3

Jasoft Parz raz jeszcze wisiał w przestrzeni kosmicznej przed splińskim statkiem.

Powierzchnia frachtowca była oceanem szarego cielska. Parz spojrzał wprost w gałkę oczną, która obracając się, obdarzyła go niedbałym spojrzeniem spomiędzy fałd stwardniałej skóry, i nieoczekiwanie odczuł dziwną więź łączącą go ze splinem, bratnią istotą pozostającą na usługach qaxów.

Parz świadom był obecności setki typów uzbrojenia skierowanych na jego delikatny flitter — być może łącznie z legendarnymi emitorami fal grawitonowych, władnymi rozbijać gwiazdy, które qaxowie wykradli xeelee.

Chciało mu się śmiać. Fala nieistnienia pędziła być może w ich stronę ze zmienionej przeszłości, a oni wciąż grozili swą dziecinną bronią staremu człowiekowi.

— Ambasadorze Jasotcie Parz. — Elektroniczny głos gubernatora był jak zawsze miękki, kobiecy i słodki, a zarazem nieprzenikniony.

— Jestem tutaj, gubernatorze — odparł Parz miarowym tonem.

Przez długą chwilę panowało milczenie. Potem gubernator odezwał się:

— Jestem zmuszony prosić cię o pomoc.

Parz poczuł, jak jego ciało opuszcza napięcie, miał wrażenie, jakby mięśnie brzucha układały się wygodnie, fałda za fałdą. Jakże lękał się tego wezwania na spotkanie z gubernatorem — pierwszej podróży na orbitę od owej okropnej chwili sprzed tygodnia, kiedy stał się świadkiem upokorzenia doznanego przez qaxów z rąk buntowniczej hołoty, która zdołała wymknąć się im przez portal Złącza. Parz powrócił do swych zwykłych obowiązków — choć i to było niełatwe. Nawet skromne liczebnie kręgi dyplomatyczne kontrolujące planetę pulsowały od rozmów o tym pojedynczym, oszałamiającym akcie nieposłuszeństwa. Czasami Parz marzył o tym. by wymknąć się szczelnemu kordonowi służb zabezpieczających, zamykającemu w sobie całe jego życie, i zanurzyć się w świecie zwykłych ludzi. Oczywiście zginąłby, skoro tylko odkryto by, że jest kolaborantem… może jednak warto było zapłacić taką cenę za możność usłyszenia z tysiąca ust słodkiej nuty nadziei.

Zabrakło mu jednakże odwagi, a może głupoty, by to zrobić. Uzbroił się w cierpliwość, oczekując na decyzję gubernatora. Qaxom w żadnej mierze nie zabrakłoby wyobraźni, by ukarać całą planetę za postępek garstki ryzykantów.

Nawet egzekucje nie byłyby dla Parza żadnym zaskoczeniem.

O dziwo, obwinianie qaxów za podobne uczynki nieodmiennie przychodziło mu z trudem. Aby zapanować nad Ziemią i jej bratnimi planetami, qaxowie musieli jedynie przestudiować historię i zaadaptować metody stosowane przez ludzi do utrzymywania władzy nad swymi bliźnimi. Nie istniały żadne dowody na to, by qaxowie dopracowali się podobnej taktyki przy okazji kontaktów w obrębie swego gatunku. Qaxowie zachowywali się dokładnie tak, jak wszyscy najeźdźcy na przestrzeni dziejów ludzkości. Ludzie, zdaniem Parza, mogli obwiniać jedynie samych siebie za taki stan rzeczy. Qaxowie byli jakby uzewnętrznioną personifikacją sposobu, w jaki ludzie traktowali się nawzajem, swego rodzaju sądem historii.

Lecz, koniec końców, nie wydarzyło się nic drastycznego. Teraz zaś Parza wezwano na kolejne, zamknięte spotkanie na orbicie.

— Powiedz, czego sobie życzysz, gubernatorze.

— Sądzimy, że udało się nam zabezpieczyć portal Złącza — zaczął qax. — Otacza go pierścień splińskich okrętów wojennych. Szczerze mówiąc, każdy człowiek, który zbliży się na milion mil do tego obiektu, ulegnie likwidacji.

Parz uniósł brwi.

— Dziwi mnie, że nie zniszczyliście portalu.

Ponownie niezwykłe dla tego gatunku wahanie.

