Bill zamknął starannie drzwi swojego biura i po raz ostatni uruchomił mechanizm otwierający tajne przejście. Fragment ściany odsunął się na bok, a właściwie nie tyle odsunął, co opadł z donośnym łoskotem, tak często bowiem przez ów szczęśliwy rok, który Bill spędził jako pracownik Dep. San., używano tej drogi. Nawet kiedy ściana była na miejscu, siedzący za swoim biurkiem Bill czuł wyraźnie chłodne powiewy dostające się do pokoju przez szerokie na palec szpary. Teraz nie miało to jednak żadnego znaczenia. Kryzys, którego tak się obawiał, nadszedł i zanosiło się na to, że bez względu na wynik rewolty nastąpią duże zmiany, a jego smutne doświadczenie nauczyło go już, że wszelkie zmiany są wyłącznie na gorsze. Z ciężkim sercem przemierzył zasypane gruzem pieczary, przelazł przez szyny, przebrnął przez wodę, wreszcie podał obowiązującą w tym dniu odpowiedź mówiącemu straszliwie niewyraźnie, bo z pełnymi ustami, antropofagowi. Pewnie w ogólnym rozgardiaszu jakiś wywrotowiec podał nie to hasło, co trzeba. Bill zadrżał na tę myśl. Nie był to zbyt dobry omen.
Bill, jak zwykle, zajął miejsce koło robotów — porządnych, solidnych typów, które pomimo swych buntowniczych zapędów miały działające obwody posłuszeństwa. Z łomotał, jak zwykle, domagając się spokoju, a Bill zbierał tymczasem siły przed czekającą go ciężką próbą. Już od kilku miesięcy Pinkerton dopominał się o coś więcej niż tylko data zebrania i liczba obecnych. „Chcemy faktów!” — powtarzał. „Zarób wreszcie na te pieniądze”.
— Mam pytanie — powiedział Bill nieco drżącym głosem. Jego słowa wpadły jak bomby w zapadłą po szaleńczym łomotaniu rewolwerem ciszę.
— To nie czas na pytania — odparł zirytowany X — tylko na działania.
— Nie mam nic przeciwko działaniu — zastrzegł się nerwowo Bill, świadom, że wszystkie ludzkie; elektroniczne i mieszane organy wzroku skierowane są na jego osobę. — Chcę tylko wiedzieć dla kogo działam. Nigdy nam pan nie powiedział, kto obejmie władzę po obaleniu Cesarza.
— Naszym przywódcą jest człowiek nazywający się X. To wszystko, co powinieneś wiedzieć.
— Ale pan też się tak nazywa!
— Wreszcie docierają do ciebie podstawowe zasady organizacyjne. Dla zdezorientowania przeciwnika wszyscy przywódcy poszczególnych komórek nazywają się X.
— Nie wiem jak przeciwnik, ale ja na pewno jestem zdezorientowany…
— Gadasz jak kontrrewolucjonista! — wrzasnął X i wymierzył w Billa rewolwer. Wokół Billa momentalnie zrobiło się pusto. Wszyscy pochowali się po kątach, uchodząc z pola ostrzału.
— Ależ skąd! Kocham rebelie jak każdy z obecnych! Niech żyje Bunt! — Złączył nad głową dłonie w organizacyjnym pozdrowieniu i usiadł czym prędzej na miejsce. Reszta oddała pozdrowienie i Z, trochę udobruchany, wskazał lufą rewolweru wielką, wiszącą na ścianie, mapę.
— Oto cel naszego ataku; elektrownia na Placu Szowinistów. Zbieramy się w pobliżu w małych grupkach i o 00.16 przystępujemy do skomasowanego uderzenia. Nie spodziewamy się oporu, bo elektrownia nie jest strzeżona. Przy wyjściu pobierzecie broń i pochodnie, a Zdeplanowani otrzymają pisemne instrukcje; które umożliwią im dotarcie na miejsce zbiórki. Są jakieś pytania? — wycelował rewolwer w przycupniętego jak trusia Billa. Pytań nie było.
— Znakomicie. Teraz wszyscy wstaniemy i odśpiewamy Hymn Chwalebnego Buntu.
Chórem ludzkich głosów i dźwięków, wydawanych przez modulatory częstotliwości, zaśpiewali:
Powstańcie o wy, więźniowie biurokracji,
zbuntowani Helioru robołnicy!
Dźwignijcie sztandar Buntu
pięścią, stopą, pistoletem, młotkiem i pazurem!
Podniesieni na duchu tym może nieco monotonnym ćwiczeniem ustawili się w kolejce po swoje wyposażenie wywrotowca. Bill schował do kieszeni instrukcję, wziął na ramię pochodnię i wyrzucającą śmiercionośne promienie skałkówkę i popędził raz jeszcze sekretnymi przejściami. Czasu było niewiele nawet na dotarcie do punktu zbiórki, a przecież musiał się jeszcze skontaktować z G.B.Ś.
