10

— Michael — głos Harry'ego Poole'a był cichy, lecz brzmiał natarczywie. — Michael. obudź się. Zaczęło się.

Michael Poole niechętnie otrząsnął się ze snu. Odrzucił cienki koc, przetoczył się na plecy i potarł oczy. Zaraz zobaczył, że leżąca obok niego Berg jest już rozbudzona i właśnie siada. Poole wsparł się na łokciach i skrzywił się, czując ukłucie w dolnej części kręgosłupa: w chatce Shiry było cicho, to prawda, zaś powietrze w ziemiostatku nadal było nieruchome i przyjemnie ciepłe, lecz — mimo zapewnień Miriam, że leżenie na twardych powierzchniach wychodzi mu na dobre powątpiewał, czy kiedykolwiek przyzwyczai się do spania na calowej grubości, prawie pozbawionym wyściółki sienniku przykrywającym podłogę z materiału konstrukcyjnego xeelee.

Miriam Berg już wkładała swój jednoczęściowy kombinezon Przyjaciół.

— Co się zaczęło, Harry?

Wirtualna replika jego ojca, zniekształcona dyfrakcją, zawisła nad Poole'em.

— Strumień cząstek wysokoenergetycznych z portalu Złącza przybrał na intensywności. Coś nadciąga, Michael. Inwazja z przyszłości — musimy się stąd wynosić.

Poole. wciąż mocując się z kombinezonem i butami, pogramolił się ku wyjściu z tipi. Zmrużył oczy przed światłem Jowisza i zadarł głowę ku niebu. Wisiał tam portal Złącza, delikatny i piękny, pozornie niewinny i niegroźny.

— Spliny — wyszeptała Berg. — Poślą za nimi spliny. Żywe statki, o których mówi Ii Przyjaciele, okręty wojenne qaxów, część floty okupacyjnej, przybywają, by zniszczyć ziemiostatek. Tak jak oczekiwaliśmy.

W głosie Berg zabrzmiała obca Poole'owi nuta, kruchość, która obudziła w nim atawistyczną chęć wzięcia jej w ramiona, by osłonić ją przed niebem.

— Michael — powiedziała Berg — te istoty pokonają wszystko, co ludzkość zdolna im przeciwstawić — za piętnaście wieków. Co my możemy zrobić? Nie mamy szansy nawet zadrapać ich ohydnej skóry.

— Cóż, możemy się przy najmniej postarać — mruknął Poole. — Dalej, Berg. Musisz być teraz silna, potrzebuję cię. Harry, co się dzieje w reszcie układu?

Wirtual, ostry i wyraźny poza tipi, wzruszył nerwowo ramionami.

— Nie mogę wysłać na zewnątrz żadnej transmisji. Przyjaciele nadal mnie zagłuszają. Ale przebywające w pobliżu statki wykryły strumień cząstek wysokoenergetycznych. — Ponuro spojrzał Michaelowi w oczy. Nikt nie wie, co się dzieje, Michael. Wszyscy trzymają się w przyzwoitej odległości, czekając na nasz raport. Nie domyślają się żadnego zagrożenia w końcu ziemiostatek po prostu orbitował wokół Jowisza przez ten ostatni rok, enigmatyczny, ale nieszkodliwy. Co mogłoby się teraz stać? — Spojrzał mgliście w niebo. — Ludzie są zaciekawieni, Michael. Wyczekują tego, co ma się zdarzyć. Nad każdym miastem Ziemi unoszą się olbrzymie wirtuale ukazujące portal i ziemiostatek… Istny karnawał.

— Lecz kiedy qaxowie rozpoczną atak…

— Będzie za późno — Berg chwyciła Michaela za ramię. Jej twarz wciąż przypominała maskę strachu, lecz Poole'owi wydało się, że spostrzega pod nią coś na kształt dawnej determinacji, dawnej pomysłowości. — Posłuchaj. Największą szansę na zadanie im strat mamy teraz… w pierwszych paru minutach po wyjściu splina z portalu.

— Jasne — Poole skinął głową. — Szok przyczynowościowy.

— Spliny to żywe istoty — powiedziała Berg. — Może tę ich słabość zdołamy wykorzystać. Qaxowie i ich statki na pewno potrzebować będą trochę czasu, by przywrócić pełną gotowość bojową. Jeżeli uda się nam zaatakować ich z zaskoczenia, być może mamy jeszcze jakąś szansę.

Berg miała oczywiście rację. Towarzyszyło temu uczucie pewnej nieuchronności, pomyślał Poole. Wszystko zależeć będzie od nas. Zamknął oczy, tęskniąc za ciszą — azylem od podejmowania decyzji — w chmurze Oorta.

Harry roześmiał się łamliwie i przesadnie wesoło.

— Zaatakować ich z zaskoczenia? Pewnie. A dokładnie czym?

— Miotaczem osobliwości — wyszeptał Poole.


Berg spojrzała uważnie na Michaela, podczas gdy przez jej umysł przewijały się najróżniejsze możliwości.

— Ale, nawet jeśli przekonamy Przyjaciół, by się zgodzili, miotacz nie został zaprojektowany jako broń.

Michael westchnął, nagle wyglądając na zmęczonego.

— Więc go przystosujemy.

— Jeśli to cholerstwo można wycelować i z niego strzelać — wtrącił Harry. — Powiedz mi, na czym polega ich działanie. Strzelasz czarnymi dziurami w stronę Jowisza…

— Właśnie tak — odparł Michael. — Przy każdym wystrzale wyrzucane są dwie osobliwości. Tak naprawdę to urządzenie jest prawdziwym działem. Skoro już osobliwości zostają wystrzelone, poruszają się po torze balistycznym. Orbitują wokół siebie w odległości paru jardów, dopóki nie wpadną w studnię grawitacyjną Jowisza. Trajektorie obliczone są tak. by zetknęły się w ściśle określonym punkcie materii planety.

Berg zmarszczyła czoło.

