakbyś usiłował zorganizować pracę paru tysięcy upartych dziesięciolatków. Michael, całej gromadzie tych robotów kompletnie odbiło. Utworzyły coś na kształt bandy rabunkowej, przetrząsając wrak w poszukiwaniu źródeł energii o wysokiej gęstości. Inne stawiają im opór, gdyż uszkodzenia spowodowane ich działaniami są na dłuższą metę szkodliwe dla funkcjonowania splina. Jednak opór ten nie jest jeszcze zorganizowany… i każdy limfobot, który staje im na drodze, zostaje pocięty na kawałki tymi ich laserowymi paszczami.
Michael roześmiał się.
— Jaki wynik obstawiasz?
— Nie wiem… Obecnie rabusie kierują się ku sercu splina. W dosłownym tego słowa znaczeniu: to baterie energetyczne i pnie mięśni wielkości miejskiego kwartału zgrupowane wokół silnika superprzestrzennego. Rejon o największym skupieniu źródeł energii. Jeżeli się tam przedostaną, będziemy mieli piekielne kłopoty. Reszta statku będzie otrzymywała za mało energii, by temu zaradzić, i ostatecznie dojdzie do wyłączenia napędu superprzestrzennego… Ale nie jest to nieuniknione. Inne limfoboty gromadzą się, by stawić im czoło. Wygląda na to. że wkrótce dojdzie do zażartej walki, gdzieś w rejonie serca. Ale w tej chwili postawiłbym raczej na te zdziczałe, zbuntowane roboty, gdyż obrońcy są pozbawieni przywództwa…
— Och, na miłość boską, Harry wtrącił się Michael. Zechcesz przestać mędzić o tych robotach? Kogo one obchodzą w takiej chwili?
Harry zmarszczył rozmazane czoło.
— Słuchaj, Michael. to nie jest śmieszne. Te roboty są zdolne wyłączyć silnik superprzestrzenny wprost pod naszymi nosami. A ty zamierzasz wykorzystać go w swym planie zniszczenia Złącza, zgadza się?
— O jakim okresie czasu mówimy?
Harry odwrócił się, migocząc nieustannie.
— Dwadzieścia minut do rozstrzygnięcia bitwy. Kolejne dziesięć zajmie buntownikom, zakładając, że zwyciężą, przebicie się do serca i dorwanie się do silnika oraz innych źródeł energii. Powiedzmy nie więcej niż trzydzieści do chwili, gdy napęd przestanie funkcjonować.
Michael wskazał na Złącze.
— A kiedy znajdziemy się we wnętrznościach tego?
Harry zastanowił się przez parę sekund.
— Za najwyżej sześć minut.
— W takim razie, wszystko w porządku. Powinieneś zapomnieć o tych cholernych robotach. Zanim zdążą doprowadzić do poważnej awarii, będzie już po wszystkim, na dobre albo na złe.
— Jasne, punkt dla ciebie — Harry wykrzywił się okropnie. — Ale to nie zwalnia cię od wyjaśnienia mi, jak zamierzasz zniszczyć portal Złącza. — Harry odwrócił głowę w stronę błękitnie lśniącego portalu i — najwyraźniej odzyskawszy część energii na potrzeby swego obrazu wyprodukował błękitnofioletowe cienie na swych wirtualnych kościach policzkowych. — No, wiesz, gdybyśmy po prostu staranowali ten portal, ten cholerny statek zostałby poszatkowany niczym główka kapusty, zgadza się?
— Zgadza się. Wątpię, by można poważnie uszkodzić konstrukcję z materii egotycznej, uderzając w nią bryłą konwencjonalnej materii. Różnica gęstości doprowadziłaby do czegoś równie absurdalnego jak próba zburzenia budynku przez posłanie mu całusa… Zagłębimy się w Złącze tak precyzyjnie, jak tylko ta bal i a potraf i…
— A potem co?
— Harry, czy rozumiesz zasadę działania napędu superprzestrzennego?
— Tak i nie — uśmiechnął się Harry.
— A co to ma znaczyć?
