14.

— Co pan robi w mojej szafie? — zapylał Bill. Mężczyzna wygramolił się na zewnątrz, rozprostowując zdrętwiałe kości. Był niewielkiego wzrostu, a jego wytarte, niemodne ubranko aż prosiło się o żelazko.

— Musiałem się z tobą zobaczyć. Prywatnie. To najlepszy sposób, wiem z doświadczenia. Masz wszystkiego dosyć, prawda?

— Kim pan jest?

— Nazywają mnie Iks. — X?

— Szybko chwytasz, bystrzak z ciebie. — W przelotnym uśmiechu odsłonił na chwilę pobrązowiałe zęby. — Dobrze się zapowiadasz, takich właśnie potrzeba nam w Organizacji.

— W jakiej Organizacji?

— Nie zadawaj za dużo pytań, to nie zdrowo. Najważniejsza jest dyscyplina. Podnieś rękę i powtarzaj a mną Przysięgę Krwi.

— A po co? — Bill obserwował go uważnie, gotów zareagować na najmniejszy podejrzany, ruch.

— Bo nienawidzisz Cesarza, który ubezwłasnowolnił cię w swojej faszystowskiej armii, bo jesteś wolnym, miłującym swobodę, bogobojnym człowiekiem, gotowym oddać życie za tych, których kochasz, bo pragniesz przyłączyć się do rewolty, naszego świetlanego Buntu, który wyzwoli…

— Precz! — ryknął Bill, chwytając go za klapy i pchając do drzwi. X wyślizgnął się jak piskorz i uciekł za biurko.

— Teraz jesteś sługusem kryminalistów, lecz zrzuć te łańcuchy! Przeczytaj tę książkę — coś spadło na podłogę — i przemyśl ją sobie. Wrócę tu jeszcze.

Bill rzucił się na niego i w tej samej chwili X zrobił coś ze ścianą, która otworzyła się, potykając go w okamgnieniu. Ściana od razu wróciła na swoje miejsce i Bill, chociaż przyglądał się jej bardzo uważnie, nie mógł dostrzec najmniejszej nawet szczeliny. Drżącą rękę podniósł z podłogi książkę, przeczytał tytuł: Amatorski Poradnik dla Przygotowujących Zbrojne Powstanie”, zbladł i wypuścił ją ze zmartwiałych palców. Próbował ją spalić, ale była ogniotrwała, próbował ją podrzeć, ale nie dał rady, próbował ją pociąć, ale tylko stępił nożyczki nie naruszając nawet jednej kartki. W końcu, zdesperowany, wcisnął ją za szafę i próbował zapomnieć o jej istnieniu.

Po zaplanowanej z sadystycznym wyrachowaniem służbie w armii uczciwy dzień uczciwej pracy nad uczciwą porcją śmieci był — dla Billa wielką przyjemnością. Udało mu się tak bardzo skoncentrować, że nie usłyszał, jak otwierają się drzwi i ocknął się ze zdumieniem dopiero wtedy, kiedy usłyszał:

— Czy to Departament Sanitarny?

Bill spojrzał w górę i ujrzał zaczerwienioną twarz wystającą znad trzymanego oburącz ogromnego stosu plastykowych tacek. Nie oglądając się mężczyzna zamknął nogą drzwi i spod tacek pojawiła się trzecia ściskająca pistolet ręka.

— Jeden fałszywy ruch i zginiesz — oznajmił nowo przybyły.

Bill zupełnie nieźle dawał sobie rade z rachunkami. Dwie ręce plus jedna ręka dawały w sumie trzy, toteż nie wykonał żadnego fałszywego ruchu, tylko jeden absolutnie prawdziwy, o znaczy kopnął od spodu w stos tacek, które rąbnęły rewolwerowca w brodę i rzuciły go do tyłu. Zanim ostatnia z wystrzelonych w powietrze tacek dotknęła podłogi, Bill siedział już mężczyźnie na plecach, wykręcając mu głowę śmiertelnym, wenusjańskim chwytem, którym można złamać delikwentowi kręgosłup jak próchniały patyk.

— Wujek… — wystękał człowiek — …mujek… zio… tio… ujak…

— Wy, chingerscy szpiedzy, znacie sporo języków — zauważył Bill, wzmagając nacisk. — Ja… przyjaciel — zabulgotał mężczyzna.

— Jesteś Chingers, bo masz trzy ręce.

