10.

— Jestem zmęczony — powiedział artylerzysta — a poza tym bolą mnie oparzeliny.

(Podczas zabawy w Wesołym Domku dla żołnierzy doznał zwarcia w obwodach i podpalił łóżko, w którym przebywał).

— Daj spokój — nalegał Bill. — Mamy trzydniowe przepustki i jesteśmy na Heliorze, Planecie Imperialnej! Jakież cuda na nas czekają: Wiszące Ogrody, Tęczowe Fontanny, Rubinowe Pałace… Nie możesz tego stracić!

— Popatrz tylko, jak ja wyglądam. Teraz muszę się przespać, a potem wracam do Wesołego Domku. Jeśli koniecznie chcesz trzymać kogoś za rękę podczas zwiedzania, weź sierżanta.

— On jest ciągle pijany.

Sierżant piechoty był pijakiem — samotnikiem, nie uznającym ani przesadnych oszczędności, ani wyrzucania pieniędzy na ozdobne butelki z mocno rozcieńczoną zawartością. Całą gotówkę, jaką posiadał, przeznaczył na przekupienie pewnego sanitariusza, który zaopatrzył go w dwa gąsiory 99 — procentowego alkoholu, baniaczek glukozy wymieszanej z roztworem soli fizjologicznej, igłę i parę stóp plastykowych rurek. Gąsior z alkoholowo — glukozową mieszanką powieszono nad jego łóżkiem, połączono za pomocą plastykowej, giętkiej rurki z igłą, którą następnie wbito w żyłę na jego ramieniu. Leżał teraz bez ruchu pod tą kroplówką, doskonale odżywiany i pijany w trupa, i jeżeli nic nie zakłóci tempa skapywania zawartości gąsiora, miał szansę pozostać w stanie upojenia alkoholowego jeszcze przez dwa i pół roku.

Bill skończył pucować buty i schował szczotkę do szatki, którą następnie starannie zamknął. Możliwe, że wróci dosyć późno, bowiem nie dysponując Przewodnikiem mógł się bardzo łatwo zgubić. Droga ze studia do kwater zajęła im prawie cały dzień, chociaż prowadzący ich sierżant wiedział o mapach absolutnie wszystko; co tylko można było wiedzieć. Dopóki nie oddalali się zbytnio od miejsca zakwaterowania, nie było problemu, ale Billowi nie wystarczały rozrywki, jakie przygotowano dla przybyłych z frontu żołnierzy; on chciał zobaczyć Helior, prawdziwy Helior, najwspanialsze miasto galaktyki. Jeśli nikt nie chce z nim iść, to nie. Pójdzie sam.

Nawet rozporządzając planem Helioru bardzo trudno było ustalić odległość dzielącą od jakiegoś punktu miasta, bowiem wszystkie plany i mapy sporządzono bardzo schematycznie, a co najważniejsze nie miały one podanej skali. Wycieczka, jaką zamierzał odbyć Bill, zanosiła się jednak na dosyć długą, bowiem trasa środka lokomocji, który chciał wykorzystać, a mianowicie próżniowej kolejki magnetycznej, przebiegała przez co najmniej 84 karty Planu. Jego cel równie dobrze mógł się znajdować po drugiej stronie planety! Miasto wielkości planety — tego niemal nie można było sobie wyobrazić. Po chwili zastanowienia musiał przyznać, że tego w ogóle nie można było sobie wyobrazić.

