5.

Teraz, kiedy Gorliwy Jasio okazał się szpiegiem Chingersów, Billowi bardzo zaczęła doskwierać samotność. Zadek Brown, który nigdy przecież do rozmownych nie należał, teraz zamilkł zupełnie, toteż Bill nie miał się nawet przed kim wyżalić. Spośród żołnierzy mieszkających z nim w kajucie Brown był jedynym, którego Bill znał jeszcze z obozu szkoleniowego. Reszta trzymała się osobno, rozmawiając przyciszonymi głosami i rzucając na niego podejrzliwe spojrzenia, jeśli akurat znajdował się gdzieś w pobliżu. Jedyną rozrywkę tych ludzi stanowiło spawanie — każdą wolną chwilę spędzali przyspawając coś do podłogi, by za jakiś czas to coś odpiłować i przyspawać ponownie w innym miejscu. Wydawać by się mogło; że nie jest to zbyt pasjonujący sposób spędzania czasu, oni jednak sprawiali wrażenie osób, które nie potrafią sobie nawet wyobrazić nic przyjemniejszego. Bill, szczerze mówiąc, nie mógł się jakoś do tego spawania przekonać, toteż próbował umilać sobie czas prowadząc konwersacje z Gorliwym Jasiem. „

— Zobacz tylko, w coś ty mnie wpakował! — narzekał Bill.

Jasio uśmiechał się niewzruszenie, nieczuły na wszelkie żale i wyrzuty.

— Mógłbyś przynajmniej zamknąć sobie głowę, kiedy do ciebie mówię — żachnął się Bill, zatrzaskując wieko czaszki pucybuta. Niewiele to jednak zmieniło, Jasio bowiem wciąż się uśmiechał. Dla niego pastowanie już się skończyło. Stał sobie w kącie, a że był sztywny, ciężki i przymagnetyzowany do podłogi, żołnierze wieszali na nim brudne koszule i części spawarek. Stał tak przez trzy wachty, zanim ktoś na górze podjął decyzje, co z nim począć. Potem zjawił się oddział żandarmów z łomami, władowali go na wózek i wywieźli w nieznanym kierunku.

— Cześć! — pomachał mu Bill i wrócił do pastowania swoich butów. Jasio był oczywiście szpiegiem, ale był także dobrym kolegą.

Zadek ciągle się nie odzywał, a spawacze przecież nigdy z nim nie rozmawiali, toteż większość wolnego czasu zajmowało Billowi unikanie spotkania z wielebnym bezpiecznikowym Tembo. „Fanny Hill” — „wielka dama” kosmicznej floty znajdowała się ciągle na orbicie parkingowej, gdzie kończono montaż jej potężnych silników. Na pokładzie niewiele było do roboty, bowiem mimo tego, co mówił Chandra, opanowanie wszystkich niuansów pracy bezpiecznikowego zajęło im nieco mniej niż wymagany przepisami rok, a mianowicie dokładnie piętnaście minut. Bill włóczył się po całym statku, zapuszczając się wszędzie tam, gdzie pozwalały mu krążące patrole żandarmerii nawet zastanawiał się, czy nie odwiedzić kapelana, któremu mógłby zwierzyć się z gnębiących go trosk. Jednak gdyby źle utrafił z czasem, to mógłby się nadziać na oficera pralniczego, a tego już by z pewnością nie wytrzymał. Łaził więc tak sobie i łaził, samotny jak palec, aż zajrzał przez uchylone drzwi do jednej z kajut i zobaczył leżący na łóżku but.

Bill zamarł w bezruchu, zaszokowany, przerażony, spięty, skonsternowany i walczył przez chwile z odmawiającymi mu nagle posłuszeństwa zwieraczami.

Znał ten but. Znał ten but, łącznie z numerem seryjnym i do śmierci go nie zapomni. Każdy szczegół tego straszliwego buta wrył mu się w pamięć z przerażającą dokładnością — począwszy od wężowatych sznurowadeł w zrobionych podobno z ludzkiej skóry cholewkach, a skończywszy na wytłaczanych podeszwach, pokrytych rdzawymi plamami ludzkiej krwi. Ten but należał do Kostuchy Dranga.

