Z obozu szkoleniowego wysłano już w kosmos 89.672.899 rękrutów, toteż operacja ta przebiegała gładko i bez zakłóceń, aczkolwiek tym razem miała ona charakter samoniszczący, podobny do desperackiej decyzji potykającego własny ogon węża. Grupa, w której znalazł się ze swymi kolegami Bill była ostatnią, jaka opuszczała obóz i wąż, potknąwszy się już całkowicie, zaczął się trawić. Żołnierzom ogolono pokryte rzadką szczecinką głowy, wepchnięto ich do komory odwszawiającej, a w chwile potem fryzjerzy rzucili się na siebie nawzajem i w kłębowisku wymachujących nożyczkami rąk, strzępków włosów, resztek wąsów i kropli krwi ogolili się do gołej skóry, wciągając następnie za sobą do komory odwszawiającej obsługującego ją technika. Służba medyczna zaszczepiła się przeciwko gorączce rakietowej i melancholii kosmicznej, urzędnicy wydali samym sobie książeczki wojskowe, a kierujący załadunkiem wkopali się nawzajem do czekających wahadłowców. Ryknęły silniki rakietowe, szkarłatne kolumny ognia uderzyły w platformy startowe, unicestwiając ich wyposażenie w pięknym pirotechnicznym pokazie, jako że obsługa platform również znajdowała się już na pokładach promów. Niesione potężnym grzmotem statki zniknęły w nocnym niebie, pozostawiając w dole opustoszały obóz. Z tablic ogłoszeń wiatr począł zrywać strzępy dziennych rozkazów i list ukaranych rękrutów, miotając nimi po opustoszałych uliczkach, by wreszcie przylepić je do drżących od panującego wewnątrz zgiełku, rozświetlonych szyb Klubu Oficerskiego. Odbywała się tam właśnie wielka popijawa, której beztroski nastrój mąciły jedynie od czasu do czasu głośne narzekania, bowiem oficerowie musieli teraz sami się obsługiwać.
Wahadłowce tymczasem pędziły w górę, w stronę wielkiej floty statków dalekiego zasięgu, floty zupełnie nowej, tak wielkiej, że zasłaniała znaczną część nieba i tak nowej, że niektóre statki jeszcze w ogóle nie były ukończone. W wielu miejscach błyszczały oślepiająco punkciki spawarek, gorące nity wstrzeliwano w czekające na nie otwory. Światełka gasły, kiedy kolejny wieloryb kosmosu był już gotów i w kanałach łączności rozbrzmiewały cieniutkie wrzaski robotników, którzy zamiast wrócić do stoczni, wcielani byli przymusowo do służby na statku, który właśnie zbudowali. To była wojna totalna.
Bill niepewnie przelazł przez elastyczne rurowate połączenie między wahadłowcem a kosmicznym krążownikiem i rzucił swoje tobołki przed starszym sierżantem, siedzącym za biurkiem w śluzie przypominającej rozmiarami hangar.-To znaczy, miał zamiar je rzucić, bowiem z powodu braku grawitacji bagaże zostały w powietrzu. Kiedy spróbował je zepchnąć na podłogę, sam uniósł się w górę. (Działo się tak dlatego, że każde ciało, które spada, znajduje się w stanie tak zwanego swobodnego spadania, a wszystko, co ma wagę, nie ma wtedy wagi, a dla każdej akcji istnieje równa jej, lecz przeciwna, reakcja, czy coś w tym guście). Sierżant spojrzał na niego, warknął coś pod nosem i ściągnął go w dół.
— Nie zgrywaj się na takiego szczura lądowego, żołnierzu. Imię? — Bill, przez dwa „l”.
— Bil — wymruczał sierżant, a potem, polizawszy uprzednio końcówkę pióra, zapisał w rejestrze okrągłymi kulfonami świeżo poduczonego analfabety. — Dwa „l” jest tylko dla oficerów, dupku. Znaj swoje miejsce. Stopień i specjalność?
— rękrut, niewyszkolony, bez specjalności, zaraz będę rzygał…
— Tylko nie tu, masz od tego swoją kajutę. Teraz jesteś niewykwalifikowanym bezpiecznikowym szóstej klasy. Kajuta 34J-89T-001. Ruszaj się. I trzymaj przy gębie tę torebkę.
W momencie, kiedy Bill znalazł wreszcie przydzieloną mu kajutę i rzucił na pryczę swój tobołek, który zresztą zawisł o jakieś pięć cali nad swojskim materacem ze skamieniałej wełny, do niewielkiego pomieszczenia władował się Gorliwy Jasio, za nim zaś Zadek Brown i cały tłum jakichś zupełnie obcych ludzi. Niektórzy z nich mieli jeszcze w rękach spawarki, a na twarzach wściekłe miny.