— To, że stopiłem się już ze szczątkami świadomości splina. Tajniki napędu superprzestrzennego tkwią zagrzebane gdzieś wśród nich… Ale jest z nim tak, jak z posługiwaniem się mięśniami odpowiedzialnymi za utrzymywanie pionowej pozycji i swobodny chód. Rozumiesz? Spojrzał na Michaela niemal ze smutkiem Jego twarz wyglądała bardziej chłopięco niż kiedykolwiek. Ocalała część splina wewnątrz mnie wie wszystko o napędzie superprzestrzennym. Lecz ludzka skorupa Harry'ego, to, co z niej pozostało, nie ma o nim zielonego pojęcia. I — odkryłem, że się boję, Michael.
Michael zmarszczył się odruchowo, zaniepokojony tonem Hairy'ego.
— Brzmisz żałośnie, Harry.
— Cóż. przykro mi, że tego nie pochwalasz — odparł wyzywającym tonem Harry. Ale mówię uczciwie. Nadal jestem człowiekiem, synu.
Michael potrząsnął głową, zniecierpliwiony nagłą plątaniną uczuć budzących się w jego wnętrzu.
— Wróćmy do napędu superprzestrzennego powiedział surowo. Zaczynamy, Harry. Ile wymiarów ma czasoprzestrzeń?
Harry otworzył usta i zaraz je zamknął.
— Cztery. Trzy wymiary przestrzeni, jeden czasu. Mam rację? Splecione razem w swego rodzaju czterowymiarową kulę…
— Przykro mi, Harry, zła odpowiedź. Tak naprawdę jest ich jedenaście. I te dodatkowe siedem umożliwia funkcjonowanie napędu superprzestrzennego…
„Teoria Wielkiej Unifikacji” — rusztowanie łączące mechanikę grawitacyjną i kwantową — przewiduje, że czasoprzestrzeń winna mieć jedenaście wymiarów. Logika, symetria przyjętych założeń nie dopuszczała innego rozwiązania.
I okazało się, że rzeczywiście jest ich jedenaście.
Lecz ludzkie zmysły zdolne były bezpośrednio postrzegać jedynie cztery z nich. Pozostałe istniały, lecz jedynie na miniaturową skalę. Siedem skurczonych wymiarów zwinięte było w topologiczny odpowiednik wąskich tub o średnicy bez trudu mieszczących się w ramach skali Plancka, kwantowym ograniczeniu pomiarów wielkości.
— No i co z tego? Czy umiemy przeprowadzić obserwację tych skurczonych kanalików?
— Nie bezpośrednio. Lecz, Harry, oglądane z innej perspektywy kanaliki te determinują wartości podstawowych stałych fizycznych wszechświata. Stała grawitacyjna, ładunek elektronu, skala Plancka, skala nieoznaczoności… Harry pokiwał głową.
— A gdyby któryś z tych skurczonych kanalików został odrobinę poszerzony…
— …wartość stałych uległaby zmianie. Albo też dodał Michael znaczącym tonem — vice versa.
— Zmierzasz ku wytłumaczeniu zasady działania napędu superprzestrzennego.
— Owszem… Jeśli potrafią się tego domyśleć, silnik superprzestrzenny lokalnie znosi jedną ze stałych fizycznych. Albo też — co bardziej prawdopodobne ich bezwymiarową kombinację.
— A znosząc te stałe…
— …można zmniejszyć stopień zakrzywienia dodatkowych wymiarów, przynajmniej lokalnie. Umożliwiając statkowi odbycie krótkiej podróży w piątym wymiarze czasoprzestrzeni, pokonuje się zarazem wielkie odległości w konwencjonalnych wymiarach.
Harry podniósł ręce w geście kapitulacji.
— Wystarczy. Już rozumiem, jak działa napęd superprzestrzenny. Teraz wytłumacz mi, jakie to ma dla nas znaczenie.
Michael odwrócił się w jego stronę z szerokim uśmiechem na twarzy.
— Nie ma sprawy, oto nasz plan. Zagłębiamy się w Złącze, wyruszamy w podróż tunelem… Harry skrzywił się.
— Pozwól, że zgadnę. I wtedy włączamy napęd superprzestrzenny.
Michael pokiwał twierdząco głową.