— Ostatecznie czarna dziura, albo dziury, pochłoną Jowisza…

— Tak. Zadaniem projektu jest zamiana Jowisza w pojedynczą, wielką czarną dziurę o dokładnie wyliczonej masie…

— Ale to może potrwać stulecia. Wiem, że dziury przyrastałyby w tempie geometrycznym, ale nie zmienia to faktu, że w punkcie wyjścia dysponujesz prawdziwie miniaturowymi obiektami. Czarne dziury mogą powiększać się tylko z taką szybkością, na jaką pozwala im ich objętość.

— To prawda — uśmiechnął się prawie ze smutkiem. — Ale czas realizacji projektu liczony był więcej niż w stuleciach, znacznie więcej.

Berg usilnie starała się znaleźć jakiś pomysł, rozwiązanie, ignorując obniżające się niebo nad swoją głową.

Jak można by wykorzystać to działo anty planetarne do unieszkodliwienia splina? Gdyby po prostu ostrzelali okręt wroga czarnymi dziurami, maleńkie osobliwości przeszłyby na wylot przez jego ciało. Bez wątpienia grawitacyjne fale przypływowe i inne efekty uboczne uszkodziłyby przy okazji splina, a gdyby mieli szczególne szczęście, może udałoby im się zniszczyć jakiś kluczowy element statku… Prawdopodobnie jednak nie. Splin miał milę średnicy i rany zadane przez przeszywające go czarne dziury nie byłyby groźniejsze od trafień promieniem lasera.

Wiele strzałów jednocześnie, salwa?

— A gdybyśmy wystrzelili dwie osobliwości tak, by zatrzymały się w centrum masy splina? Da się to zrobić?

— Oczywiście — odpowiedział Michael. Berg prawie widziała przesuwające się przez jego mózg krzywe trajektorii. — Musielibyśmy jedynie wystrzelić je z niewielką prędkością — najprościej mówiąc mniejszą od prędkości ucieczkowej ziemiostatku.

— Aha — Berg natychmiast wyobraziła to sobie. Niczym ciśnięte w powietrze kamienie osobliwości zatrzymałyby się i zawisły w ciele splina… Lecz tylko na chwilę, by zaraz spaść z powrotem do punktu wyjścia. Co by to dało? Pochłonięcie masy splina zajęłoby czarnym dziurom całe dni — zapewne kilka godzin, by pochłonąć dosyć materii, by wyrządzić znaczące szkody — a nie te kilka sekund, przez które przebywać będą wewnątrz splina.

Tak czy owak, nie będą mieli do dyspozycji nawet tych kilku godzin.

A potem co?

— W jakim celu mieliby wysyłać osobliwości w stronę Jowisza po tak skomplikowanych trajektoriach? — zapytał Harry. — Dlaczego tak zależy im na tym, by połączyły się przed dotarciem do jądra?

Michael pokręcił głową.

— Nie pojąłeś subtelności tego planu — powiedział z powagą w głosie.

— Najwyraźniej nie — odparł sucho Harry.

— Rozumiesz w ogóle, co się dzieje, gdy dwie osobliwości zderzają się, łączą? — Za pomocą zaciśniętych pięści przedstawił zbliżające się do siebie osobliwości wirujące wokół siebie i wreszcie stapiające się w jedno. Horyzonty wydarzeń łączą się w jeden o większym zasięgu… entropia, wprost proporcjonalna do zasięgu wzrasta. Same osobliwości, zaburzenia czasoprzestrzeni w centrum czarnych dziur, zapadają się wokół siebie. Przesunięte ku fioletowi promieniowanie zwiększa efektywną masę i w końcu dochodzi do ostatecznego złączenia w czasie Plancka — powstałe potężne pole grawitacyjne zwija czas, a wspólny horyzont zdarzeń tańczy niczym mydlana bańka, produkując promieniowanie wskutek zjawisk kwadrupolowych.

Berg powoli pokiwała głową.

— A jaką formę przybiera to… promieniowanie? Spojrzał na nią, zaskoczony pytaniem.

— Oczywiście grawitacyjną. Fal grawitacyjnych.

Berg odetchnęła głęboko, poczuła, jak krew krążąca w jej żyłach przyspiesza odrobinę. Fale grawitacyjne.

Michael tłumaczył dalej.

Nie były to drobne, małe zmarszczki czasoprzestrzenne rozchodzące się z szybkością światła, od stuleci badane przez ziemskich astronomów… Kiedy łączyły się dwie wielkie osobliwości, fale grawitacyjne przybierały monstrualne rozmiary. Nielinearne zaburzenia samej czasoprzestrzeni.

— To promieniowanie zaś jest ukierunkowane — ciągnął Michael. — Pulsuje wzdłuż osi wyznaczonej przez parę czarnych dziur. Precyzyjnie wybierając lokalizację i ustawienie czarnych dziur w chwili połączenia wewnątrz planety, można do woli kierować impulsami fal grawitacyjnych. Można modelować implozję Jowisza, przekształcając jego materię na wielką skalę. Jak sądzę, zamiarem Przyjaciół było rozproszenie części masy planety przed ostatecznym kolapsem. Dokładna wielkość, moment pędu i ładunek końcowej czarnej dziury są najwyraźniej ważnymi parametrami dla powodzenia…

Ale Berg już go nic słuchała. W takim razie ziemiostatek nie był jedynie — jedynie — platformą przewożącą miotacze osobliwości. Stanowił działo grawitacyjne.

Gwiazdołamacz ludzkiej konstrukcji.

Teraz mieli czym walczyć.

Michael podniósł głowę i sapnął głośno. Niebo zmieniło barwę, kładąc szare cienie na jego twarzy.

Berg podążyła w ślad za jego spojrzeniem. Olbrzymi, cielisty księżyc sunął ku zenitowi Jego stalowoszara powłoka usiana była oczodołami i stanowiskami artyleryjskimi. Długie na sto jardów krwawe blizny zniekształcały skórzasty kadłub. Berg odszukała wzrokiem portal Złącza i dostrzegła kolejny słoniowaty statek wyłaniający się z przyszłości. Jedna z jego krawędzi musnęła niebiańsko błękitną kratownicę portalu i warstwa ciała wyparowała targana falami przypływowymi wywołanymi w żywym ciele przez potworną masę materii egzotycznej.