— Jasofcie Parz, nie potrafię rozstrzygnąć, jaki tryb postępowania byłby poprawny w obecnej sytuacji. Ludzki statek, obsadzony przez buntowników wrogich qaxańskiej administracji, umknął piętnaście stuleci w przeszłość — w okres, kiedy qaxowie nie mieli jeszcze wpływu na sprawy ludzkości. Celem tych buntowników, bez cienia wątpliwości, jest doprowadzenie w bliżej nieokreślony sposób do zmiany rozwoju wydarzeń, zapewne do przygotowania ludzkości na stawienie oporu albo obalenie qaxańskiej administracji. Parz, zmuszony byłem założyć, że przeszłość już uległa zmianie wskutek działalności tych buntowników.

Parz skinął głową.

— Więc niszcząc portal, utracilibyście jedyną drogę dostępu do przeszłości.

— Utraciłbym jakąkolwiek możliwość wpłynięcia na rozwój wydarzeń.

Parz poprawił się w fotelu.

— Wysłaliście już coś na drugą stronę?

— Jeszcze nie.

Parz wybuchnął śmiechem.

— Gubernatorze, upłynął już tydzień. Nie sądzisz, że to objaw niezdecydowania? Albo zamknijcie to cholerne przejście, albo z niego skorzystajcie. W każdym wypadku musicie zacząć działać.

A podczas gdy wy zwlekacie z podjęciem decyzji, uzupełnił w duchu, fala nierealności przez cały czas zmierza ku nam z niewyobrażalną szybkością…

Parz spodziewał się ostrej reakcji na swą prowokacyjną uwagę, lecz jedyną reakcją, jaką uzyskał, było kolejne zawahanie.

— Nie potrafię opracować planu postępowania. Ambasadorze, proszę rozważyć implikacje obecnej sytuacji. Ci buntownicy kontrolują przeszłość, ponad półtora tysiąca lat. Próbowałem oszacować zagrażające nam z tej przyczyny potencjalne straty, lecz żaden algorytm nawet nie potrafił podać przybliżonego rzędu wielkości. Uważam, że niebezpieczeństwo — z praktycznego punktu widzenia jest nieskończone… Moja rasa po raz pierwszy, i być może ostatni, staje w obliczu podobnego zagrożenia.

Jasoft skubnął wargę w zamyśleniu.

— Niemalże budzi się we mnie współczucie, gubernatorze.

Pospieszne rozważania w łonie szczątkowej społeczności naukowej na Ziemi również obracały się wokół efektów ucieczki buntowników w przeszłość. Czy rebelianci mogą zmienić historię? Niektórzy utrzymywali, że ich działanie poszerzy jedynie zakres granic prawdopodobieństwa — że ich posunięcia stwarzają nowe, alternatywne rzeczywistości. Inni utrzymywali, że rzeczywistość zogniskowana jest wzdłuż pojedynczej osi, wystawionej na zakłócenia wskutek utworzenia „zamkniętej krzywizny czasowej”, szlaku buntowników wiodącego przez czasoprzestrzeń w przeszłość.

W każdym wypadku nikt nie wiedział, czy świadomość przetrwać mogła w niezmienionym stanie podobne zakłócenie — czy Jasoft zorientuje się, że jego świat, jego historia zmienia się wokół niego? A może przejdzie coś na kształt miniaturowej śmierci i zastąpi go nowy. subtelnie zmodyfikowany Jasoft? Nie istniały też najogólniejsze nawet szacunki tempa z subiektywnego punktu widzenia w jakim zakłócenie zbliżało się ku nim, wyłaniając się z przeszłości niczym z głębin posępnego morza.

Jasoftowi wszystkie te spekulacje wydawały się nierealne — a jednak w pewnej mierze pozbawiały zamieszkiwany przezeń świat realności, jak gdyby całe jego życie stanowiło zaledwie zawieszoną w próżni jaskrawo pomalowaną płaszczyznę. Nie bał się a przynajmniej tak uważał lecz wyczuwał, że jego poczucie rzeczywistości doznało głębokiego wstrząsu.

Podejrzewał, że było to uczucie bliskie lekkiego obłędu.

— Ambasadorze, proszę o sprawozdanie na temat tych buntowników. Co udało się ustalić?

Jasoft wyciągnął minikomp z teczki, zamontował go przed sobą na stole i przebiegł palcami po jego powierzchni, przywołując dane.

— Sądzimy, że buntownicy należą do grupy określającej się mianem Przyjaciół Wignera. Przed przeprowadzeniem tej zuchwałej akcji uważano ich za ugrupowanie marginalne, w minimalnym stopniu zagrażające trwałości reżimu.