Z buta wystawała noga i Bill, jak sparaliżowany bezpośrednią bliskością węża ptak poczuł, że pochyla się coraz bardziej i bardziej, zaglądając do wnętrza kajuty, jego oczy wędrują w górę nogi, mijają pas, koszulę, szyję, by wreszcie spocząć na twarzy, która od momentu, kiedy znalazł się w wojsku, pojawiała się w każdym jego śnie, zamieniając go w niewyobrażalny koszmar. Wargi na twarzy poruszyły się…

— Czy to ty, Bill? Wejdź i siadaj.

Bill wszedł i usiadł.

— Weź sobie cukierka — powiedział uśmiechając się Kostucha.

Palce Billa same sięgnęły do podsuniętego pudełka i po chwili jego szczęki zaczęły po raz pierwszy od paru tygodni żuć kawałek stałego pożywienia. Połykał wzbierającą mu w ustach ślinę, czując, jak jego zdumiony żołądek drga konwulsyjnie, podczas gdy myśli gonią jedna drugą w szaleńczym pędzie, usiłując rozszyfrować wyraz twarzy Kostuchy. Wygięte ku górze kąciki ust, kurze stopki przy oczach… Nie, to było beznadziejne. Nie miał pojęcia, co to mogło być.

— Słyszałem, że Gorliwy Jasio okazał się szpiegiem Chingersów — powiedział Kostucha zamykając pudełko ze słodyczami i chowając je pod poduszkę. — Powinienem się był tego domyśleć. Czułem, że coś jest nie tak z tym jego czyszczeniem wszystkich butów i w ogóle, ale myślałem, że to po prostu świrus. A tu, okazuje się…

— Kostucha — odezwał się chrapliwym głosem Bill — ja wiem, że to niemożliwe, ale pan zachowuje się jak człowiek!

Kostucha zachichotał, ale nie tym swoim jeździmy-piłą-po-ludzkich-kościach chichotem, tylko prawie całkiem normalnie.

Bill zająknął się z przejęcia.

— Prze… przecież pan jest sadystą, zboczeńcem, bestią, dzikusem, łobuzem, mordercą…

— Dziękuje ci, Bill. Miło to słyszeć. Starałem się wykonywać swój zawód jak najlepiej, bo jestem człowiekiem w wystarczającym stopniu, by odczuwać potrzebę uznania. Z tym mordercą było trochę trudno, ale cieszę się, że to wreszcie dotarło nawet do takiego baraniego łba, jak twój.

— To… to pan nie jest…

— Spokój! — szczeknął Kostucha i była w tym wystarczająca dawka dawnego jadu i wściekłości, żeby temperatura ciała Billa spadła natychmiast o sześć stopni. Po chwili Kostucha znowu się uśmiechnął. — Trudno cię winić, synu, za twoje zachowanie — jesteś tylko przygłupim chłopakiem z prowincjonalnej planety, zamiast do szkoły poszedłeś do wojska i w ogóle… Ale ocknij się, człowieku! Wychowanie wojskowe jest zbyt poważną sprawą, żeby pozwolić, by zajmowali się tym amatorzy. Gdybyś przeczytał parę rozdziałów ze szkolnych podręczników, dopiero wtedy włosy stanęłyby ci dęba! W czasach prehistorycznych sierżanci od musztry, czy jak ich tam wtedy nazywano, to byli dopiero sadyści! Siły zbrojne pozwalały tym ludziom absolutnie pozbawionym jakiejkolwiek wiedzy dosłownie niszczyć rękrutów. Pozwalały im uczyć żołnierzy nienawidzieć służby zanim jeszcze nauczyli się jej bać, a wtedy diabli brali dyscyplinę. A straty! Zawsze przez pomyłkę zachodzili kogoś na śmierć albo utopili podczas przeprawy cały oddział, czy coś w tym rodzaju. Rozbeczałbyś się tylko czytając o tych stratach.

— Czy mogę wiedzieć, co pan studiował? — zapytał Bill nieśmiało.

— Dyscyplinę Wojskową, Łamanie Woli i Metodologię Działania. Skończyłem co prawda tylko pobieżny, czteroletni kurs, ale dostałem sigma cum, co jak na chłopaka z rodziny robotniczej nie było wcale źle. W wojsku robiłem błyskawiczną karierę i dlatego właśnie nie rozumiem, dlaczego te niewdzięczne dranie wpakowały mnie do tej cholernej puszki po konserwach!