Splin…

Zaczęło się.


Jasoft Parz, zawieszony w płynie wewnątrzustrojowym, trzymał się gumiastego materiału rogówki splina i spoglądał na przeszłość.

Statek Parza wydźwigiwał się teraz ze studni grawitacyjnej Jowisza, kierując się ku punktowi skoku superprzestrzennego w stronę planet wewnętrznych. Złącze tunelowe malało w oddali. Sam portal wyglądał niczym błękitnawa blizna na opuchniętym policzku Jowisza. Parz dostrzegł, że drugi splin, towarzysz tego, w którym przebywał, zawisł już nad skrawkiem ziemskiej zieleni będącym statkiem buntowników.

— Statek buntowników jest taki elegancki — westchnął Parz.

— Gruda błota ciśnięta w kosmos przez małpy z nadmiarem wolnego czasu.

— Nie. Przyjrzyj mu się. qaxie. Maskująca warstwa ziemi otaczająca skorupę z materiału konstrukcyjnego xeelee… Musieli wykraść kwiat xeelee i zbudować swój statek w głębokiej, wydrążonej jaskini. Roześmiał się. I wszystko to pod waszym nosem.

— Pod nosem mojego poprzednika — odparł powoli qax. — Czujniki naszego statku wskazują, że ten rupieć zbudowany jest wokół warstwy osobliwości. Jest ich tysiąc, w sumie masą dorównują przeciętnemu asleroidowi…

Parz aż gwizdnął.

— To nie wydaje się możliwe. Jak…

— Nie ulega wątpliwości, że podobne masy nie mogły zostać przetransportowane z kosmosu — stwierdził qax. — Buntownicy musieli wypracować metodę pozyskiwania ich z materii planety. Niegdyś ludzie potrafili produkować obiekty, opierając się na materii egzotycznej. Najwyraźniej technologia ta nie została całkowicie utracona ani skonfiskowana przez qaxów. Parz wyobraził sobie fontanny magmy, formowane i poddawane niewyobrażalnym ciśnieniom, implodowane w strumień osobliwości potężnymi polami… Ziemiostatek wzbudził w nim podziw.

— Jest śmiały, zuchwały, pomysłowy… Jesteś z tego dumny.

— Dlaczego nie?

— Parz wzruszył ramionami. — W skrajnie trudnych warunkach ludzie dokonali wspaniałego wyczynu. Już to, co udało się osiągnąć tym buntownikom…

— Nie wyobrażaj sobie za wiele — warknął qax. — Nie stanowi żadnego zagrożenia dla trwałości okupacji. Mimo całej pomysłowości jego konstrukcji mamy do czynienia z pojedynczą, skleconą w pośpiechu tratwą, z trudem zachowującą integralność strukturalną. Zbudowaną ukradkiem niczym nora ściganego zwierzęcia. Gdzie tu powód do dumy?

— Może buntownicy postrzegają siebie jako ścigane zwierzęta — podsunął Parz.

Qax zawahał się na chwilę.

— Twój podziw dla tych zbrodniarzy jest interesujący — stwierdził delikatnym tonem.

— Och, nie musisz się niepokoić — odparł Parz ze śladowym obrzydzeniem względem siebie. — W gębie mocny ze mnie buntownik. Zawsze lak było. Ale kiedy trzeba działać, to już zupełnie inna para kaloszy.

— Wiem. Nieobcy mi jest ten aspekt twojej osobowości. Podobnie jak mojemu poprzednikowi.

— Czyżbym był aż tak przewidywalny?

— Jest to czynnik podnoszący w naszych oczach twoją użyteczność — powiedział qax.

Zza zakrzywionego kadłuba splina wyłonił się kolejny statek. Spoglądając przez soczewkę splina, Parz skonstatował, że tym razem mieli do czynienia z pojazdem charakterystycznym dla tego okresu: przysadzistą, niezgrabną konstrukcją, pomalowaną w jaskrawe barwy, unoszącą się przed okiem splina niczym owad. Sensory wykryły obecność całej flotylli podobnych barek zgromadzonych wokół portalu Złącza. Jak dotąd żadna z nich nie poczyniła najmniejszych wrogich kroków wobec splina — a raczej nie próbowała tego uczynić.

— Nie martwią cię te miejscowe statki? — zapytał Parz.

— Nie mogą wyrządzić nam krzywdy — stwierdził qax, najwyraźniej zupełnie nie zainteresowany taką ewentualnością. — Możemy sobie pozwolić na krótki postój i kontrolę wszystkich systemów splina przed lotem w superprzestrzeni na drugi kraniec systemu.

— Qaxie — uśmiechnął się Parz — słuchając twoich słów, wydaje mi się, że słyszę głos dowódcy dwudziestowiecznego lotniskowca atomowego, z pogardą lekceważącego kolorowe dłubanki wyspiarzy dryfujące po morzu w jego kierunku. A jednak nawet najbardziej prymitywna broń jest władna zabijać… I zastanawiam się, dlaczego nas jeszcze nie zaatakowali.

Przycisnął twarz do rogówki i rozejrzał się wokół siebie. Teraz, gdy ich szukał, przekonał się, jak wiele tych dziwnych, miejscowych statków krążyło w okolicy, i jak bardzo różniły się kształtem. Przypomniał sobie, że w tym okresie sytuacja polityczna była raczej chaotyczna. Być może te okręty reprezentowały różne ośrodki władzy. Rządy księżyców, planet wewnętrznych, samej Ziemi, jak również i centralnych, międzynarodowych agencji… Być może nie istniała jeszcze wojskowa koalicja. Może nie miał kto dowodzie atakiem na tego splina.

Mimo to pobłażliwość qaxa irytowała Parza.