— Prowadzimy świadomą politykę ignorowania podobnych organizacji — oznajmił posępnie qax. — Zaczerpniętą z długofalowej strategii takich ludzkich potęg kolonialnych jak imperium rzymskie, które zezwalało na działalność lokalnych wyznań religijnych… Po co tracić środki na zwalczanie czegoś, co samo w sobie jest niegroźne? Być może polityka ta poddana zostanie teraz rewizji.

Parz zadrżał, słysząc to ostatnie, beznamiętnie wygłoszone zdanie i wyczuwając ukrytą w nim groźbę.

— Odradzałbym to — powiedział szybko. — W końcu, co się stało, już się nie odstanie.

— Co wiadomo na temat ich statku?

Jasoft poinformował go, że pojazd zmontowany został pod ziemią na niewielkiej wyspie wciąż jeszcze nazywanej Brytanią.

Podczas dziesięcioleci okupacji wprowadzono w życie program, którego celem była systematyczna redukcja ludzkiego potencjału kosmicznego. Statki z całego Układu Słonecznego i pobliskich gwiazd — niewielkiego pęcherzyka przestrzeni zajętego przez ludzi przed okupacją — sprowadzone zostały na Ziemię, zarekwirowane i rozebrane w stoczniach przekształconych w prymitywne złomownie. Nikt nie wiedział, nawet teraz, ile pojedynczych pojazdów wciąż jeszcze ukrywało się przed qaxańskim prawodawstwem gdzieś wśród gwiazd, lecz skoro Układ Słoneczny i ważniejsze kolonie pozaukładowe zajęte zostały przez najeźdźców, nie stanowiły one poważnego zagrożenia…

Aż do tej chwili. Statek buntowników najwyraźniej zbudowano, opierając się na wykradzionych szczątkach złomowanego, zarekwirowanego frachtowca.

— Skąd ta nazwa? — zapytał qax. — Kim był ten Wigner?

Parz postukał w minikomp.

— Eugene Wigner, fizyk kwantowy, żyjący w XX wieku niemal współcześnie z wielkimi pionierami badań w tej dziedzinie — Schrodingerem, Heisenbergiem. Wigner specjalizował się w solipsyzmie kwantowym.

Qax milczał przez krótką chwilę. Potem oznajmił:

— To niewiele dla mnie znaczy. Musimy ustalić intencje tych Przyjaciół. Jasoft. Musimy znaleźć sposób, by spojrzeć na świat ich oczami. Nie jestem człowiekiem. Musisz mi pomóc.

Parz oparł ręce o blat stolika i zebrał myśli.

Wigner i jego współpracownicy próbowali stworzyć nową teorię filozofii, reagując na to, że fizyka kwantowa, uniwersalnie akceptowana przez naukę, usiana była niesamowity mi sprzecznościami, co nasuwało myśl, iż świat zewnętrzny nie cechował się uporządkowaną, określoną strukturą tak długo, dopóki nie został poddany procesowi poznawczemu.

— My, ludzie, jesteśmy gatunkiem ograniczonym, praktycznym — oznajmił Jasoft. — Żyję w mej głowie, gdzieś tam, w środku. Sprawuję daleko posuniętą władzę nad mym ciałem — nad rękoma, nogami — i do pewnego stopnia kontroluję przedmioty, które potrafię podnieść i użyć ich. — Uniósł oburącz swój minikomp. — Potrafię to poruszyć. Jeżeli rzucę nim o ścianę, odbije się. Minikomp jest bytem dyskretnym i odrębnym od mojego. Ten zdroworozsądkowy pogląd na strukturę wszechświata zaczął się załamywać, gdy zaczęto poznawać najdrobniejsze elementy stworzenia.

Wszystko rozbija się o nieoznaczoność. Potrafię zmierzyć położenie mojego minikompa, powiedzmy, odbijając od niego foton i rejestrując to zjawisko urządzeniem pomiarowym. Ale jak zarejestrować położenie elektronu? Jeśli odbiję od niego foton, przesunę zarazem elektron z miejsca, w którym znajdował się w momencie pomiaru… Powiedzmy, że zmierzyłem położenie elektronu z dokładnością do jednej bilionowej cala. W tym wypadku niepewność w odniesieniu do pędu elektronu będzie tak wielka, że w następnej sekundzie nie będę miał pojęcia, gdzie to cholerstwo mogłoby się znajdować w promieniu stu mil.