Łatwiej było to powiedzieć, niż wykonać. Wybierając, po raz nie wiadomo który numer, poczuł, jak oblewa go fala potu. Nie było mowy o uzyskaniu połączenia, zajęta była cała linia. Być może rebeliantom udało się już zasiać zamęt w sieci łączności Helioru. Westchnął z ulgą, kiedy na ekranie pojawiła się wreszcie gburowata twarz Pinkertona.
— O co chodzi?
— Dowiedziałem się nazwiska przywódcy rewolty. Nazywa się X.
— I chcesz, żebym cię za to pochwalił, głupcze? Od miesięcy już mamy tę informacje. Coś jeszcze?
— Rewolta zaczyna się dzisiaj o 00.16. Pomyślałem sobie, że może będzie pan chciał o tym wiedzieć. No, ale ich zażył!
Pinkerton, jak gdyby nigdy nic, ziewnął rozdzierająco.
— Dla twojej wiadomości powiem ci, że ta wiadomość to stara wiadomość. Nie jesteś jedynym szpiegiem, jakiego mamy, aczkolwiek zupełnie niewykluczone, że najgorszym. A teraz słuchaj i zanotuj to w pamięci drukowanymi literami, żeby ci się potem nic nie pomyliło. Twoja grupa atakuje elektrownie na Placu Szowinistów. Trzymaj się z nimi aż do Placu, a potem szukaj sklepu z szyldem „Mrożone Szynki Koszerne, Sp. z O.O.” — tam będziemy czekać. Właź czym prędzej do sklepu i melduj się. Zrozumiano!
— Zrozumiano.
Połączenie zostało przerwane i Bill zaczął się rozglądać za jakimś kawałkiem papieru, w który mógłby zawinąć pochodnię i skałkówkę. Musiał się śpieszyć, czekała go długa i skomplikowana droga, a czasu do Godziny Zero pozostało już bardzo niewiele.
— O mało się nie spóźniłeś — powiedział android Wampyr, kiedy zadyszany Bill wpadł do znaczonego na miejsce zbiórki ślepego odgałęzienia korytarza.
— Nie mądrzyj się, ty synu probówki — wysapał Bill, zdzierając papier ze swego ładunku. — Lepiej zapal mi pochodnie.
Trzasnęła zapałka i po chwili dobrze nasmołowane pochodnie płonęły, dymiąc obficie. W miarę, jak wskazówka sekundnika zbliżała się do wyznaczonej godziny, rosło napięcie, a stopy szurały coraz bardziej nerwowo po metalowym chodniku. Bill podskoczył jak dźgnięty nożem, kiedy cisze rozdarł przeraźliwy gwizd i zaraz potem, z bronią gotową do strzału, w ogłuszającej kakofonii wrzasków dobywających się z głośników, runęli przed siebie przemieszaną, ludzko — maszynową falą. Przewalali się przez korytarze i chodniki, a płonące pochodnie sypały snopy iskier. Bunt! Bill dał się unieść emocjom i ogólnemu podnieceniu i wrzeszczał nie gorzej od innych. W zapalę przytknął pochodnię najpierw do ściany korytarza, a potem do fotela na platformie komunikacyjnej, ale odniosło to tylko taki efekt, że pochodnia zgasła. Wszystko na Heliorze wykonane było jednak albo z metalu albo z jakiegoś niepalnego tworzywa. Nie było jednak co żałować jednej zmarnowanej pochodni, toteż cisnął ją gdzieś w bok i w tej samej chwili znaleźli się na obszernym, dochodzącym do budynku elektrowni, placu. Większość pochodni już się wypaliła, ale tutaj i tak nie były nikomu potrzebne. Teraz miały przemówić skałkówki, wypruwając flaki ze sługusów Cesarza, którzy ośmieliliby się stanąć im na drodze. Z innych korytarzy wypadały na plac pozostałe oddziały, przyłączając się do bezmyślnego, huczącego z podnóża bezokiennych ścian elektrowni, tłumu.
Uwagę Billa zwrócił na siebie migoczący neon ż napisem „Mrożone Szynki Koszerne, Sp. z O.O.”. Na Arymana, zupełnie zapomniał, że jest przecież szpiegiem G.B.Ś.! O mało co, a przyłączyłby się do ataku na elektrownię. Chyba jeszcze zdąży uciec, zanim nastąpi kontruderzenie. Pocąc się trochę bardziej niż zwykle, zaczął torować sobie drogę w kierunku neonu. Wreszcie udało mu się przebić przez tłum i niczym zając pognał w poszukiwaniu schronienia. Chwycił za klamkę wychodzących na ulicę drzwi, ale były zamknięte. Ogarnięty paniką szarpał coraz mocniej, aż cały front budynku zakołysał się niebezpiecznie, trzeszcząc i poskrzypując w posadach. Bill osłupiał, zdumiony swoją siłą i w tej chwili ktoś syknął na niego głośno.