— Nie obawiasz się przynajmniej, że te statki ogłaszają teraz alarm w całym systemie? Może planety wewnętrzne zdołają zgromadzić większą siłę uderzeniową? — dodał posępnie. — A jeśli damy im czas na przygotowanie…

— Jasofcie Parz — odparł qax ze śladowym zniecierpliwieniem. — Twoje fantazje o śmierci zaczynają mnie nużyć. Nie zarejestrowałem żadnego z owych straszliwych sygnałów ostrzegawczych, za którymi najwyraźniej tęsknisz.

Parz zmarszczył czoło, odruchowo drapiąc się po policzku przez grubą, przezroczystą warstwę plastiku maski.

— Ta sytuacja jest dla mnie niezrozumiała, nawet biorąc pod uwagę rozdrobnienie struktur politycznych. Przyjaciele przebywają w tej rzeczywistości od roku. Mieli dosyć czasu, by ostrzec ludzkość tej epoki, skoordynować i zgromadzić jakieś siły, by stawić wam czoło… może nawet i zamknąć portal Złącza.

— Nie znajduję żadnych dowodów na jakiekolwiek skoordynowane działanie — odparł qax.

— No, właśnie. Czy to możliwe, by Przyjaciele nie ostrzegli tutejszych mieszkańców? Może nawet się jeszcze z nimi nie skomunikowali? — Parz nadal dostrzegał statek Przyjaciół na tle Jowisza, wyspę zieleni na różowym morzu. Co zamierzali buntownicy? Musieli przecież mieć jakiś plan, gdy dokonywali desperackiej ucieczki do tego czasu… lecz najwyraźniej nie odczuwali potrzeby pozyskania pomocy ludzi z tego okresu do jego realizacji.

Parz spróbował wyobrazić sobie, w jaki sposób garstka buntowników na jednym zaimprowizowanym statku mogła mieć nadzieję na zadanie ciosu potędze międzygwiezdnej z czasów odległych o piętnaście stuleci.

— To nie ma większego znaczenia — mruknął qax; jego bezcielesny głos brzęczał niczym owad gdzieś pod oczami Parza. — Drugi statek floty okupacyjnej jest oddalony zaledwie o kilka minut od pojazdu buntowników. Ta absurdalna historia dobiega już końca.


— Michaelu Poole, Miriam.

Poole oderwał wzrok od zdumiewającego widoku na niebie. Obok nich stała Shira. Poole spostrzegł, że zwyczajowa pustka malująca się na jej kościstej twarzy zakłócona była niezwyczajnym ściągnięciem ust, bladością rozszerzonych nozdrzy. Za jej plecami trwała ożywiona krzątanina: Przyjaciele z minikomparni i innym sprzętem w dłoniach biegali po sztywnej trawie, gromadząc się przy głazach w centrum pojazdu.

— Shira — warknęła Berg — to splińskie okręty wojenne.

— Zdajemy sobie sprawę z tego, co się dzieje, Miriam.

— To co, do cholery, zamierzacie z tym zrobić?

Shira zignorowała ją i zwróciła się do Poole'a.

— Musisz pozostać we wnętrzu tipi — powiedziała. — Powierzchnia ziemiostatku nie jest już bezpiecznym miejscem. Materiał konstrukcyjny xeelee osłoni cię przed…

— Nigdzie nie pójdę, dopóki nie dowiem się, co zamierzacie uczynić — odparł Poole.

Harry, odzyskawszy ostrość poza budowlą, splótł ramiona i zadziomie wysunął dolną szczękę.

— Ani ja — oznajmił wyzywającym tonem. Głos Shiry brzmiał cicho, lecz dosyć zdecydowanie.

— Nie zamierzamy bezpośrednio reagować na wtargnięcie qaxów — stwierdziła z naciskiem. — Nie ma potrzeby…

— Czyli ściągnąwszy ich tutaj, chcecie teraz pozwolić im swobodnie się zadomowić i zrobić, co im tylko przyjdzie do głowy? — wykrzyknęła Berg.

Shira cofnęła się przed wściekłością Berg, lecz nie ustąpiła.

— Nie rozumiesz — powiedziała, a w jej głosie wyraźnie zaznaczyło się napięcie. — To projekt ma fundamentalne znaczenie.

Harry spróbował chwycić Poole'a za ramię. Jego palce przeszły przez materiał i ciało chmurą pikseli.

— Michael, spojrzyj na splina.

Pierwszy okręt minął już zenit i zdawał się oddalać od ziemiostatku. W głębi jego przypominających kratery dziur Poole dostrzegł migotanie krwi i metalu.

Towarzysz splina, drugi okręt wojenny, wyłonił się już całkowicie ze Złącza. Osiągnął wielkość dużej monety i powiększał się zauważalnie.

Drugi statek podążał wprost ku nim.

— Tylko dwa — mruknęła Berg.

Poole zerknął na nią wystraszony. Jej twarz była ściągnięta w fałdki wokół oczu.

— Co?

— Nie widać żadnych oznak tego, by przez portal przechodziły kolejne statki. Minęło już dosyć czasu, by zaczął wynurzać się trzeci.

Poole pokręcił głową w podziwie nad jej umiejętnością zachowania trzeźwego umysłu w obliczu wiszącej na niebie groźby.

— Myślisz, że po drugiej stronie coś ich powstrzymuje?

Berg gwałtownie potrząsnęła głową w geście zaprzeczenia.

— Nie, to nie to. Uważają, że dwa im wystarczą. Shira z niepokojem załamała ręce.

— Proszę — powiedziała. — Chodźmy do tipi.

Poole zignorował ją.

— Co według ciebie zamierzają?

Berg pozbywszy się strachu, a przy najmniej opanowawszy go, przez chwilę podążała wzrokiem w ślad za bezgłośną wędrówką splina.

— Tamten pierwszy opuszcza przestrzeń okołojowiszową.

— Kierując się dokąd? — zapytał Poole. — Ku centrum Układu Słonecznego?

— Najlogiczniejsze posunięcie — odparła sucho Berg. — Tam jest Ziemia, tłuściutki kąsek tylko czekający, by wyciągnąć po niego rękę.

— A drugi?