A więc, nigdy nie osiągnę pewności co do tego, gdzie ów elektron się znajduje i zarazem dokąd zmierza… Zamiast traktować tę cząstkę albo jakikolwiek inny przedmiot jako nieciągły, materialny byt niezwykle małych rozmiarów, muszę rozumować kategoriami funkcji fal prawdopodobieństwa.

Schrödinger opracował równania opisujące zmiany i przekształcenia, jakim podlegały fale prawdopodobieństwa w kontakcie z innymi cząsteczkami i siłami.

Parz zamknął oczy.

— Wyobrażam sobie przestrzeń kosmiczną wypełnioną prawdopodobieństwem niczym błękitnymi falami. Gdyby mój wzrok był wystarczająco dobry, być może mógłbym ujrzeć te fale w pełni ich przepychu. Lecz nie potrafię. Przypomina to spoglądanie spod na wpół zamkniętych powiek: postrzegam jedynie pociemniałe plamy w miejscach, gdzie znajdują się grzbiety i zagłębienia. I mówię wtedy do siebie — tam, tam właśnie znajduje się mój elektron. Ale to nieprawda. Widzę jedynie szczyt fali… W miejscu gdzie zlokalizowany jest szczyt funkcji falowej, najprawdopodobniej znajdę i mój elektron — ale to nie jest jedyna możliwość.

— Jednak funkcje falowe ulegają rozkładowi w momencie obserwacji — podsunął qax.

— Zgadza się. Połączenie rzeczywistości kwantowej i świata zmysłów — ludzkich zmysłów — następowało w chwili dokonywania pomiaru. Przeprowadzam mój eksperyment i ustalam, że elektron znajduje się, w danym momencie — stuknął czubkiem palca w blat dokładnie tutaj. Wtedy pozycyjna funkcja falowa zapada się wszystkie prawdopodobieństwa zmniejszają się do zera, z wyjątkiem tego niewielkiego wycinka przestrzeni, w którym umiejscowiłem mój elektron. Oczywiście skoro tylko zakończę pomiar, funkcje falowe rozwijają się na nowo, wybiegając z miejsca obliczonej lokalizacji elektronu. — Parz zmarszczył czoło. — Tak więc moja obserwacja odmieniła podstawowe właściwości elektronu. Nie sposób oddzielić obserwatora od przedmiotu obserwacji… można nawet zasugerować, że akt obserwacji stał się siłą sprawczą odpowiedzialną za istnienie tego elektronu.

I tu kryje się zagadka. Paradoks. Schrödinger wyobraził sobie kota zamkniętego w pudle z pojedynczym jądrem promieniotwórczym. W pewnym okresie czasu istnieje pięćdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo rozpadu tego jądra. Jeśli tak się stanie, automatyczny mechanizm zabije kota. W przeciwnym razie kot żyć będzie dalej. Teraz pozostawmy pudło w spokoju przez określony uprzednio czas, nie zaglądając do środka. Proszę mi powiedzieć: kot żyje czy jest martwy?

Qax odpowiedział bez chwili wahania:

— Gdzie tu paradoks? Do chwili otwarcia pudła odpowiedzi udzielić można jedynie w kategoriach prawdopodobieństwa.

— Zgadza się. Do chwili otwarcia pudła funkcja falowa systemu złożonego z pudła i kota pozostaje niezmieniona. Kot nie jest ani żywy ani martwy: zachodzi identyczne prawdopodobieństwo zaistnienia obu tych stanów.

Lecz Wigner rozwinął paradoks Schrödingera jeszcze dalej. Załóżmy, że przyjaciel Wignera otworzył pudło i sprawdził, czy kot żyje, czy też jest martwy. Pudło, kot i przyjaciel tworzą teraz większy układ kwantowy, o bardziej złożonej funkcji falowej, według której stan kota — jak i przyjaciela — pozostaje nieokreślony do momentu obserwacji dokonanej przez Wignera albo innego obserwatora.

— Ówcześni fizycy nazwali taką sytuację mianem paradoksu przyjaciela Wignera — powiedział Jasoft. Prowadzi on do nieskończonego kolapsu, niekiedy nazywanego katastrofą von Neumanna. System złożony z pudła, kota i przyjaciela pozostaje nieokreślony do chwili obserwacji przeprowadzonej, powiedzmy, przeze mnie. Wtedy jednak powstaje nowy system — pudło, kot, przyjaciel, ja który sam pozostaje nieokreślony do chwili obserwacji przeprowadzonej przez trzecią osobę i tak dalej.

