— No, bądź dobrym żołnierzykiem i wypij zupkę…
Ciepłe tony głosu wślizgnęły się do zdecydowanie odrażającego snu; toteż Bill skwapliwie skorzystał z tego pretekstu, by się obudzić. Z wielkim wysiłkiem uniósł powieki. Najpierw nie widział nic, potem gdy wzrok mu się wyostrzył, ujrzał kubek. Kubek stał na tacy. Tacę trzymała biała dłoń. Biała dłoń łączyła się z białym ramieniem. Białe ramię wyrastało z białego munduru. Mundur wypchany był kobiecymi piersiami. Ze zwierzęcym skowyten Bill odtrącił tacę i spróbował rzucić się na biały mundur, ale nie udało mu się to, ponieważ jego lewa ręka spowita była w jakiś kokon i wisiała na przymocowanych do sufitu linkach, toteż wydając ciągle dzikie okrzyki zatoczył się tylko w łóżku jak schwytana w pajęczynę mucha. Pielęgniarka wrzasnęła i uciekła.
— Miło widzieć cię w pełni sił — powiedział lekarz, po czym doskonale wyćwiczonym ciosem umieścił go z powrotem w łóżku, a następnie obezwładnił jego wolne ramię zgrabnym chwytem judo.
— Teraz dam ci obiad, wypijesz go grzecznie, a potem będziesz miał gości. Twoi koledzy czekają na odsłonięcie.
Bill odzyskał już czucie w ręce i mógł zacisnąć palce na kubku.
— Jacy koledzy? Jakie odsłonięcie? Co tu się w ogóle dzieje? — pytał podejrzliwie w przerwach między łykami.
Otworzyły się drzwi i do pokoju weszła spora grupa żołnierzy. Bill szukał wśród nich znajomej twarzy, ale nie mógł znaleźć. I wtedy sobie przypomniał.
— Zadek upieczony! — krzyknął. — Tembo ugotowany! Bezpiecznikowy pierwszej klasy Chandra wypatroszony! Wszyscy nie żyją!
Schował się pod kołdrę i zaczął straszliwie jęczeć.
— Nie wypada tak się zachowywać bohaterowi — powiedział z naganą w głosie lekarz, wyciągając go na powierzchnię i wygładzając kołdrę. — Jesteś bohaterem, żołnierzu, człowiekiem, którego opanowanie, pomysłowość, prawość, zdolność koncentracji, duch bojowy i pewne oko ocaliły przed zagładą cały statek. Nie działały już ochronne tarcze, maszynownia była zniszczona, artylerzyści zabici, zdolność manewru zerowa i wrogi krążownik przymierzał się już do zadania ostatecznego ciosu, kiedy ty, niczym anioł zemsty, ranny i bliski śmierci, pojawiłeś się w głównej baterii i ostatkiem sił oddałeś jeden, jedyny strzał, który rozbił flotę nieprzyjaciela i ocalił „Fanny Hill”, wielką damę naszej armady. — Lekarz wręczył Billowi kartkę papieru. — Oczywiście czytam to z oficjalnego raportu, bo ja osobiście uważam, że był to po prostu szczęśliwy przypadek.
— Zazdrość przez pana przemawia — wydął pogardliwie wargi Bill, który już zdążył zakochać się w swym nowym wizerunku.
— Nie zgrywaj się na psychoanalityka! — wrzasnął lekarz, po czym dokończył płaczliwie:
— Zawsze chciałem być bohaterem, a skończyłem służąc bohaterom na dwóch łapach. Dobra, dawaj te bandaże.
Odwiązał podtrzymujące lewą rękę Billa linki i zaczął odwijać bandaże. Żołnierze stanęli tuż za nim ciasnym kręgiem i przypatrywali się w napięciu.
— Co z moją ręką, doktorze? — zapytał tknięty jakimś niedobrym przeczuciem Bill.
— Usmażona jak frytka. Musiałem ją odciąć.
— Więc co to jest? — wyskrzeczał Bill z przerażeniem.
— Inna ręka, którą ci przyszyłem. Po bitwie została ich cała masa. Było 42% ofiar, więc tylko szyłem, ciąłem i rąbałem, mówię ci.
Opadł ostatni zwój bandaża i żołnierze aż westchnęli z zachwytu.
— Świetna ręka!
— Poruszaj nią trochę, co?
— Szew też bardzo ładny — kapitalny ścieg, no nie?
— A jakie mięśnie! Nie ma porównania z tym suchym patykiem po drugiej stronie.
— Dłuższa, ciemniejsza, naprawdę bardzo ładny kolor skóry.
— To ręka Tembo! — zawył Bill. Weźcie ją!
Rzucił się na drugą stronę łóżka, ale ręka uczyniła to samo. Momentalnie przyduszono go do poduszek.
— Masz fart, Bill, żeś dostał taką rękę. I to twojego kołegi!
— Wiesz przecież, że on by nie miał nic przeciwko temu.
— Teraz będziesz miał po nim pamiątkę.
W gruncie rzeczy to rzeczywiście nie była zła ręka. Bill, co prawda przyglądając się jej jeszcze podejrzliwie, poruszył nią, a potem zgiął Palce. Działała. Chwycił i ścisnął ramie stojącego przy łóżku żołnierza, czując, jak gną się kości miauczącego z bólu nieszczęśnika. Potem przyjrzał się jej jeszcze dokładniej i wybuchnął stekiem wyzwisk.