— …leci przysmażyć nam tyłki.

— Nie musicie się niczego obawiać — powiedziała Shira. — Kiedy projekt wyda owoce, te wydarzenia zostaną… przekształcone w nieszkodliwe cienie.

Poole i Berg odwracając głowy od złowieszczych poruszeń na niebie, przyjrzeli się uważnie Przyjaciółce.

— Oszalała — stwierdziła Berg.

Shira pochyliła się ku nim, w jej bladych niebieskich oczach widniało napięcie.

— Musicie zrozumieć jedno. Projekt naprawi to wszystko. Kontynuacja projektu jest — musi być — najważniejszym priorytetem dla nas wszystkich. Włączając w to i was, naszych gości.

— Ważniejszym nawet od samoobrony — od obrony Ziemi — przed atakiem splina? zapytał Poole. — Shira, być może mamy teraz największą szansę pokonania napastników. A…

Shira wydawała się nie słyszeć jego słów.

— Projekt musi zostać doprowadzony do końca stwierdziła. — Wręcz przyspieszony. — Dziewczyna spojrzała im prosto w oczy, przypatrując się, błagając o zrozumienie. Michael miał wrażenie, jakby dostrzegał wyćwiczone zdania przesuwające się bezsensownie przez jej umysł. Teraz chodźcie już ze mną.

— Jak myślisz — Poole zapytał Berg. — Zmuszą nas? Dysponują jakąś bronią?

— Dobrze wiesz, że tak — odparła spokojnie Berg. — Widziałeś, co zrobili z moją szalupą.

— A więc nie mamy jak zmusić ich do zrobienia czegokolwiek. — Usłyszał brzmiącą w swym własnym głosie frustrację, rozpacz. A oni wcale nie zamierzają walczyć ze splinem. Wszystkie nadzieje pokładają w tym swoim projekcie. Magicznym projekcie, który wszystko rozwiąże.

Berg jęknęła cicho.

Zamachnęła się w bok zaciśniętą pięścią, uderzając Przyjaciółkę w samą skroń. Shira zgięła się i upadła na ziemię, gdzie znieruchomiała z drobną głową okoloną wiankiem oświetlonej różowym blaskiem trawy.

Harry spoglądając w dół, powiedział:

— No, no.

Poole zerknął na niebo na nieustannie powiększającą się kulistą sylwetkę splińskiego okrętu wojennego.

— I co teraz?

— Musimy unieszkodliwić oba spliny — mruknęła Berg.

— No, pewnie — ucieszył się Harry. — Unieszkodliwimy je oba. Z drugiej strony, dlaczego nie mielibyśmy myśleć większymi kategoriami? Przychodzi mi do głowy taki cwany plan…

— Zamknij się, Harry — powiedział z roztargnieniem Michael. — Dobra, Miriam, słuchamy. Jak?

— Musimy się rozdzielić. Harry, czy szalupa „Kraba” jest gotowa do startu?

Harry zamknął oczy, jak gdyby spoglądał w głąb swej duszy.

— Tak — odpowiedział. Shira poruszyła się na trawie, pojękując cicho.

— Może uda się wam uciec w szalupie — powiedziała Miriam — podczas gdy Przyjaciele wciąż jeszcze biegają we wszystkie strony zdezorientowani, usiłując pochować cały sprzęt. Wracajcie na „Kraba” i ruszajcie w pogoń za pierwszym splinem, tym, który kieruje się w stronę Ziemi. Może uda się wam go dopędzić, zanim uruchomi napęd superprzestrzenny.

— A potem co?

Berg uśmiechnęła się niewesoło.

— Skąd miałabym to wiedzieć? Wymyślam to na bieżąco. Będziesz musiał znaleźć jakiś sposób.

— W porządku. A ty?

Berg uniosła głowę. Drugi splin, zmierzający ku ziemiostatkowi, przypominał zawieszony na niebie cielisty księżyc.

— Postaram się zająć tym tutaj — powiedziała Berg. — Może uda mi się dostać do miotaczy osobliwości.

Shira jęknęła ponownie, usiłując podnieść głowę z trawy.

— A co z nią? — zapytał Poole.

Berg wzruszyła ramionami.

— Zabierzcie ją ze sobą. Może będzie mogła wam pomóc.

Poole pochylił się i podniósł dziewczynę. Jej wyłupiaste oczy były już otwarte. Starała się skupić na czymś wzrok.

Berg przyjrzała się twarzy Poole’a.

— Muszę się pożegnać, Michael — powiedziała.

Harry przeniósł spojrzenie z Poole'a na Miriam i z powrotem, po czym uprzejmie rozmył się w nicości.

Michael spojrzał poza osadę z materiału xeelee ku centrum ziemiostatku. Trzech krzepkich Przyjaciół biegło w ich stronę. Nie, czterech. I trzymali coś w dłoniach. Broń?

Odwrócił się z powrotem do Berg.

— Za nic nie dotrzesz do centrum statku — powiedział. — Chodź z nami.

Z pustki, przy uchu Miriam, wyłoniła się głowa Harry'ego.

— Przepraszam, ludziska — powiedział — ale nie macie na to zbyt wiele czasu.

Miriam uśmiechnęła się przelotnie, przesunęła dłonią po krótko ostrzyżonej głowie i wzięła głęboki oddech.

— Tyle że ja wcale nie kieruję się do centrum statku. Żegnaj, Michael.

Potem obróciła się w miejscu — i zerwała się do biegu, ku krawędzi świata.

Michael Poole przez sekundę stał jak wmurowany, z otwartymi ustami, odprowadzając ją wzrokiem.

Shira szarpnęła się mocniej w jego ramionach, miotając się niczym ryba na piasku.

Nie miał już więcej czasu do stracenia. Michael okręcił się na pięcie i pobiegł do szalupy z Shira wyrywającą się niezgrabnie z jego ramion i bezcielesną głową ojca unoszącą się u jego boku.


Rozciągająca się przed nią krawędź statku była trawiastą linią, absurdalną na tle sinopurpurowego oblicza Jowisza.