— A gdzie Brzydal i reszta? — zapytał Bill.
Zadek wzruszył ramionami i rzucił się na swoją prycze, żeby choć na chwilę przymknąć oczy. Jasio otworzył jedną z sześciu ogromnych waliz, jakie ze sobą taszczył i wyciągnął kilka par butów do pastowania.
— Czy jesteście zbawieni? — zapytał głęboki, emanujący przejęciem głos z drugiego końca pomieszczenia. Bill spojrzał tam, zdumiony. Potężnie zbudowany żołnierz zauważył jego zainteresowanie i wyciągnął w jego stronę ogromny paluch.
— Bracie, czy jesteś zbawiony?
— To trudno wyczuć — mruknął Bill i zaczął z zapałem grzebać w swoim tłumoczku, mając nadzieję, że na tym się rozmowa zakończy. Tak się jednak nie stało, nawet wręcz przeciwnie, bowiem żołnierz podszedł do Billa i usiadł na jego pryczy. Bill starał się nie zwracać na niego uwagi, ale było to raczej trudne do wykonania, jako że osobnik ten miał sporo ponad sześć stóp wzrostu i odznaczał się wyjątkowo rozbudowaną muskulaturą oraz żelazną szczęką. Jego czarna skóra o pięknym, purpurowym odcieniu obudziła w Billu coś na kształt zazdrości, jego bowiem, Billowa, była różowa o odcieniu zdecydowanie szarym. Ponieważ mundury, jakie otrzymali, były koloru czarnego, żołnierz ów wyglądał jakby zrobiono go z jednego kawałka, a jego olśniewająco biały uśmiech i przenikliwe spojrzenie prezentowały się nadzwyczaj efektownie.
— Witamy na pokładzie „Fanny Hill” — powiedział, z iście przyjacielską serdecznością miażdżąc Billowi większość kości dłoni — wielkiej damy naszej floty, już ponad tydzień w czynnej służbie. Jestem wielebny bezpiecznikowy szóstej klasy, Tembo i jak widzę na stempelku na twojej torbie, nazywasz się Bill, więc skoro jesteśmy towarzyszami broni, Bill, to mów mi po prostu Tembo, a w ogóle to jak tam z twoją duszą?
— Szczerze mówiąc, ostatnio nie miałem czasu, żeby się nad tym zastanawiać…
— No, myślę, podczas szkolenia rękruckiego, kiedy za wizytę w kaplicy trafia się pod sąd polowy. Ale to już za tobą i teraz masz szanse zostać zbawiony. Czy mogę cię zapytać, jakiej jesteś wiary?…
— Moi rodzice byli zoroastrianami starego obrzędu, więc przypuszczam…
— Och, to zabobony, mój drogi, tylko zabobony. Łaskawa ręka losu zetknęła nas na tym statku i dzięki temu twoja dusza będzie mogła zostać ocalona przed czekającymi ją piekielnymi mękami. Słyszałeś kiedyś o Ziemi?
— Ja tam nie lubię wymyślnych potraw…
— To planeta, chłopcze, kolebka całej ludzkości. Dom, z którego wszyscy wyszliśmy, popatrz tylko, zielony, uroczy świat, prawdziwy klejnot kosmosu.
Mówiąc to wyciągnął z kieszeni miniaturowy projektor i u wezgłowia koi pojawił się trójwymiarowy, barwny obraz otoczonej białymi obłokami planety, unoszącej się majestatycznie w czarnej nicości. Nagle uderzyła czerwona błyskawica, obłoki zagotowały się, a na powierzchni globu pojawiły się wielkie zniszczenia. Z głośnika wielkości łebka szpilki rozległ się odgłos przetaczającego się grzmotu.
— Wojny wybuchły wśród synów człowieczych i razić się poczęli atomowymi ciosami, aż wreszcie Ziemia jęknęła i straszna nadeszła zagłada. A gdy zgasły ostatnie błyskawice, śmierć była na północy, śmierć na zachodzie, śmierć na wschodzie, nic, tylko śmierć, śmierć, śmierć. Czy zdajesz sobie sprawę, co to znaczy? — Przepełniony uczuciem głos Tembo zadrżał i urwał w pół tonu, oczekując na odpowiedź na to niemal ostateczne pytanie.