Teraz olbrzymi portal Złącza wisiał już bezpośrednio nad nimi. Rozmigotana plama pojedynczej fasety przesłaniała całą kopułę, tak bliska, że Michael nie mógł już dostrzec obejmujących ją zastrzałów z materii egzotycznej.
— Trzy minuty — powiedział cicho Harry.
— W porządku. — Po namyśle Michael dorzucił jeszcze: — Dzięki, Harry.
— Michael — wiem, że to niczego zmieni nie i zmienić nie powinno ale nie sądzę, że to przetrwam. Nie potrafię już funkcjonować poza splinem. Połączyłem funkcje sztucznych inteligencji splina i „Kraba” tak dokładnie, że awaria jednej doprowadzić musi do rozpadu drugiej…
Michael zanim zdążył zastanowić się, co właściwie robi, wyciągnął ramiona do wirtuala swego ojca. Potem z zakłopotaniem opuścił ręce.
— Tak, wiem o tym. Chyba mi żal. Jeżeli będzie to dla ciebie jakąś pociechą, ja również tego nie przeżyję.
Młoda twarz Harry'ego rozsypała się w chmurę pikseli.
— To żadna pociecha, niech cię szlag — wyszeptał odległe.
Złącze było już bardzo blisko. Michael ujrzał odbicie splina na wielkiej, migotliwej płaszczyźnie, jak gdyby faseta stanowiła olbrzymi staw, w który statek miał się zanurzyć.
Harry rozsypał się w pył pikseli i zaraz uformował ponownie, odzyskując ostrość konturów.
— Do diabła z tymi limfobotami — stwierdził marudnie. — Posłuchaj, Michael, póki zostało jeszcze trochę czasu, chciałbym ci o czymś powiedzieć…
Wewnątrzsystemowy frachtowiec zawisł nad wydłubanym z oczodołu, okaleczonym okiem splina. Wrota ładowni rozwarły się niczym oczekujące wargi, odsłaniając jaskrawo oświetlone wnętrze.
Oko uderzyło o płaski sufit ładowni, odbijając się miękko. Kilka jardów poszarpanego nerwu wzrokowego ciągnęło się za nim niczym żałosny szczątek pępowiny, owijając się z wolna wokół obracającego się oka. Potem drzwi ładowni zasunęły się, połykając je.
W śluzie powietrznej prowadzącej do ładowni Miriam Berg przyciskała twarz do grubego okienka kontrolnego. W dłoniach trzymała ciężki przemysłowy laser, palce drżały jej na obudowie urządzenia, podczas gdy ciśnienie wewnątrz ładowni powracało do normy.
Z pewnym niesmakiem przyglądała się porysowanym ścianom ładowni. Znajdowała się na pokładzie „Narlikara” z Ganimedesa, frachtowca kursującego między księżycami Jowisza i pracującego dla maleńkiej, zatrudniającej dwie osoby linii przewozowej. Wiedziała, że po takim statku nie powinna oczekiwać zbyt wiele. Bracia d'Arcy imali się brudnych, niebezpiecznych prac. Zwykle ładownia mieściła przeznaczony na wodę lód przewożony z Ganimedesa na Europę albo też rzadkie związki siarki wydobywane z narażeniem życia ze śmierdzącej powierzchni Io. To tłumaczyło część tych plam. Związki siarki jednak nie smarują obleśnych grafitti na ścianach, pomyślała. Ani też nie pozostawiają lepkich plam i częściowo zjedzonych posiłków na wszystkich chyba powierzchniach roboczych. Niemniej jednak, i tak miała szczęście, że w okolicy znalazł się ten jeden statek zdolny tak szybko przechwycić to cholerne oko. Jednostki w pobliżu portalu Złącza w większości były opływowymi okrętami rządowymi bądź też wojskowymi — lecz to bracia d'Arcy w swej poobijanej balii przepchnęli się przez tę zbieraninę, by zabrać ją z ziemiostatku w odpowiedzi na jej rozpaczliwe wezwanie na wszystkich kanałach, wysłane skoro tylko zorientowała się, co planuje Poole. Przyglądała się gałce ocznej splina podskakującej w gęstniejącym powietrzu ładowni. Cierpko skonstatowała, że oko wyglądało jak piłka plażowa oblepiona zakrzepłą krwią i kikutami przeciętych mięśni. Lecz cała jej połać była przezroczysta — czyżby soczewka? — i tam dostrzegała denerwująco niewyraźne ludzkie postaci.