Jej umysł pracował na zwiększonych obrotach.

Kolistą osadę Przyjaciół Wignera od krawędzi dzieliło około stu jardów. Cóż, powinna pokonać tę odległość w jakieś dziesięć sekund, pełnym pędem. Słabnące przyciąganie w miarę zbliżania się do skraju statku powinno ułatwić jej bieg — jeśli się nie wywróci — lecz z drugiej strony będzie wydostawać się ze studni grawitacyjnej ziemiostatku, więc poczuje się tak, jakby biegła pod górę.

Owszem. Już miała wrażenie, że grunt pod jej nogami lekko się unosi.

Spróbowała wykorzystać słabnącą siłę ciążenia, by uzyskać przewagę. Świadomie zwolniła tempa, wydłużając kroki, by pokonywać jak największy dystans.

Pozwoliła sobie na szybkie spojrzenie przez ramię. Ujrzała, że ścigająca ich grupka Przyjaciół rozdzieliła się: dwóch skupiło się na Michaelu i dziewczynie, dwóch pozostałych pędziło za nią. Byli wysportowani i biegli po trawie z dużą szybkością.

Mieli w dłoniach karabiny laserowe, takie same jak te, które zamieniły jej szalupę w kupę żużlu. Wyobraziła sobie skupioną wiązkę fotonów wydostającą się z wylotów broni i sięgającą jej pleców szybciej niż myśl. Przed bronią świetlną nie uskoczysz… Odruchowo napięła mięśnie pleców. Zgubiła rytm biegu i świadomym wysiłkiem woli zmusiła się do opróżnienia umysłu ze wszystkich myśli, skupienia się wyłącznie na następnym kroku.

Teraz miała wrażenie, że pnie się po ostro nachylonym zboczu. Nie śmiała ponownie się obrócić, bojąc się ujrzeć ziemiostatek pozornie stający za nią dęba, nie chcąc upaść bezradnie w tył, utraciwszy równowagę. I, niech to szlag, paliło ją w piersiach. Jej płuca pompowały rozrzedzone powietrze. Wyjście tak daleko ze studni grawitacyjnej ziemiostatku było równoważne ze wspinaczką w górach Marsa.

Dziwiło ją, dlaczego Przyjaciele nie strzelają. Nie musieli nawet celować, wystarczyło przeciągnąć ogniem ciągłym z boku na bok, rozpłatać jej grzbiet tak samo Jak uczynili to z jej statkiem. A jednak się wahali. Zastanawiali, co zrobić.

Pojęła, że pragnęli ją zatrzymać, nie zabić. Nie zamierzali pochopnie używać swojej broni.

Nie żywiła szczególnej przyjaźni do Przyjaciół, ale przynajmniej nie byli mordercami. Może byłoby lepiej, gdyby nimi byli.

Teraz jej zmysł perspektywy zajął się coraz bliższym skrajem świata. Rozróżniała już pojedyncze źdźbła trawy, gnające w jej kierunku.

Płuca paliły ją żywym ogniem. Bolała ją cała klatka piersiowa, podobnie jak mięśnie pleców i ramion. Nogi, sztywniejące w miarę wspinaczki po coraz ostrzejszej stromiźnie, drżały, jakby przeczuwając, co je czeka.

Zignorowała wszystkie te objawy. Rękoma młócąc rozrzedzone powietrze, wbijała pięty w trawę, odpychając się od powierzchni ziemiostatku.

„Równina” stawała się coraz bardziej stroma. Gnała w górę ukształtowanych na podobiznę misy Alp…

I nagle pod jej butami zabrakło gruntu.

Zachwiała się do przodu, potykając o krawędź świata. Z rozpędu wypadła poza ziemiostatek wprost w różowy blask Jowisza, z rękoma i nogami rozpostartymi niczym niewiarygodny latawiec. Płynąc powoli przed siebie, ujrzała ścigających jąPrzyjaciół leżących ciężko na trawie, ich broń porzuconą bezładnie obok nich, szeroko otwarte usta łapiące rozrzedzone powietrze i twarze ściągnięte w kartonowe maski niedowierzania.

Znajdowała się w otwartej przestrzeni, z pustymi płucami. Wisiała w pozornym bezruchu między ziemiostatkiem a obłym cielskiem Jowisza. Spoglądając kątem oka na boki, widziała już tylko ciemność.

O Jezu, Michael, może to jednak nie był taki dobry pomysł.


Michael Poole, biegnący skrajem osady ziemiostatku ku swej szalupie, był już kompletnie wyczerpany. Ból przeszywał ramiona martwiejące pod ciężarem półprzytomnej Shiry.

Widział, jak Berg wylatuje poza krawędź świata. Znalazł nawet ułamek sekundy na zastanowienie się, czy wiedziała, co robi.

Obejrzał się przez ramię. Skręt mięśni jedynie spotęgował wywołany zadyszką ból w piersi. Dwóch Przyjaciół nadal go ścigało. Byli na tyle blisko, że dostrzegał plamy błota na ich cienkich, różowych kombinezonach, zaciętą nieustępliwość na twarzach, połyskujący plastik karabinów laserowych…

Harry unosił się obok niego, jego nogi wirowały niczym śmigło na wzór postaci z filmów rysunkowych.

— Nie cierpię być posłańcem przynoszącym złe wieści — wysapał — ale oni są coraz bliżej.

— Powiedz mi coś… czego nie wiem.

Harry bez wysiłku zerknął za siebie.

— Właściwie to nie wiem, czemu po prostu cię tutaj nie usmażą.

— Oszczędź sobie… podpuchy… — wydy szał Michael, czując fale bólu przepływające przez ramiona i plecy — i… zrób coś.

— Na przykład?

— Wykaż się… inicjatywą, do cholery — warknął Michael.

Harry zmarszczył czoło, potarł podbródek i zniknął.

Nagle od strony ścigających Poole' a mężczyzn dobiegły wrzaski, powietrze nad jego głową przecięły promienie lasera, poczuł zapach ozonu.