Człowiek wierzgnął słabo i jedna z jego rąk odpadła. Bill, kopnąwszy najpierw pistolet w kąt pokoju, odniósł ją ze zdziwieniem.

— To fałszywa ręka — powiedział.

— A co żeś myślał? — wychrypiał obcy, macając sobie ostrożnie kark prawdziwymi rękami: — To dla zmylenia przeciwnika. Bardzo sprytne. Mogę coś nieść, a jednocześnie mieć jedną rękę wolną. Dlaczego nie przyłączyłeś się do rewolty?

Bill oblał się momentalnie potem i rzucił szybkie spojrzenie na szafę.

— O czym pan mówi? Jestem lojalnym, miłującym Cesarza…

— Taaak… To czemu w takim razie nie zameldowałeś G. B. Ś., że pewien człowiek nazwiskiem X usiłował namówić cię do buntu?

— Skąd pan wie?

— Na tym polega moja praca, żeby wiedzieć o wszystkim. Oto moja legitymacja — agent Pinkerton z Galaktycznego Biura Śledczego. — Pokazał Billowi ozdobną, wysadzaną diamentami kartę identyfikacyjną z kolorowym zdjęciem.

— Nie chciałem zrobić nic złego — załkał Bill. — Czemu mnie wszyscy nie zostawią w spokoju?…

— No, no, nieźle, jak na anarchistę. Czy jesteś anarchistą, chłopcze? — oczy Pinkertona przeszywały Billa niczym dwa sztylety.

— Nie! Nie! Nie wiem nawet, jak to się pisze!

— Mam nadzieję. Miły z ciebie chłopak i chciałbym, żebyś się z tego wygrzebał. Dam ci szanse. Kiedy przyjdzie tu znowu Z powiesz mu, że się zastanowiłeś i postanowiłeś wstąpić do Organizacji. Wstąpisz do niej, ale cały czas będziesz pracował dla nas: Numer jest wytłoczony na tym cukierku. Zapamiętaj i połknij. Wszystko jasne?

— Nie. Nie zgadzam się.

— Musisz; bo w przeciwnym razie w ciągu godziny zostaniesz rozstrzelany za współpracę z buntownikami. Poza tym, za swoje raporty będziesz dostawał stówkę miesięcznie.

— Z góry?

— Z góry. — Rolka banknotów wylądowała na biurku. — To za następny miesiąc. Postaraj się na nie zapracować.

Przewiesił sobie zapasową rękę przez ramię, pozbierał tacki i wyszedł.

Im dłużej Bill nad tym wszystkim rozmyślał, tym bardziej się pocił i tym wyraźniej uświadamiał sobie, w jakie popadł tarapaty. Najmniej ze wszystkiego miał ochotę dać się wplątać w jakąś rewoltę, szczególnie teraz, kiedy miał wreszcie spokój, prace i śmieci ile dusza zapragnie, ale nie było szans, żeby się od niego odczepili. Jeżeli nie wstąpi do Organizacji, to weźmie go w obroty G. B. Ś., a w momencie, kiedy wyjdzie na jaw, kim jest, może już się uważać za martwego. Może jednak X zapomni o nim i nie wróci? Przecież bez X — a nie będzie mógł wstąpić do Organizacji, no nie? Uczepił się tej myśli jak — tonący brzytwy i rzucił się w wir pracy, by zapomnieć o swoich kłopotach.

Na rozwiązanie trafił niemal od razu. Sprawdził dokładnie, ale wyglądało na to, że nikt tego jeszcze nie próbował. Zebranie całego potrzebnego materiału zajęło mu niespełna godzinę, a po dalszych trzech, wypełnionych beznadziejną, zdawałoby się, wędrówką korytarzami i ciągłym pytaniem ludzi o drogę, udało mu się odnaleźć biuro Basurero.

— Możesz wracać do siebie — warknął Basurero. — Nie widzisz, że jestem zajęty?

Drżącą ręką nalał sobie do szklanki trzy cale Starej Trucizny Organicznej, które wlał w siebie jednym ruchem.

— Może pan zapomnieć o swoich zmartwieniach…

— A co ja, według ciebie, robię? Spadaj.

— Dopiero jak panu to pokaże. Zupełnie nowy sposób pozbywania się plastykowych tacek. Basurero zerwał się na nogi, strącając butelkę na podłogę. Wylewająca się ciecz natychmiast zaczęła wyżerać dziurę w teflonowej wykładzinie.