Kanapki skończyły mu się zanim jeszcze przebył połowę drogi i jego żołądek, przystosowawszy się znowu do stałego pokarmu, zaczął tak głośno przypominać o swoim istnieniu, że wreszcie na Obszarze 9266 — 1, Poziomie którymś tam, Bill wysiadł z wagoniku kolejki i wyruszył na poszukiwanie kantyny. Znajdował się najwyraźniej na Obszarze Maszynopisania, bowiem wypełniające korytarze tłumy składały się wyłącznie z kobiet o przygarbionych plecach i mocnych, długich palcach. Jedyna kantyna, jaką udało mu się odnaleźć, była zapchana takim właśnie tłumem. Z trudem znalazł sobie miejsce wśród piskliwego jazgotu i zmusił się do przełknięcia serwowanego tu posiłku — kanapek z pastą serdelową i starym serem, pasty pomidorowej z rodzynkami i sosem cebulowym, a po tym wszystkim ledwie letniej herbaty ziołowej w kubeczku wielkości kciuka. Nie byłoby to jeszcze takie złe, gdyby automat dystrybucyjny nie polewał wszystkiego obficie mazią z roztopionych krówek. Żadna z dziewcząt nawet nie zauważyła obecności Billa, wszystkie bowiem pracowały pod lekką hipnozą, dzięki czemu robiły mniej błędów. Bill walczył z jedzeniem, czując się niemal jak duch, podczas gdy one jazgotały nad i obok jego osoby, wystukując bezwolnie to, co mówiły, na krawędzi stołu swoimi długimi palcami, o ile akurat nie trzymały w nich sztućców. Uciekł w końcu stamtąd, ale przygnębiające wrażenie pozostało i chyba właśnie wtedy popełnił błąd i wsiadł do złego wagonika.

Ponieważ numery Poziomów i Bloków powtarzały się w każdym Obszarze, bez trudu można było zajechać zupełnie nie tam, gdzie się chciało i spędzić dłuższy czas błąkając się tu i ówdzie zanim dostrzegło się swoją pomyłkę. Tak właśnie stało się z Billem, który po astronomicznej liczbie przesiadek z jednego środka transportu do drugiego wsiadł wreszcie do windy, która według jego obliczeń, powinna go zawieźć do słynnych na całą galaktykę Wiszących Ogrodów. Wszyscy pasażerowie wysiedli na niższych poziomach i winda, już tylko z Billem na pokładzie, popędziła w górę. Podczas gwałtownego hamowania uniósł się trochę w powietrze, uszy zatkała mu zmiana ciśnienia, otworzyły się drzwi i Bill wyszedł prosto w śnieżną zadymkę. Szczeka opadła mu ze zdumienia, a drzwi za nim zamknęły się i winda zniknęła.

Znajdował się na tworzącej najwyższy poziom miasta metalowej równinie, teraz przesłoniętej zasłoną z wirujących płatków śniegu. Sięgnął po omacku do guzika, by przywołać windę, kiedy gwałtowniejszy podmuch wiatru zmiótł gdzieś zacinający śnieg i z bezchmurnego nieba zaświeciło cieplutkie słońce. Było to absolutnie niemożliwe.

— To jest absolutnie niemożliwe — oświadczył ze szczerym oburzeniem Bill.

— Nic nie jest niemożliwe, jeżeli ja tego pragnę — gdzieś za jego plecami odezwał się skrzeczący głos. Jam jest bowiem Duchem Życia.

Bill wierzgnął jak homeostatyczny robomuł, odwracając się w podskoku i stając twarzą w twarz z małym człowieczkiem o czerwonych oczach, siwych wąsach i zmarszczonym, drgającym nosie.

— Chyba masz dziurę w mózgu — prychnął Bill, zły na siebie, że okazał się tak strachliwy.

— Też byś zwariował przy tej robocie — chlipnął człowieczek i otarł dyndającą mu u nosa kroplę. — Albo mróz, albo upał, albo ulewa, a cały czas za dużo tlenu. Jam jest Duch Życia, moja jest Siła… — zaintonował drżącym głosem.

— Gdy już wspomniałeś o tym tlenie — powiedział Bill, łykając kilka garści sypiącego znowu śniegu — to rzeczywiście, sam czuję się trochę nabuzowany. Juhuuuuu! — Powiał wiatr, odganiając śniegowe chmury i Bill zagapił się na widok, jaki nagle ukazał się jego oczom.

Równina aż po horyzont pokryta była na pół stajałym śniegiem i kałużami wody. Złocona, zewnętrzna warstewka zniknęła, zaś osłonięty metal miał kolor brudnoszary, gdzieniegdzie wyraźnie rdzawy, a tu i ówdzie dostrzec można było sporych rozmiarów dziury. Niedaleko ziały lejkowate wyloty grubych jak człowiek rur niknących gdzieś za widnokręgiem. Z otworów wydobywały się z sykiem kolumny pary i wirującego śniegu. W chwili, kiedy Bill akurat na nią patrzył, jedna z kolumn zachwiała się, po czym zniknęła.