Cały czas biegnąc, Michael zaryzykował jeszcze jedno spojrzenie za siebie.

Dziesięciostopowa wersja Harry'ego, migotliwy kolaż utworzony z na wpół przezroczystych pikseli wielkości pięści zmaterializował się przed dwoma Przyjaciółmi. Ci zatrzymali się jak wryci na widok zjawy i przerażeni otworzyli ogień z karabinów laserowych. Bladoróżowe promienie przeszyły ziarnisty obraz, nie wyrządzając mu krzywdy, zakrzywiając się odrobinę wskutek refrakcji spowodowanej przez atmosferę.

Lecz po kilku sekundach Przyjaciele zostawili wirtuala w spokoju. Pokrzykując do siebie, przerzucili swe karabiny przez plecy i ponownie zerwali się do biegu. Harry materializował się przed nimi raz za razem, zniekształcając pierwotną postać swego wirtualnego ciała na najohydniejsze sposoby, lecz Przyjaciele ani na chwilę nie gubiąc kroku, przebiegali przez nieskuteczne chmury pikseli.

Poole wtulił głowę w ramiona i biegł dalej.

— Michael!

Poole gwałtownie podniósł wzrok. Szalupa „Kraba”, stalowoszary opływowy kształt unoszący się parę stóp nad ziemią, pędziła w jego stronę. Angielska trawa falowała i kładła się pod przypominającym pocisk kadłubem. Zachęcające żółte światło emanowało z otwartej śluzy.

Wzmocniony głos Harry'ego odbijał się echem wśród odległych budynków z materiału xeelee.

— Michael, będziesz miał tylko jedną szansę… Mam nadzieję, że odległość potrafisz ocenić dokładniej niż swoją wytrzymałość.

Michael pędził po trawie, trzymając niezgrabnie dziewczynę w ramionach. Oddech palił go w gardle. Szalupa mknęła ku niemu z szybkością pięćdziesięciu mil na godzinę z szeroko rozwartym lukiem.

Nad jego głową zamigotało różowopurpurowe światło, powiało ozonem i w szarobiałym pancerzu szalupy pojawił się niewielki otwór. Na moment wzbiła się z niego ulotna smuga dymu. Szalupa jakby zachwiała się, lecz nie zwolniła.

Wyglądało na to, że Przyjaciele szybko pozbywali się skrupułów co do użycia broni.

Szalupa wypełniła całe pole widzenia Michaela.

Skoczył.

Zahaczył o krawędź otworu prawą nogą i lewą stopą. Poczuł przeszywający ból a potem ciepłą strugę krwi. Runął ciężko na metalową podłogę śluzy, padając na Shirę. Dziewczyna jęknęła pod jego ciężarem, rozwierając szeroko oczy. Splątani potoczyli się po podłodze, poranione nogi Poole'a zostawiły za sobą smugę krwi. Zatrzymali się gwałtownie na ścianie śluzy i ciężko dyszący Michael ponownie uderzył się tak boleśnie, że aż go zatkało.

Promień lasera błysnął parę cali nad jego głową.

Szalupa oderwała się od ziemi, drzwi śluzy powoli się zasuwały. Poole, usiłujący niezdarnie się podnieść, ponownie uderzył o podłogę, tym razem obok dziewczyny. Jego pierś unosiła się spazmatycznie. Nie udało mu się wziąć pełnego oddechu, odkąd zrobił ostatnie kilka kroków po murawie ziemiostatku, i teraz miał wrażenie, że otacza go próżnia.

Zmusił się do podniesienia głowy i obrócenia zamglonych oczu w stronę zamykającego się luku. Ujrzał łososiowy skrawek Jowisza, rozgwieżdżony plaster nieba. Opuścili już mizerną atmosferkę ziemioświata, wydostając się ponad otaczający go strzępek niebieskiego nieba w głąb przestrzeni okołojowiszowej.

Czerń zasnuła jego wzrok. Ból w nogach przebijał się przez zasłonę gasnących zmysłów.

Dziewczyna jęknęła, jakby z wielkiej odległości, i wydało mu się, że słyszy głos Harry'ego. W jego płucach nie pozostał ani gram powietrza. Czuł przenikliwy chłód. Zamknął oczy.


Berg wykonała pół salta, zanim rozrzedzone powietrze nie wyhamowało jej obrotu. Potem zaczęła spadać do góry nogami względem ziemiostatku. przyciągana tak niezauważalnie, że czuła się, jakby zawisła na niebie.

Oddychając zimnym powietrzem, z szeroko rozpostartymi kończynami spoglądała na ziemiostatek. Największym niebezpieczeństwem — spośród całej gamy grożących jej niebezpieczeństw, to prawda — była groźba rozpędzenia się do prędkości ucieczkowej. Czy będzie tak lecieć ku blaskowi Jowisza, podczas gdy jej płuca walczyć będą o każdy oddech? Usiłowała posmakować powietrze, by wyczuć, czy aby nie staje się coraz rzadsze, lecz okazało się to niewykonalne.

Ziemiostatek rozpościerał się przed nią niczym na diagramie. Patrzyła na płaską, szeroką na ćwierć mili kopułę z szarego materiału konstrukcyjnego xeelee, stanowiącą jego rdzeń. W kopule widniały okrągłe otwory, każdy szeroki na jard, będące niewątpliwie wylotami miotaczy osobliwości opisanymi przez Poole'a. Kopuła niedorzecznie przywodziła jej na myśl stary stadion sportowy, wydarty z Ziemi i ciśnięty nogami do góry na orbitę wokół Jowisza. Jednak u podstawy tego stadionu znajdowała się ściśnięta grupka budynków z materiału xeelee oraz sponiewierane starożytne głazy megalitycznego kręgu. Niedaleko krawędzi dostrzegła dwóch ścigających ją mężczyzn. Nie odrywając od niej oczu, trzymali się trawiastego podłoża niczym odziane na różowo muchy, ich broń leżała przy nich, przyciśnięta do murawy odwróconą siłą ciążenia.