Qax zastanawiał się nad tym przez chwilę.

— Czyli z ludzkiego punktu widzenia mamy do czynienia z centralnym paradoksem istnienia i fizyki kwantowej, sformułowanym przez tego Wignera gadaniną o kotach i przyjaciołach.

— Dokładnie tak — Jasoft zerknął na minikomp. — Być może rzeczywistość zewnętrzna stwarzana jest aktem obserwacji. Schrödinger zastanawiał się, czy bez świadomości „świat nie pozostałby przedstawieniem przed pustą widownią, nie istniejącym dla nikogo, a więc w rzeczy samej nieistniejącym?”

— No, cóż. Jasoft. A czego dowiadujemy się dzięki temu o sposobie rozumowania tych. którzy podają się za Przyjaciół Wignera?

Parz wzruszył ramionami.

— Przykro mi, gubernatorze. Nie mogę przedstawić żadnej hipotezy.

Wtedy zapadło przeciągające się milczenie. Parz wyglądał przez iluminator flittera w kierunku nieruchomego oka splina.

Nagle, kątem oka, Parz dostrzegł poruszenie. Poprawił się w fotelu, by przyjrzeć się temu dokładniej.

Spliński frachtowiec zmieniał postać. W utwardzonym naskórku pojawiła się szczelina długa na około sto jardów, otwór, który rozwarł się szerzej, ukazując czerwono-czarny tunel, zachęcający w dziwnie obsceniczny sposób.

— Potrzebuję twej porady i wsparcia, ambasadorze — oznajmił gubernator. — Zostaniesz wpuszczony do wnętrza frachtowca.

Ekscytacja i podniecenie przepłynęły falą przez ciało Parza.

Flitter ruszył z szarpnięciem do przodu. Parz naparł na krępujące go zabezpieczenia, pragnąc, by drobny statek jak najszybciej zagłębił się w oczekujący go otwór splina.


Flitter posuwał się długimi na mile cielistymi, mrocznymi tunelami. Czerwone naczynia wypełnione odpowiednikiem krwi pulsowały wzdłuż ścian. Drobne, cieliste automaty — gubernator używał na ich określenie nazwy „limfoboty” — wirowały wokół flittera, towarzysząc mu w podróży. Parz poczuł nagły napływ klaustrofobii, jakby te krwiście czerwone ściany miały zacisnąć się wokół niego. Spodziewał się, że ten aspekt struktury splina poddany zostanie sterylizacji panelami i jaskrawym oświetleniem. Gdyby statek eksploatowali ludzie, podobne modyfikacje zostałyby niewątpliwie przeprowadzone. Żaden człowiek nie zniósłby na dłuższą metę absurdalnego wrażenia bycia połkniętym, wędrówki przez nie kończący się układ trawienny.

Flitter wynurzył się nareszcie z pomarszczonej śluzy w obszerniejszym pomieszczeniu — brzuchu splina, skonstatował natychmiast Parz na swój prywatny użytek. Świetliste kule unosiły się w całym jego wnętrzu, pomieszczenie mogło mierzyć około ćwierć mili długości; odległe, różowawe ściany pożyłkowane były skrytymi pod nabłonkiem naczyniami.

Przejście z krwistego tunelu w tą truskawkoworóżową przestrzeń przypomina proces narodzin, pomyślał Parz.

W centralnym punkcie sali znajdowała się kula wypełniona brązowawą cieczą, szeroka na mniej więcej sto jardów. W jej wnętrzu, pod powierzchnią cieczy. Parz dostrzegł kilkanaście urządzeń. Metalowe zastrzały biegły z ich wnętrza i zagłębiały się w ścianie żołądka splina, stanowiąc zakotwiczenie kuli. Jej powierzchnię pokrywał menisk brązowawych szumowin. Płyn wydawał się leniwie wrzeć. tak że menisk podzielony był na tysiące albo i miliony heksagonalnych komórek konwekcyjnych wielkości dłoni. Zafascynowanemu Parzowi mimowolnie stanął przed oczami obraz skwierczącej na patelni zupy.

W końcu odezwał się:

— Gubernatorze?

— Jestem tutaj.

Głos dobiegał oczywiście z elektronicznego tłumacza wchodzącego w skład wyposażenia flittera. tak więc nie pomagał ani trochę w zlokalizowaniu mówiącego. Parz odruchowo zaczął rozglądać się po wnętrzu komnaty.

— Gdzie jesteś? Gdzieś we wnętrzu tej kuli?