— Nie bardzo — odparł Bill, buszując niezmordowanie w swojej torbie. — Ja jestem z Phireginadonu II, u nas jest bardzo spokojnie…
— Nie było śmierci na południu! Dlaczego, pytam ja ciebie? Ano dlatego, że wolą Samediego było, by zniknęli z powierzchni Ziemi wszyscy fałszywi prorocy, wszystkie fałszywe religie i wszyscy fałszywi bogowie, i by pozostała jedna tylko, prawdziwa wiara: Pierwszy Reformowany Kościół Szamański…
Rozległ się alarm, przeraźliwy gwizd o częstotliwości tak perfidnie dobranej, by wprawiała w rezonans kości czaszki, toteż żołnierzom zdawało się, że ich głowy umieszczono nagle w wielkich, rozkołysanych dzwonach, których każde uderzenie sprawia, że oczy ich rozlazły się w przeciwnych kierunkach. Wybiegli na korytarz, gdzie było odrobinę ciszej; a tam czekali już podoficerowie; by pognać ich na stanowiska. Bill znalazł się tuż za Jasiem i razem wspięli się po wymazanej smarem drabince do komory bezpieczników, by stanąć przed ciągnącymi się, wydawałoby się, bez końca, rzędami tych niezwykle ważnych urządzeń. Do wierzchołka każdego bezpiecznika przymocowany był gruby kabel, którego drugi koniec niknął w suficie komory. W podłodze widniały otwory o średnicy mniej więcej stopy, po jednym przed każdym bezpiecznikiem. — Na początek powiem krótko: jak któryś coś piśnie, to go poślę głową naprzód do tej dziury. Wysmarowany paluch wskazał jeden z ziejących w podłodze otworów. To przemówił ich nowy gnębiciel. Był niższy, szerszy i grubszy w pasie od Kostuchy, ale i tak podobieństwo było uderzające.
— Jestem bezpiecznikowy pierwszej klasy Chandra. Słuchajcie, wy nędzne, pełzające po ziemi karaluchy! Albo zrobię z was świetnie wyszkolonych, znakomitych bezpiecznikowych, albo pospuszczam jednego za drugim tymi dziurami. To praca wymagająca wysokich kwalifikacji i normalnie potrzeba roku, żeby wyszkolić dobrego fachowca, ale jest wojna i musicie się tego nauczyć zaraz, i to już. Teraz wam pokażę. Tembo — środek! Bierz 19j-9, jest wyłączony.
Tembo strzelił obcasami i stanął w postawie wyrażającej pełną gotowość przez rzędem bezpieczników. Były to białe, ceramiczne cylindry o końcówkach z metalu, każdy o średnicy jednej stopy i wadze dziewięćdziesięciu funtów. W połowie wysokości bezpieczniki przecięte były czerwonymi paskami. Chandra zastukał w jeden z nich.
— Każdy bezpiecznik ma taki czerwony pasek, który nazywa się paskiem bezpiecznika i jest koloru czerwonego. Kiedy bezpiecznik się przepala, pasek robi się czarny. Nie wymagam, żebyście to wszystko od razu zapamiętali, ale macie to w podręczniku i zanim z wami skończę, musicie to wykuć i to już. Teraz wam pokażę, co się robi z przepalonym bezpiecznikiem. Tembo — ten bezpiecznik jest przepalony. Już!
— Uffl — stęknął Tembo, chwytając bezpiecznik obiema rękami. — Uff! — stęknął ponownie wyciągając go z zatrzasków i jeszcze raz — Uff! — kiedy spuszczał go do najbliższego otworu. Potem, cały czas uffając, ściągnął ze stojaka zapasowy, wsadził go w miejsce przepalonego i z końcowym — Uff! — przyjął postawę zasadniczą.
— Tak to się robi, raz-dwa; po żołniersku, macie się tego nauczyć i to już.
Rozległ się przytłumiony brzęczyk, przypominający raczej czyjeś niepewne czkanie.
— To sygnał na żarcie, więc teraz was puszczę, a jak będziecie jeść, to macie myśleć o tym, czego będziecie się uczyć. Rozejść się.
Wraz z innymi żołnierzami ruszyli w głąb statku.
— Jak myślisz, może jedzenie będzie trochę lepsze, niż w obozie? — zapytał z nadzieją Jasio, oblizując nerwowo wargi.
— W każdym razie na pewno nie może być jeszcze gorszę — odparł Bill, kiedy stanęli w kolejce do drzwi z napisem MESA ZBIORCZA NUMER 2.
— Każda zmiana musi być na lepsze. Zresztą, teraz jesteśmy już żołnierzami, a w podręcznikach piszą, że żołnierz musi iść do boju w pełni przygotowany.
Kolejka posuwała się do przodu straszliwie wolno, ale po niespełna godzinie byli już na drzwiami. Wewnątrz zmęczony żołnierz ze służby pomocniczej ubrany w poplamiony czymś tłustym kombinezonie, wręczył Billowi żółty plastykowy kubek. Bill przeszedł dalej, a kiedy nadeszła jego kolej, znalazł się twarzą w twarz z pustą ścianą, z której sterczał jedynie samotny kurek. Stojący przy nim gruby kucharz w wielkiej, białej czapie i przepoconym podkoszulku pogonił go trzymaną w ręku warząchwią.