— Chodź tutaj, ty bałwanie! — rozległ się wściekły głos. Bill spojrzał w bok i zobaczył wychylającego się zza rogu agenta Pinkertona, który machał do niego z groźną miną. Bill posłusznie skręcił za róg i znalazł się w sporawym tłumie. Miejsca jednak było dosyć, bowiem cały budynek okazał się tylko zrobioną z tektury makietą frontowej ściany, przymocowaną drewnianymi podporami do płyty czołowej atomowego czołgu. Dokoła pojazdu zgrupowani byli żołnierze w uzbrojeniu bojowym, oddział agentów G.B.Ś., jak również największa ilościowo gromada rebeliantów z powypalanymi przez pochodnie dziurami w ubraniu. Osobą stojącą najbliżej Billa okazał się android Wampyr.
— Ty?!… — Zachłysnął się zdumieniem Bill. Android wykrzywił usta w starannie wyćwiczonym pogardliwym uśmiechu.
— Miałem na ciebie cały czas oko. U nas nic nie jest pozostawiane przypadkowi. Pinkerton wyglądał przez dziurkę w fałszywych drzwiach.
— Chyba wszyscy agenci już się wycofali — powiedział — ale na wszelki wypadek zaczekamy jeszcze chwilę. Według ostatnich danych w tej operacji brali udział szpiedzy z sześćdziesięciu pięciu agencji wywiadowczych i kontrwywiadowczych. Ci buntownicy nie mają żadnych szans…
W gmachu elektrowni rozjęczała się syrena. Musiał to być umówiony sygnał, bowiem na jej dźwięk żołnierze zaczęli rąbać drewniane podpory. Kartonowa budowla zachwiała się i runęła z trzaskiem.
Plac Szowinistów był pusty.
To znaczy, niezupełnie. Bil1 przyjrzeć się dokładniej i stwierdził, że został jeden człowiek Trudno go nawet było dostrzec. Z początku biegł w ich stronę, ale kiedy zobaczył, co kryje się za fałszywą fasadą, zatrzymał się z żałosnym piskiem.
— Poddaję się! — zawołał i Bill rozpoznał w nim człowieka nazwiskiem X. Otworzyła się brama elektrowni i na plac wyjęty samobieżne miotacze ognia.
— Tchórz — prychnął pogardliwie Pinkerton i zarepetował pistolet — Nie próbuj się teraz wycofać, X, przynajmniej umrzyj jak mężczyzna!
— Nie jestem X-em, to tylko nom — de — espionage! — Krzyknął X, zdzierając fałszywą brodę i wąsy, i odsłaniając nieciekawą, drgającą nerwowo twarz z mocno zarysowaną szczęką. — Jestem Gill O’Teen, absolwent Cesarskiej Szkoły Kontrwywiadu i Służby na Dwa Fronty. Przydzielono mi to zadanie, mogę to udowodnić, mam dokumenty, książe Mikrocephal zapłacił mi za obalenie jego wuja, po to, by on mógł zostać Cesarzem…
— Masz mnie za idiotę? — warknął Pinkerton mierząc starannie z pistoletu. — Stary Cesarz, niech spoczywa w pokoju, umarł rok temu i jego miejsce zajął właśnie książę Mikrocephal. Nie możesz obalić człowieka, który cię do tego wynajął!
— To przez to, że my tu nigdy nie czytaliśmy gazet! — jęknął X alias O’Teen.
— Ognia! — rozkazał surowym tonem Pinkerton i ze wszystkich stron runęła ulewa żaru, atomowych promieni, kul i granatów. Bill padł na twarz, a kiedy odważył się unieść głowę, na placu nie było już nic oprócz niewielkiej plamy i płytkiego dołka w chodniku. Po chwili zresztą zjawił się robot sanitarny, wytarł tę plamę i wypełnił zagłębienie szybko krzepnącym Plastykiem. Kiedy odjechał, Plac Szowinistów wyglądał tak, jakby nic się tutaj przed chwilą nie wydarzyło.
— Witaj, Bi1l… — odczuwał się paraliżująco znajomy głos. Billowi włosy zjeżyły się na głowie jak na szczoteczce do zębów. Odwrócił się i ujrzał odział żandarmów, na którego czele stała potężna, budząca grozę postać.
— Kostucha Drang. — wyszeptał Bill.
— Tem sam.
— Niech pan mnie ratuje? — Bill padł przed agentem Pinkertonem i objął go za kolana.
— Ratować? Ciebie? — zaśmiał się Pinkerton i zdzielił Billa kolanem pod brodę.
— Przecież to ja ich zawiadomiłem. Sprawdziliśmy cię, chłopie, i odkryliśmy sporo nieciekawych rzeczy. Rok temu zdezerterowałeś z armii, a my nie chcemy u nas dezerterów.
Ale ja pracowałem dla was… pomagałem…
Brać go — polecił Pinkerton i odwrócił się tyłem.
— Nie ma sprawiedliwości! — załkał Bill, kiedy znienawidzona dłoń zacisnęła mu się na ramieniu.
— Oczywiście, że nie — zgodził się Kostucha. — A ty co myślałeś?
Wzięli go ze sobą.