— Numer osiemnaście poszedł! — wykrzyknął człowieczek do mikrofonu, chwycił wielgachny notes w twardej oprawie i rozchlapując wodę pokłusował w stronę pordzewiałego, klekoczącego, ruchomego chodnika biegnącego równolegle do rur. Bill pognał za nim, ale człowieczek zupełnie przestał go zauważać. Kiedy jechali już trzęsącym niemiłosiernie chodnikiem, Bill zaczął się zastanawiać, dokąd też mogą te rury prowadzić, a po chwili doszło do tego jeszcze zainteresowanie, co to za tajemnicze huki dochodzą z kierunku; w którym zmierzali. Po jakimś czasie zza horyzontu wyłonił się rząd gigantycznych statków kosmicznych. Każdy z nich podłączony był do jednej z rur. Z zaskakującą zwinnością człowieczek zeskoczył z chodnika i popędził w stronę stanowiska numer osiemnaście, gdzie pracujące na dużej wysokości figurki robotników odłączały właśnie od statku wylot grubej rury. Człowieczek spisał wskazania przepływomierzy, a Bill obserwował, jak potężny dźwig wyciąga w górę wyrosły nagle z metalowej powierzchni duży, giętki rękaw. Rękaw podłączono do zaworu z boku statku i po chwili miękki materiał szarpnął się pod wpływem działającego od wewnątrz wysokiego ciśnienia, a przez nieszczelności przy zaworze zaczęły wydobywać się kłęby czarnego dymu, odpływając wraz z wiatrem nad bezkresną równinę.

— Czy mógłbym wiedzieć, co tu, u diabła, się dzieje? — zapytał żałośnie Bill.

— Życie! Wiecznie trwające życie! — zawołał człowieczek, wspinając się momentalnie z nizin psychicznego załamania na szczyty ekstatycznego uniesienia.

— Czy mógłby pan wyjaśnić to trochę dokładniej?

— Ta planeta cała pokryta jest metalową skorupą. — Tupnął nogą. Odpowiedział mu głuchy odgłos.

— Co to znaczy?

— Że ta planeta pokryta jest metalową skorupą.

— Zgadza się. Jesteś dosyć bystry; jak na zwykłego żołnierza. Bierzemy więc planetę, pokrywamy ją całą metalem i otrzymujemy planetę, na której żywe, zielone rośliny można zobaczyć wyłącznie w Wiszących Ogrodach i kilku skrzynkach balkonowych. Jaki może być tego rezultat?

— Same trupy — odpowiedział Bill. W końcu pochodził ze wsi i słyszał to i owo o fotosyntezie, chlorofilu i takich innych.

— Zgadza się. Ty, ja, Cesarz i par milionów innych gamoni funkcjonujemy przetwarzając tlen na dwutlenek węgla i jeżeli nie ma roślin, które dwutlenek węgla przetworzyłyby z powrotem na tlen, to po jakimś czasie efekt jest taki, że wszyscy dusimy się własnymi oddechami.

— Więc te statki przywożą ciekły tlen?

Człowieczek kiwnął głową i wskoczył na chodnik. Bill uczynił to samo.

— Zgadza się. Mają go pełno na planetach rolniczych. Wyładowują go tutaj, a na to miejsce biorą odzyskiwany z CO2 węgiel i zawożą go z powrotem wieśniakom, którzy używają go jako opału, nawozu, robią sobie z niego plastyk i licho wie, co jeszcze…

Bill zeskoczył z chodnika w pobliżu windy, zaś skrzeczący głos zniknął wraz ze swym właścicielem w kolejnej zadymce. Billowi kręciło się już trochę w głowie od nadmiaru tlenu, ale czekając na windę udało mu się według przymocowanej do ściany tabliczki z kodem ustalić swoje położenie i wertując zajadle opasły Plan zdołał wytyczyć nowy kurs do Ogrodów Pałacowych.