Michael…
Cicho rozbrzmiał elektroniczny gong i drzwi oddzielające ją od ładowni otwarły się. Ciągnąc za sobą laser, Berg wkroczyła do ładowni.
Powietrze w ładowni było świeże, choć cienki, ubrudzony, jednoczęściowy kombinezon Przyjaciół Wignera jaki miała na sobie jeszcze przed atakiem qaxów, nieprzyjemnie przepuszczał zimno. Wzięła głęboki oddech, kontrolując ciśnienie i smakując powietrze…
— O Jezu…
…i niemalże zadławiła się mieszaniną odorów, jaka uderzyła jej do głowy. Być może powinna to przewidzieć. Wydłubane oko splina śmierdziało jak trzytygodniowy, zgniły płat mięsa — w powietrzu unosił się smród spalenizny oraz subtelniejsze zapachy, być może emanujące z częściowo zamarzniętej, lepkiej, purpurowej mazi wyciekającej z przeciętego włókna nerwowego. Dodatkowej otoczki dostarczał, oczywiście, palący nozdrza smród siarki, zawdzięczany jej gospodarzom, braciom d'Arcy.
Za każdym uderzeniem o ścianę gałka oczna wydawała ciche chlupotanie.
Berg potrząsnęła głową, walcząc z wywołanymi smrodem mdłościami. Spiińskie statki. Też mi sposób podróżowania.
Po paru podskokach opór powierza spowolnił ruchy kuli. Oko znieruchomiało, dygocząc delikatnie nad podłogą w centralnej części ładowni.
Za zamgloną soczewką splina dostrzegała poruszenie. Przypominało jej to oglądanie mrocznego akwarium. W środku ktoś był i przyglądał się jej.
Nadeszła pora.
Myśli przebiegały jej przez głowę w szaleńczym tempie, zaschło jej w ustach. Postarała się oczyścić umysł i skupić na czekającym ją zadaniu. Uniosła swój laser.
Bracia d’Arcy zabrawszy ją z powierzchni ziemiostatku, pożyczyli jej ręczny laser: ciężkie, niezgrabne urządzenie przeznaczone do wycinania ton rudy z krateru Valhalla na Callisto. Potrzebowała obu rąk i wysiłku wszystkich mięśni, by poruszyć nim i skierować jego wylot na gałkę oczną splina, a potem ponownie całej swej siły, by wyhamować jego obrót, unieruchomić go i wycelować. Zamierzała tak ustawić lufę w powietrzu, by przy odrobinie szczęścia rozciąć gałkę oczną pod właściwym kątem, odrąbując rejon soczewki i nie zagłębiając promienia w przestrzeń zajmowaną przez jego pasażerów. Gdy laser został wycelowany, podpłynęła do oka i przysuwając twarz tak blisko do zamglonej soczewki, jak tylko zdołała się zmusić, zerknęła do wewnątrz. Było tam dwóch ludzi, choć przez matowiejące, martwe tworzywo soczewki postrzegała ich jako schematycznie zarysowane postaci. Otwartą dłonią uderzyła w soczewkę i jej ręka przebiła się przez skorupiastą powierzchnię, zagłębiając się w gęstą, pleśniejącą maź. Wyszarpnęła pospiesznie rękę, wymachując nią, by strząsnąć przyklejone do niej strzępy mięsa.
— Odsuńcie się od soczewki! — zawołała, poruszając ustami z przesadną powolnością, potem zaś machnęła rękoma, jakby odganiała uciążliwego owada.
Dwaj niezidentyfikowani pasażerowie zrozumieli jej intencje i wycofali się od soczewki w ohydny cień.