— Naprawdę? Masz nowe rozwiązanie? Pewien jesteś?

— Najzupełniej.

— Nie chciałbym tego robić, ale… — Basurero zadrżał z obrzydzenia i zdjął z półki słoik, na którego etykietce widniał napis:

NATYCHMIASTOWY ŚRODEK TRZEWIĄCY. NIE ZAŻYWĄĆ BEZ RECEPTY LEKARZA I UBEZPIECZENIA NA ŻYCIE!

Wydobył z niego nakrapianą pigułkę wielkości orzecha włoskiego, spojrzał na nią, wzdrygnął się i połknął, mało się przy tym nie dławiąc. Natychmiast całe jego ciało zaczęło wibrować, coś w nim gruchnęło, a z uszu wydobyły mu się cienkie strużki dymu. Kiedy otworzył oczy, były nabiegłe krwią, ale trzeźwe.

— Co wymyśliłeś? — zapytał ochrypłym głosem.

— Wie pan, co to jest? — odpowiedział pytaniem Bill; cisnąwszy na biurko opasłe tomisko.

— Tajna książka telefoniczna miasta Storhestelortby na Procjonie III. Tak jest napisane na okładce.

— Czy wie pan, ile mamy takich starych książek telefonicznych?

— Wole o tym nie myśleć. Wysyłają je do nas zaraz po wydrukowaniu, a zanim dojdą, są już przestarzałe. I co z tego?

— Zaraz pan zobaczy. Ma pan jakieś zbędne tacki?

— Kpisz sobie? — zapytał Basurero. Otworzył szafę, z której wysypała się na podłogę istna ulewa tacek.

— Wspaniale. Teraz musimy jeszcze dodać parę rzeczy — trochę tektury, papieru pakowego, sznurka wszystko ze śmieci, rzecz jasna — i to już wszystko. Gdyby był pan teraz uprzejmy wezwać robota uniwersalnego, to będę mógł panu zademonstrować drugi etap realizacji mojego pomysłu.

— Unibot… to będzie jeden krótki i dwa długie. — Basurero zadął z zapałem w gwizdek, po czym jęknął i złapał się za głowę, usiłując wytłumić wywołane rezonansem wibracje. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i stanął w nich wezwany robot. Ramiona i wysięgniki drżały mu z niecierpliwości. Bill wskazał mu piętrzący się na podłodze stos.

— Do roboty, robocie. Weź pięćdziesiąt tacek, zawiń je w tekturę i papier, a potem zwiąż porządnie sznurkiem.

Pobzykując z elektronicznego ukontentowania robot zabrał się do pracy i po chwili na podłodze spoczywała elegancka paczka. Bill otworzył na oślep książkę i wskazał pierwsze z brzegu nazwisko.

— Teraz wypisz na niej ten adres, zaznacz „Bezinteresowny Dar — Wolne Od Cła” i wyślij!

Z czubka jednego z metalowych palców wysunęła się końcówka długopisu, robot szybko ozdobił paczkę adresem, zważył ją, przystemplował znaczek i cisnął z niewiarygodną celnością do otworu poczty pneumatycznej. Rozległo się głośne cmoknięcie i paczka została wessana na górę. Basurero sprawiał wrażenie zaszokowanego łatwością, z jaką udało się pozbyć pięćdziesięciu tacek, toteż Bill kuł żelazo, póki gorące.

— Robot pracuje za darmo, adresy są za darmo, opakowanie za darmo, poczta też za darmo, bo to przecież przesyłka urzędowa.

— Masz rację — to jest to! Znakomity pomysł, musimy go jak najlepiej wykorzystać! Zalejemy tymi cholernymi tackami całą zamieszkałą galaktykę. Doprawdy nie wiem, jak ci dziękować…

— Wystarczy premia pieniężna.

— To jest myśl. Zaraz wypisze czek.

Kiedy jakiś czas później Bill wracał spacerkiem do swego biura, dłoń bolała go od niezliczonych uścisków, a w uszach dźwięczały mu jeszcze słowa pochwał. jednak dobrze było żyć na tym świecie. Zatrzasnął za sobą drzwi i usiadł za biurkiem i dopiero wtedy zauważył, że na wieszaku wisi obszerny, powyciągany czarny płaszcz. Jeszcze później uświadomił sobie, że to płaszcz Z — a, a dopiero na końcu dostrzegł błyszczące w czerni płaszcza oczy i serce zamarło mu w piersi. X wrócił.

Загрузка...