Qax roześmiał się.

— Gdzie jestem, w rzeczy samej? Który z nas potrafi bez wahania odpowiedzieć na to pytanie? Masz rację, ambasadorze. Nie kryję się w tej cieczy, ani też nie jestem z niej zbudowany.

— Nie rozumiem.

— Turbulencja, Parz. Dostrzegasz komórki konwekcyjne? Tam właśnie jestem, jeśli jestem gdziekolwiek. Teraz pojmujesz?

Jasoft w oszołomieniu zadarł głowę do góry.


Rodzinna planeta qaxów była jednym wielkim bagnem.

Morze, podobne pierwotnemu oceanowi oblewającemu lądy pradawnej Ziemi, pokrywało ten świat od bieguna do bieguna. Zatopione kratery wulkanów żarzyły się niczym ogniste węgle. Morze wrzało. Wszędzie pełno było turbulencji, komórek konwekcyjnych takich jak te, które Parz ujrzał na kuli skrytej w sercu splina.

— Parz, turbulencja stanowi przykład uniwersalnej zasady samoorganizacji materii i energii — powiedział qax. — W oceanie mego świata energia wytwarzana wskutek różnicy temperatur między procesami wulkanicznymi a atmosferą znajduje swe ujście, organizuje się dzięki turbulencji w miliardy komórek konwekcyjnych.

— Wszystkie znane nam formy życia zbudowane są z komórek — kontynuował gubernator. — Nie dysponujemy bezpośrednimi danymi, lecz zakładamy, że zasada ta ma zastosowanie nawet w przypadku samych xeelee. Z drugiej strony, nie ma chyba żadnych praw określających formy, jakie komórki te mogłyby przybierać.

Parz podrapał się po głowie i roześmiał odruchowo dziecięcym śmiechem zadziwienia.

— Chcesz mi powiedzieć, że te komórki konwekcyjne stanowię podstawę waszego bytu?

— Aby podróżować w kosmosie, zmuszony byłem do zabrania ze sobą na pokład tego splińskiego pojazdu części mego macierzystego oceanu. Niewielka czarna dziura w centrum splina wytwarza pole grawitacyjne utrzymujące integralność sfery, zaś grzejniki zatopione w płynie symulują procesy wulkaniczne rodzinneeo morza.

— To niezbyt wygodne — stwierdził sucho Parz. — Nic dziwnego, że do podróżowania potrzebujecie splińskich frachtowców.

— Jesteśmy delikatnymi stworzeniami, jeśli chodzi o naszą strukturę fizyczną — odparł gubernator. — Narażamy się na rozproszenie. Manewrowość tego frachtowca musi być znacznie ograniczona, tak, by moja świadomość nie uległa rozpadowi. I jest nas też relatywnie niewielu, w porównaniu, dajmy na to, z ludźmi.

— Taak. Nie macie zbyt wiele miejsca, nawet w morzu pokrywającym całą planetę…

— Najwięksi z nas ciągną się całymi milami, Parz. Jesteśmy też nieśmiertelni. Komórki konwekcyjne bez trudu można odświeżać i wymieniać, nie degenerując przy tym świadomości… Rozumiesz chyba, że ta informacja nie ma prawa przedostać się do szerszej wiadomości. Nasza kruchość jest faktem, który łatwo można by wykorzystać przeciwko nam.

To ostrzeżenie zmroziło stare kości Parza. Lecz ciekawość, dostęp do źródła wiadomości po latach suszy sprawiły, że nie mógł się powstrzymać przed zadawaniem dalszych pytań.

— Gubernatorze, jakim sposobem qaxowie zdołali oderwać się od powierzchni swej planety i ruszyli w kosmos? Z pewnością nie jesteście zdolni do realizacji projektów inżynieryjnych zakrojonych na większą skalę.

— Lecz mimo to technologia nie jest obca naszej rasie. Parz, moja świadomość funkcjonuje odmiennie od twojej. To zupełnie inna skala: ja zachowuję wrażliwość na bodźce zewnętrzne nawet na poziome molekularnym. Jeśli tego zapragnę, moje komórki są zdolne funkcjonować jako niezależne fabryki, wytwarzając produkty oparte na wyrafinowanej, zminiaturyzowanej technologii natury biochemicznej. Handlowaliśmy nimi między sobą przez miliony lat, nieświadomi istnienia reszty wszechświata. Wtedy zostaliśmy „odkryci”. Obcy pojazd wylądował w naszym oceanie i nawiązane zostały wstępne kontakty…

— Kim oni byli?