— Ty głupi łamignacie_! Ty weterynarzu! Przecież to prawa ręka!
— I co z tego?
— To z tego, że odciąłeś mi lewą! Teraz mam dwie prawe ręce!
— Po prostu zabrakło lewych. Nie jestem cudotwórcą, staram się jak mogę, a wszyscy i tak narzekają. Ciesz się, że nie przyszyłem ci nogi. — Uśmiechnął się złośliwie. — Albo i czego innego.
— To naprawdę bardzo dobra ręka, Bill — powiedział żołnierz, rozcierając sobie ramię. — A poza tym masz cholerne szczęście. Teraz możesz salutować, którą ręką chcesz, nikt inny tego nie potrafi.
— Masz rację — powiedział ponuro Bill. — Nie pomyślałem o tym. Rzeczywiście nikt inny tego nie potrafi. Zasalutował na próbę swą lewą — prawą ręką. Łokieć zgrabnie podskoczył w górę a palce zatrzymały się pół cala od skroni. Żołnierze strzelili obcasami i oddali salut. W tym momencie huknęły otwierane drzwi i do pokoju zajrzała głowa oficera.
— Spocznij, spocznij… Staruszek chce złożyć tylko nieoficjalną wizytę.
— Kapitan Zekial!
— Jeszcze nigdy go nie widziałem… — rozszczebiotali się żołnierze, stremowani niczym dziewice przed obrzędem defloracji.
Do pokoju weszło jeszcze trzech oficerów, a za nimi pielęgniarz prowadzący dziesięcioletniego kretyna w kapitańskim mundurze i ze śliniakiem na szyi.
— Mmm… Cześć, chłopaki — powiedział Kapitan.
— Kapitan pozdrawia wszystkich obecnych — przetłumaczył jeden z oficerów.
— Czy to ten chłopczyk w łóżeczku?
— A szczególnie serdecznie pragnie pozdrowić naszego bohatera.
— Eee. Coś jeszcze miałem, ale zapomniałem…
— Oprócz tego Kapitan pragnie poinformować nieustraszonego żołnierza, któremu zawdzięczamy ocalenie naszego statku, że zostaje on awansowany do stopnia bezpiecznikowego pierwszej klasy, z czym wiąże się przedłużenie okresu jego służby o dalszych siedem lat, oraz że natychmiast po wypisaniu ze szpitala ma on się udać pierwszym dostępnym środkiem transportu na Planetę Imperialną Helior, gdzie z rąk Cesarza otrzyma order Purpurowej Rzutki z Gwiazdą Mgławicy Węglowej.
— Chyba muszę do łazienki…
— Teraz jednak nie cierpiące zwłoki obowiązki wzywają go na mostek, toteż życzy wam wszystkim wszystkiego najlepszego.
— Czy Staruszek nie jest trochę młody, jak na tę funkcję? zapytał Bill.
— Niektórzy są jeszcze młodsi — odparł lekarz, szukając możliwie tępej igły, by zrobić Billowi zastrzyk. — Musisz pamiętać, że wszyscy kapitanowie są członkami arystokratycznych rodów, a nawet najliczniejsza arystokracja nie wystarczyłaby na całą galaktykę. Jak się nie ma, co się lubi… — znalazł wreszcie igłę nie tylko tępą, ale i pogiętą jak poskręcany ze starości konar.
— No wiec dobrze, młody, bo młody. Ale czy przypadkiem nie jest trochę za głupi?
— Tylko nie obrażaj majestatu, ty szmato! Imperium ma już tych parę tysięcy lat, arystokracja cały czas krzyżuje się między sobą, więc od czasu do czasu ujawnia się parę genów z defektami i mamy ludzi zachowujących się troszkę bardziej ekscentrycznie od najdzikszych nawet pacjentów szpitali psychiatrycznych. Zresztą, założę się, że opracowane specjalnie dla niego testy na inteligencję. Staruszek rozwiązuje śpiewająco! Gdybyś zobaczył kapitana statku, na którym poprzednio służyłem… — wzruszył ramionami i z mściwym błyskiem w oku wbił w Billa wybrakowaną igłę. Bill wrzasnął dziko, a potem przyglądał się ponuro, jak z dziury po zastrzyku kapie powoli krew.
Drzwi zamknęły się i Bill został sam, kontemplując pustą ścianę i swoją przyszłość. Był teraz bezpiecznikowym pierwszej klasy i to było miłe. Jednak tych dodatkowych siedem lat służby już wcale takie miłe nie było. W głowie kłębiły mu się czarne myśli. Chciałby pogadać z którymś ze starych przyjaciół, ale przypomniał sobie, że wszyscy nie żyją i myśli poczerniały jeszcze bardziej. Starał się jakoś pocieszyć, ale nie za bardzo miał czym, dopóki nie odkrył, że może sam ze sobą wymienić uścisk dłoni. To go trochę podniosło na duchu.
Leżał tak w pustym pokoju i wymieniał sam ze sobą krzepkie uściski dłoni, aż wreszcie zmorzył go sen.