Uważając, by nie dotknąć ponownie cielistych fragmentów. Berg odsunęła się w stronę lasera. Przesunęła dłonią po kontrolkach, ustawiając granicę rozproszenia wiązki na pięć jardów. Błękitnopurpurowa linia światła, idealna geometrycznie, zapaliła się do istnienia, niemal dotykając mglistą soczewkę. Berg upewniła się, że spójność jest wystarczająco niska i że promień na przeciwległej grodzi ładowni zaznacza się jedynie nie większą od kciuka plamą światła.
Delikatnie napierając na laser, przesunęła promień w dół. Gdy nieprzejrzyste tworzywo soczewki zaczęło się zwęglać i odsuwać od laserowego promienia, z wnętrza gałki ocznej wydobył się brązowawy obłok, który wkrótce rozproszył się w atmosferze ładowni. Kolejna woń dołączyła do niezapomnianego bukietu zapachów w głowie Berg — ta wszakże, o dziwo, niezbyt nieprzyjemna, odrobinę przypominająca zapach świeżej skóry.
Kolisty fragment tworzywa soczewki o kształcie regularnym niczym klapa włazu odpłynął w przestrzeń. Z krawędzi przeciętej soczewki wyciekło parę kropli jakiegoś płynu, ciągnąc się za wyciętym fragmentem lepkimi, podobnymi pajęczynie niciami.
Wciąż nie mogła niczego dojrzeć we wnętrzu mięsistej kuli, zaś z otwartej przez nią komory nadal nie dobiegał żaden dźwięk.
Berg ruchem kciuka zgasiła laser. Bez namysłu chwyciła odcięty fragment soczewki i odciągnęła go od zaimprowizowanego włazu, włókna materii wewnątrzustrojowej naciągnęły się i popękały, a wtedy odrzuciła dysk.
Następnie, jako że nic innego nie przychodziło jej do głowy, a za nic w świecie nie zagłębiłaby się w wykonanym przez siebie otworze, zawisła w powietrzu, nie spuszczając oczu z chirurgicznie gładkiej, wilgotnej krawędzi dziury.
Z ciemności wyłoniły się szczupłe dłonie, zaciskając się na krawędzi. Drobna, wąska ręka Jasofta Parza zagłębiła się w przestrzeń ładowni „Narlikara”. Gdy dostrzegł Berg, skinął głową z niezwyczajną, sztywną uprzejmością i — z niezgrabnym wdziękiem — przerzucił zgięte w kolanach nogi ponad brzegiem otworu. Zadrżał odrobinę w chłodnym powietrzu na zewnątrz gałki ocznej. Był bosy, miał na sobie poszarpany, ubrudzony szlafrok z kolekcji Michaela, jak poznała Berg. Parz najwyraźniej usiłował uśmiechnąć się do niej. Unosił się w powietrzu, jedną ręką trzymając się krawędzi otworu w oku niczym niezgrabny pająk.
— Już drugi raz wydobyty zostałem z oka splina, pogodziwszy się już z nieuchronnością śmierci. Dziękuję ci, Miriam. Miło mi spotkać cię osobiście.
Berg zabrakło słów. by odpowiedzieć.
Za nim z oka wynurzyła się druga postać. Przyjaciółka Wignera, Shira, odziana, podobnie jak Berg, w ubrudzone szczątki wigneriańskiego kombinezonu. Dziewczyna przy siadła na brzegu otworu z podkulonymi nogami i z bezbarwnym wyrazem twarzy pobieżnie rozejrzała się po ładowni frachtowca. Potem zwróciła się do Berg:
— Miriam, nie spodziewałam się, że jeszcze cię ujrzę.
— Owszem — wykrztusiła Berg. — Ja…
W oczach Shiry zamigotało coś na kształt współczucia Miriam nigdy jeszcze nie widziała na tej wychudzonej, kościstej twarzy niczego bardziej zbliżonego do ludzkiego ciepła — i Berg znienawidziła ją za to. Przyjaciółka powiedziała:
— Nikogo więcej tu nie ma, Miriam. Jesteśmy tylko my dwoje. Przykro mi.
Berg pragnęła zarzucić jej kłamstwo, przepchnąć się między tymi posiniaczonymi, splamionymi przybyszami i rzucić głową naprzód w głąb gałki ocznej, by własnoręcznie ją przeszukać. Zamiast tego zachowała nieruchomą twarz i tylko wbiła sobie paznokcie w dłoń. Wkrótce poczuła na palcach strumyczek krwi.