Gubernator zignorował to pytanie.

— Nasze produkty biochemiczne posiadały olbrzymią wartość rynkową i zdołaliśmy zbudować imperium handlowe dzięki pośrednikom — rozległe na całe lata świetlne. Lecz przy większych projektach wciąż uzależnieni jesteśmy od ras satelickich…

— Takich jak ludzie. Albo spliny, które wożą was po kosmosie w swych brzuchach.

— Jedynie nieliczni z nas opuszczają ojczystą planetę. Ryzyko jest zbyt wielkie.

Parz usiadł ponownie w fotelu.

— Gubernatorze, znamy się od dawna. Wiesz z pewnością, że przez wszystkie te lata do szaleństwa doprowadzała mnie znikomość mojej wiedzy o qaxach. Ale jestem przekonany, że nie pokazałeś mi tego wszystkiego w ramach nagrody za długą służbę.

— Masz słuszność, ambasadorze.

— W takim razie powiedz mi, czego ode mnie oczekujesz.

— Parz, oczekuję od ciebie zaufania — odparł gładko gubernator. — Pragnę uzyskać dostęp do przyszłości. Pragnę, by ludzie zbudowali dla mnie nowe złącze czasoprzestrzenne. I życzę sobie, byś ty stanął na czele tego projektu.


Ładnych parę minut zajęło Parzowi uspokojenie wirujących w głowie myśli.

— Gubernatorze, obawiam się, że nie rozumiem.

— Odtworzenie starożytnej technologii opartej na materii egzotycznej nie powinno stanowić problemu, wziąwszy pod uwagę rozwój ludzkiej nauki na przestrzeni ostatniego półtora tysiąclecia. Jednak tym razem parametry projektu będą odmienne od pierwotnych…

Parz pokręcił głową. Czuł się ociężały, ogłupiały i stary.

— Pod jakim względem?

Za pośrednictwem pulpitu flittera qax wprowadził do minikompa Parza nowy obraz: elegancką, geometryczną konstrukcję, ikosaedr. Jego dwadzieścia obracających się powoli ścian zabarwionych było na błękitno.

— Nowe złącze musi mieć rozmiary pozwalające na przejście splińskiego frachtowca — powiedział gubernator. — Albo innego pojazdu wystarczająco dużego, by pomieścić w swym wnętrzu qaxa.

Podróżnik korzystający z tunelu czasoprzestrzennego podlegał grawitacyjnym napięciom przypływowym w chwili przekroczenia portalu zbudowanego z materii egzotycznej, jak i podczas samej wędrówki przez tunel. Parz pojął teraz, że qaxowie byli znacznie bardziej podatni na podobne przeciążenia niż ludzie.

— A więc przekrój tunelu musi być szerszy od poprzedniego — rozmyślał. — Zaś portale muszą mieć znacznie większe rozmiary, tak, by dało się ominąć kratownice z materii egzotycznej…

Parz w zamyśleniu dotknął minikompa. Geometryczne formy rozmyły się posłusznie.

Qax zawahał się.

— Parz, potrzebuję twojej współpracy przy tym projekcie. — W sztucznym głosie gubernatora brzmiała nuta szczerości, prawdziwego błagania. — Muszę wiedzieć, czy możesz mieć przez to jakieś kłopoty.

Parz zmarszczył brwi.

— Niby dlaczego?

— Jesteś kolaborantem — stwierdził wprost qax, a Parz zadrżał. Nie są mi obce negatywne skojarzenia, jakie to słowo wywołuje u ludzi. Teraz zaś proszę cię o współpracę nad projektem, którego powodzenie oznaczać może olbrzymią, symboliczną klęskę ludzkości. Jestem świadom tego, jak wiele ten niewielki sukces buntowników, ich ucieczka pod prąd czasu, oznaczał dla ludzi, którzy postrzegają nas jako brutalnych zdobywców…

— Jesteście brutalnymi zdobywcami — uśmiechnął się Parz.

— Teraz zaś proszę cię o obrócenie tego symbolu ludzkiego oporu na użytek qaxów. Traktuję to jako wyraz wielkiego zaufania. A jednak dla ciebie jest to, być może, najpodlejszą z obelg.

Parz pokręcił głową i spróbował udzielić mu uczciwej odpowiedzi jak gdyby qax stał się jego uzewnętrznionym sumieniem, nie zaś rozfilozofowanym zdobywcą, władnym zgnieść go w mgnieniu oka.