Tym razem nie pozwolił sobie nawet na moment dekoncentracji. Jadł wyłącznie sprasowane koncentraty i pił gazowane napoje z automatów, dzięki czemu uniknął niebezpieczeństw związanych z poszukiwaniem, a następnie przebywaniem w jadłodajniach, a odmawiając sobie nawet odrobiny snu nie przegapił ani jednej przesiadki. Wreszcie z podkrążonymi oczami i głową jak bania zszedł chwiejnym krokiem z platformy grawitacyjnej i serce zabiło mu żywiej, kiedy ujrzał przed sobą ukwiecony, pachnący napis WISZĄCE OGRODY. U wejścia stał kołowrót, a nad wybitym w ścianie okienkiem widniał nieco mniejszy napis KASA.

— Jeden proszę. — Dziesięć imperialnych.

— To trochę drogo — zauważył nieśmiało Bill, odliczając jeden po drugim banknoty z cieniutkiego rulonika.

— Jak jesteś biedny, to nie przyjeżdżaj na Helior.

Robot w kasie miał cały program tego rodzaju odpowiedzi. Bill zignorował go i wszedł do Ogrodów. Było tutaj wszystko, o czym marzył, a nawet trochę więcej. Kiedy szedł nieśpiesznie żwirową ścieżką, od zielonych krzaczków i świeżutkiej trawy oddzielała go jedynie gruba tytanowa siatka. Nie więcej niż sto jardów dalej, tuż za trawą, unosiły się w powietrzu egzotyczne rośliny i kwiaty z najodleglejszych zakątków Imperium. A tam… Hen, w oddali, ale niemal widoczne gołym okiem, były Tęczowe Fontanny! Bill wrzucił pieniążek do jednego z teleskopów i z zachwytem obserwował ich pulsujące barwy. Jakość obrazu była niemal tak dobra, jak w telewizji. Potem powędrował dalej, ciesząc się ciepłem sztucznego słońca, zawieszonego pod sklepieniem ogromnej kopuły.

Jednak nawet uderzająca do głowy uroda Ogrodów okazała się niczym wobec obezwładniającego zmęczenia, które chwyciło go w swoje żelazne szpony. Do okalającej ogrody ściany przymocowane były żelazne ławki. Przysiadł na jednej z nich na chwilkę, a potem na momencik zamknął oczy. Głowa opadła mu od razu na pierś i nim się zorientował, co się dzieje, spał już jak suseł. Kroki innych zwiedzających szurały po żwirowej ścieżce nie przeszkadzając mu we śnie, nie usłyszał też, jak jeden z turystów usiadł koło niego na ławce.

Billowi nigdy nie było dane ujrzeć tego człowieka, nie ma więc sensu dokładnie go opisywać. Wystarczy tylko powiedzieć, że miał ziemistą cerę, złamany czerwony nos, dzikie oczy skryte pod małpimi brwiami, szerokie biodra, wąskie barki, nierównej wielkości stopy, długie, guzowate, brudne palce i że jego twarzą wstrząsał nerwowy tik.

Sekundy upływały z wolna, a obcy siedział ciągle bez ruchu. W pewnej chwili wokół ławki zrobiło się zupełnie pusto, nie widać też było, żeby ktoś nadchodził. Szybkim, wężowym ruchem mężczyzna wyciągał z kieszeni miniaturowy atomowy palnik i przytknął go do łączącego Plan z paskiem Billa łańcucha, dokładnie w miejscu, w którym luźno zwisające ogniwa dotykały żelaznej ławki. Błysnął mały, nieprawdopodobnie gorący płomień i po chwili łańcuch był już przyspawany do ławki. Bill nawet nie drgnął.

Tak jak skaczący do ściekowego kanału szczur wywołuje na jego powierzchni rozchodzące się powoli kręgi, tak przez twarz mężczyzny przepłynęła fala diabolicznego uśmiechu. Atomowy płomień przeciął łańcuch tuż przy okładce grubego tomu. Złoczyńca wsadził palnik do kieszeni, wyjął Plan z objęć Billa i oddalił się szybkim krokiem.

Загрузка...