Poza ziemiostatkiem spliński okręt przesuwał się po niebie, a Jowisz rzucał na jego słoniowatą skórę wielobarwne, długie plamy światła.

Wtedy w jej uszach zaszemrał najdelikatniejszy z możliwych wietrzyk i złożone, słabe pole grawitacyjne ziemiostatku powoli wciągnęło ją z powrotem na sztuczny nieboskłon. Poczuła głęboką ulgę. Cóż, przynajmniej nie umrze wskutek asfiksji, zawieszona od niechcenia nad Jowiszem.

Ziemiostatek jakby odchylał się od niej, przechylając swą przykrytą kopułą sekcję i ukrywając przed jej wzrokiem porośniętą trawą powierzchnię. Wkrótce nawet i splin skrył się za jego krawędzią.

Przez krótką, niesamowitą chwilę pozostała sama. Wisiała w pęcherzyku chłodnego, błękitnego nieba. Postrzępione białe chmury snuły się w powietrzu, przesłaniając skraj ziemiostatku. Zapanowała absolutna cisza, prawie spokój. Nie czuła strachu ani żalu. Niosła ją teraz górska kolejka wydarzeń i Berg mogła jedynie się odprężyć, dać się jej porwać i reagować na to, co wydarzy się jako następne. Spróbowała opróżnić umysł z niepotrzebnych myśli i skupić się wyłącznie na braniu kolejnych bolesnych oddechów.

Teraz podmuch wiatru już znacznie mocniej owiewał jej twarz. Czuła go w swych krótkich włosach, luźny skafander napierał delikatnie na jej pierś i nogi.

Przyjrzała się uważniej kopule, skupiając wzrok na najbliższym z pozornie nieregularnie rozmieszczonych wylotów miotaczy osobliwości, oddalonym o jakieś dwieście jardów od skraju pojazdu. Porównując jego wielkość ze swym paznokciem, przekonała się, że nieznacznie się powiększa, przywodząc jej na myśl rozwierającą się powoli olbrzymią paszczę.

Westchnęła cicho, z odrobiną żalu, co zdziwiło nawet ją samą. Tyle jeśli chodzi o krótką przerwę w powietrzu. Wyglądało na to, że świat wydarzeń raz jeszcze wciągałją w sferę swych wpływów.

Szara kopuła już przesłaniała jej widok. Wszystko wskazywało na to, że uderzy w nią mniej więcej dwadzieścia jardów od krawędzi. Cóż, była zadowolona z tego, że, przynajmniej na razie uda się jej ominąć otwory. Tworzywo xeelee było monomolekularne i dobrze pamiętała ostre krawędzie wejścia do chaty Shiry…

Siła ciążenia w tej części kopuły będzie około czterokrotnie mniejsza od normalnego ziemskiego ciążenia we wnętrzu statku. Dosyć, by uderzenie było raczej mocne. Omiatana przybierającym na sile wiatrem usiłowała zmienić położenie, podginając lekko ręce i nogi, zasłaniając twarz dłońmi.


Michael otworzył oczy.

Oddychał normalnie. Dzięki Bogu. Pozwolił sobie na luksus zachłyśnięcia się gęstym, ciepłym powietrzem.

Znajdował się w metalowej klatce będącej śluzą szalupy. Leżał na miękkiej podłodze… zbyt miękkiej. Wsunął prawą dłoń pod plecy i przekonał się, że metalową podłogę od kręgosłupa dzieli kilka cali pustki. Mimowolnie wzbił się jeszcze nieco wyżej.

Stan nieważkości. Udało im się przedrzeć w kosmos.

Kiedy się obracał, głowa, ramiona, klatka piersiowa i kark wciąż jeszcze bolały od wcześniejszych ekscesów w rozrzedzonym powietrzu ziemiostatku. Shira leżała obok niego zwinięta na podobieństwo znaku zapytania, rozproszone światło śluzy lśniło na eleganckiej kopule jej czaszki. We śnie jej twarz wyglądała bardzo młodzieńczo. Strużki krwi, wijące się w powietrzu wskutek braku siły ciążenia, wysnuwały się z jej uszu.

Poole ostrożnie uniósł palce do twarzy. Krew wokół nosa i uszu. Nagłe poruszenie obróciło nim. Wiszące luźno nogi zderzyły się i zaplątały, ponownie rozpalając ból w zranionej piszczeli i stopach. Jęknął cicho.

Twarz Harry'ego powróciła z niebytu tuż przed nim.

— Żyjesz — stwierdził Harry. — I jesteś przytomny, ma się rozumieć.

Poole przekonał się, że jego głos brzmi teraz niczym skrzypienie nienaoliwionej maszyny.

— Doskonałe wyczucie czasu, Harry. Dlaczego nie podleciałeś odrobinę bliżej?

Brwi Harry'ego uniosły się o ułamek cala.

— Łatwizna — odparł.

— Daj mi spać. — Michael zamknął oczy.

— Przykro mi. Za minutę przybijamy do „Kraba”. Potem musimy się stąd wynosić. Wkrótce atakujemy wielki na milę, rozumny okręt wojenny z przyszłości. A może nie pamiętasz naszego planu?

Michael jęknął i mocniej zacisnął powieki.


Dłonie, stopy i kolana Berg pierwsze uderzyły w sztywną powierzchnię. Materiał konstrukcyjny był śliski, gładszy od lodu, nagły chłód przeszył jej dłonie niczym wstrząs elektryczny. Powoli wysunęła spod siebie ręce i nogi. Odwróciła głowę, tak, że względnie bezboleśnie uderzyła w powierzchnię piersią i udami.

Znieruchomiała z szeroko rozpostartymi kończynami, przyciśnięta do kopuły. Leżała tak przez kilka minut, przylegając płasko do zimnego wytworu xeelee, a oddech świszczał jej między zębami.

Trafiały się jej gorsze lądowania.

Światło uległo zmianie. Uniosła głowę. Splin ponownie wschodził ponad zakrzywionym horyzontem kopuły, wrogi, cielisty księżyc usiany kraterami oczu i wylotów broni.

Загрузка...