Parz uśmiechnął się do niej, jego zielone oczy lśniły łagodnie.
— Miriam, Michael i Harry opracowali pewien plan. Zamierzają użyć wrak splina do zamknięcia złącza tunelowego, by usunąć ryzyko kolejnych najazdów z przyszłości qaxańskiej okupacji. A także ze wszystkich innych przyszłości, skoro o tym mowa.
— I zostali na pokładzie. Obaj.
Twarz Parza była komicznie poważna.
— To prawda. Michael jest bardzo dzielny, Miriam. Myślę, że powinnaś znaleźć pociechę w…
— Gówno prawda, stary nadęty pierniku. — Berg odwróciła się do Shiry. — Cholera jasna, dlaczego przynajmniej ze mną nie porozmawiał? Obrócił moduł łączności w kupkę żużlu, zgadza się? Dlaczego? Wiesz dlaczego?
Shira wzruszyła ramionami, oprócz zwykłej obojętności w jej zachowaniu wciąż jeszcze można było dostrzec śladową ludzką troskę.
— Przez swój strach.
— Parz nazywa go dzielnym, ty — tchórzem. Czego on się boi?
Usta Shiry zadrgały.
— Może ciebie, przynajmniej trochę. Lecz przede wszystkim siebie.
Parz skinął głową.
— Myślę, że ona ma rację, Miriam. Nie sądzę, by Michael był przekonany, że potrafiłby postąpić równie zdecydowanie po rozmowie z tobą.
Berg poczuła, jak wzbiera w niej złość i frustracja. Oczywiście śmierć innych ludzi nie była dla niej nowością. Odległe wspomnienia z tamtych czasów nieodmiennie przesycone były olbrzymią złością w obliczu nie dokończonych spraw — osobistych i nie tylko. Zawsze pozostawało tyle nie wypowiedzianych słów, które miały już nigdy nie zabrzmieć. Tym razem było jeszcze gorzej. Drań nawet jeszcze nie umarł, a już stał się równie nieosiągalny, jakby spoczywał w grobie.
— Ale mnie pocieszyłeś, psiakrew.
— Tylko tyle mamy ci do zaoferowania — odparł łagodnym głosem Jasoft Parz.
— No, tak — pokiwała głową, starając się na nowo uporządkować sobie listę priorytetów. — W takim razie równie dobrze możemy sobie pójść pooglądać fajerwerki. Chodźcie. A potem przekonamy się, czy na tej balii znajdzie się czynny prysznic…
Mostek frachtowca był ciasny, panował na nim zaduch, każdy skrawek wolnej przestrzeni pokrywały notatki nagryzmolone na samoprzyczepnym papierze. Jedynie królewski blask Jowisza, zalewający tę nędzną klitkę przez przezroczysty iluminator, nadawał jej jakichkolwiek pozorów godności. Bracia d'Arcy, tłuści, pyzaci i denerwująco podobni do siebie, podnieśli wzrok znad paneli kontrolnych, gdy tylko B erg wprowadziła swą dziwaczną gromadkę na ich mostek.
— Jasoft, Shira — powiedziała Berg, nie bawiąc się w uprzejmości — poznajcie swoich prapradziadków.
Potem, zostawiając całą czwórkę przyglądającą się sobie podejrzliwie, Miriam odwróciła się do iluminatora i uniosła twarz w stronę zenitu. Na tle tarczy Jowisza kontury portalu Złącza wyglądały jak tetraedralny szablon. Spliński okręt, niosący wbity weń wrak „Kraba”, dostrzegalny nawet z tej odległości, w porównaniu z geometryczną elegancją portalu przypominał zaciśniętą pięść.
Na jej oczach okręt zanurzył się w Złącze. Krwiste iskry otoczyły splina w miejscach, gdzie zmaltretowane ciało otarło się o wykonaną z materii egzotycznej konstrukcję portalu.
Przelotnie pomyślała, że może powinna unieść rękę na pożegnanie.
Iskry kłębiły się tak długo, dopóki splin nie zniknął z widoku.
Miriam zamknęła oczy.