Uniósł oprawione w złote druciki okulary, by otrzeć wzbierającą mu w oku łzę.

— Spodziewał się pan wdzięczności? — zapytał cicho Bill.

— Nie, no skąd, co za głupota. Dzięki za przypomnienie realiów, Bill, będzie jeszcze z ciebie dobry żołnierz. Wszystko, czego w gruncie rzeczy oczekuję, to możliwość plucia na wszelkie prawa, tak jak to robią Ci Na Górze. Wiesz, o czym mówię; przekupstwa, fałszywe zamówienia, operacje czarnorynkowe i tak dalej. Chodzi mi tylko o to, że tam, w obozie odwalałem kawał naprawdę dobrej roboty i miałem naiwną, jak się okazuje, nadzieję, że pozwolą mi to dalej robić. Teraz będę musiał zacząć załatwiać sobie przeniesienie.

Wstał z łóżka i schował pudełko z cukierkami i okulary do zamykanej na klucz szafki.

Bill, dosyć łatwo dający się wszelki szokującym wydarzeniom wytrącić z równowagi, do której długo potem nie mógł powrócić, kiwnął głową, od czasu do czasu waląc w nią wierzchem dłoni.

— Pewnie bardzo panu pomógł ten zbieg okoliczności, że jest pan tak szkaradnie zdeform… to znaczy, chciałem powiedzieć, że pan ma takie ładne zęby…

— Żaden zbieg okoliczności — odparł Kostucha, stukając paznokciem w jeden ze swych wystających kłów. — Drogie jak diabli. Masz pojecie, ile kosztuje specjalnie wyhodowany zestaw chirurgicznie wszczepianych kłów-mutantów? Założę się, że nie! Przez trzy lata pracowałem w czasie letnich wakacji, żeby na nie zarobić, ale mówię ci, warto było. Wygląd to wszystko. Przestudiowałem prehistoryczne filmy, w których zarejestrowano ówczesnych specjalistów od wdeptywania ludzi w błoto. Na swój niezgrabny sposób byli nawet nieźli. Dobierano ich oczywiście według wyglądu i niskiego ilorazu inteligencji, ale wiedzieli, na czym rzecz polega. Ogolone, pokryte bliznami głowy jak kule bilardowe, potężne szczęki, odrażające zachowanie, popędliwość, co tylko chcesz. Uznałem, że pewne poczynione na początku inwestycje mogą przynieść spore korzyści. A było to poświęcenie, mogę cię zapewnić! Spotkałeś może jeszcze kogoś z wszczepionymi kłami? Nie! A dlaczego? Jest masa powodów. Co prawda takie kły znakomicie nadają się do gryzienia surowego mięsa, ale do czego poza tym? Spróbuj na przykład pocałować dziewczynę… No, dobra. Znikaj, Bill, mam parę rzeczy do zrobienia. Jeszcze się zobaczymy…

Jego ostatnie słowa Bill ledwo dosłyszał, jako że powodowany dobrze wyrobionym odruchem znalazł się na korytarzu w tej samej chwili, w której polecono mu odejść. Kiedy spontaniczny strach minął, Bill ruszył przed siebie długo trenowanym, zataczającym się krokiem, przypominającym nieco chód kaczki, której ktoś przetrącił staw kolanowy. Według jego mniemania po tym właśnie poznawało się starego kosmicznego wygę. Zaczynał się czuć trochę jak doświadczony weteran i przez chwil wydawało mu się nawet, że więcej wie o wojsku, niż ono o nim. Te patetyczne złudzenia rozpłynęły się bez śladu, kiedy umieszczone w suficie głośniki czknęły nagle, po czym przemówiły chrapliwym, nosowym głosem:

— Słuchajcie wszyscy, są rozkazy od naszego Staruszka, kapitana Zekiala, rozkazy, na które wszyscy z niecierpliwością czekaliście. Idziemy do akcji, przyśpieszenie dziób-rufa, wszystko ma być porządnie umocowane.

W kajutach i korytarzach ogromnego statku rozległ się głęboki, bolesny jęk.

Загрузка...