— Mam własną opinię na temat qaxańskiej okupacji, własne osądy waszych posunięć powiedział powoli. Lecz moje poglądy nie przegnają qaxańskiej floty, nie przywrócą dawnych technologii, potencjału i czystej godności, którą, psiakrew, nam odebraliście.

Qax milczał.

— Jestem człowiekiem praktycznym. Jestem urodzonym dyplomatą. Mediatorem. Dzięki mojej pracy staram się przekształcić posępną rzeczywistość qaxańskiej władzy w układ będący do zaakceptowania dla jak największej liczby ludzi.

— Twoi pobratymcy powiedzieliby, że współpracując z nami, przyczyniasz się do utrwalenia naszej dominacji.

Parz rozłożył swe starcze, pokryte plamami ręce, przelotnie dziwiąc się otwartości swej rozmowy z qaxem.

— Gubernatorze, długimi godzinami zmagałem się z podobnymi dylematami. Jednak w ostatecznym rozrachunku zawsze pojawia się jakiś nowy problem. Coś naglącego i praktycznego, gdzie mogłem wykazać swą przydatność. Spojrzał ku kuli wolno wrzącej cieczy. — Wyrażam się w miarę zrozumiale?

— Jasoft, sądzę, że mamy ze sobą wiele wspólnego, ty i ja. Dlatego właśnie wybrałem ciebie do pomocy w tym przedsięwzięciu. Obawiam się, że pochopne działania buntowników, tych Przyjaciół Wignera, stanowią niezwykle poważne niebezpieczeństwo — nie tylko dla qaxów, lecz być może również i dla ludzkości.

Parz pokiwał głową.

— Mnie także przyszło to na myśl. Bawienie się historią to niezupełnie nauka ścisła… a kto z nas chciałby zaufać osądom zdesperowanych uciekinierów?

— A więc pomożesz mi?

— Gubernatorze, dlaczego chcesz podróżować w przyszłość? Jak mogłoby to pomóc ci w rozwiązaniu problemu mającego korzenie w przeszłości?

— Nie widzisz, jakie możliwości otwiera przed nami ta technologia? Budując portal w przyszłość, uzyskam sposobność przeprowadzenia konsultacji z mieszkańcami epoki, w której nasz problem został już rozważony i rozwiązany. Nie muszę podejmować decyzji w tej tak ważkiej kwestii, nie mając pewności co do jej rezultatów. Mogę porozumieć się zqaxami z przyszłości i zdać się na ich zalecenia…

Parz zastanowił się przelotnie, czy ten nieprawdopodobny plan nie pociągnie za sobą jakiegoś paradoksu czasowego.

— Rozumiem twoje intencje, gubernatorze. Ale… czy jesteś pewien, że tego właśnie chcesz? Czy nie byłoby lepiej podjąć decyzję samodzielnie, tu i teraz?

Sztuczny głos gubernatora był płynny, nie zdradzał śladu zaniepokojenia, lecz Parzowi wydało się, że wyczuwa w nim odrobinę desperacji.

— Nie stać mnie na podobne ryzyko, Parz. Kto wie, jest całkowicie prawdopodobne, że będę mógł skonsultować się z samym sobą… wiedzącym, co należy uczynić. Pomożesz mi?

Sytuacja całkowicie go przerasta, uświadomił sobie Parz. Nie wie, jak ma sobie poradzić z tym problemem. Cały ten wyrafinowany projekt budowy złącza, który pochłonie niezmierzone ilości energii i zasobów, to jedna wielka zasłona dymna, mająca ukryć niekompetencję gubernatora. Poczuł ukłucie nieoczekiwanej dumy, szowinistycznej radości z tego niewielkiego, ludzkiego sukcesu.

Lecz zaraz strach przyćmił uczucie triumfu. Do tej pory grał z gubernatorem w otwarte karty… Czy potrafił zdać się na rozsądek Przyjaciół Wignera, którzy dzięki przypadkowi uzyskali tak niewyobrażalną potęgę?

I wreszcie, ostateczne zwycięstwo polityki odkładania kroków zaradczych na później niewątpliwie zwiększyłoby prawdopodobieństwo tego, że gdy nadejdzie wreszcie gnająca z przeszłości lala nierealności, zastanie ich bezradnymi i nieprzygotowanymi.

Kończąc swoje rozmyślania, Parz uznał, żei tak nie ma innego wyboru.

— Pomogę ci, gubernatorze — powiedział. — Powiedz mi, od czego mam zacząć.

Загрузка...