— Ruszaj się, ruszaj, nigdy żeś w życiu nie jadł? Kubek pod kran; karta do czytnika, gazem, gazem!
Bill podstawił kubek jak mu kazano i na wysokości oczu dostrzegł, w ścianie wąską szczelinę. Wcisnął w nią dyndającą mu na szyi kartę identyfikacyjną. Rozległo się głośne „bzzz” i z kranu pociekł cienki strumyk żółtawej cieczy, wypełniając kubek do połowy.
— Następny! — wrzasnął kucharz i odepchnął Billa, którego miejsce zajął natychmiast Jasio. — Co to jest? — zapytał Bill zaglądając do kubka.
— Co to jest, co to jest! — wściekł się czerwony jak burak kucharz. — To twój obiad, barani łbie! Doskonale czysta chemicznie woda z rozpuszczonymi osiemnastoma aminokwasami, szesnastoma witaminami, jedenastoma solami mineralnyni, estrem kwasu tłuszczowego i glukozą. Chciałbyś coś jeszcze?
— Obiad?… — powtórzył z niedowierzaniem Bill. W chwilę potem dostał w łeb warząchwią i zrobiło mu się czarno przed oczami. — A czy mógłbym prosić bez tego estru kwasu tłuszczowgo? — zapytał z nadzieją, ale został wyrzucony na korytarz, gdzie po chwili dołączył do niego Jasio.
— No, no — powiedział Jasio — tu są wszystkie niezbędne do życia składniki. Czy to nie cudowne?
Bill siorbnął ze swego kubka i westchnął rozdzierająco.
— Popatrz tutaj — odezwał się głos Tembo, a kiedy Bill się odwrócił, na ścianie korytarza pojawił się trójwymiarowy obraz. Przedstawiał zamglony nieco firmament, na którym małe figurki zdawały się jeździć wierzchem na obłokach. — Jeśli się nie nawrócisz, mój chłopcze, czekają cię piekielne męki. Odrzuć swe przesądy na rzecz Pierwszego Reformowanego Kościoła Szamańskiego, który Przyjmie cię z otwartymi ramionami. Przytul się do jego łona i zajmij swe miejsce w niebie po prawicy Samediego, wraz z Mondogue, Bakalou i Zandore, którzy przywitają cię z radością i z nadzieją na ciebie czekają.
Obraz zmienił się, obłoki były teraz większe, a z głośniczka dobiegał śpiew niebiańskiego chóru z akompaniamentem sekcji perkusyjnej. Teraz figurki widać już było wyraźnie — wszystkie miały bardzo ciemną skórę, śnieżnobiałe szaty i ogromne czarne skrzydła. Wszystkie uśmiechały się i machały radośnie, kiedy ich obłoczki zbliżały się do siebie, wszystkie też śpiewały cały czas z zapałem, waląc co s w małe przenośne tam-tamy. Widok był doprawdy wzruszający i oczy Billa trochę nawet zwilgotniały.
— Baczność!!!
Ryk odbił się stukrotnym echem od ścian korytarza. Żołnierze wyprostowali plecy, strzelili obcasami i zamarli ze wzrokiem skierowanym prosto przed siebie. Tembo schował projektor do kieszeni, przerywając w pół słowa niebiańskiemu chórowi.
— Spocznij — rozkazał bezpiecznikowy pierwszej klasy Chandra.
Odwrócili się w jego stronę i ujrzeli, jak nadchodzi w towarzystwie dwóch żandarmów z gotowymi do strzału pistoletami. Żandarmi stanowili ochronę dla schowanego za ich plecami oficera. Bill poznał, że jest to oficer, ponieważ uczęszczał w obozie na Kurs Identyfikacji Oficerów a oprócz tego wśród wielu plakatów na ścianie latryny wisiał również jeden zatytułowany POZNAJ SWOICH OFICERÓW. Bill miał okazję przestudiować ten plakat bardzo dokładnie podczas epidemii biegunki, której był jedną z ciężej dotkniętych ofiar. Szczęka mu opadła, kiedy oficer przeszedł tak blisko, że prawie można go było dotknąć i zatrzymał się przed Tembo.
— Bezpiecznikowy szóstej klasy Tembo, mam dla was dobrą wiadomość. Za dwa tygodnie kończy się wasza siedmioletnia służba i z racji jej nienagannego przebiegu kapitan Zekial polecił zwiększyć waszą premię, będziecie mieli honorowe pożegnanie połączone z występem orkiestry i otrzymacie bezpłatny transport na Ziemie.
Tembo, spokojny i pewny siebie, spojrzał w dół na karzełkowatego porucznika o dobrze przeżutych jasnych wąsach:
— To niemożliwe, sir.
— Niemożliwe? — zaskrzeczał porucznik i zakołysał się na piętach. — A kim ty jesteś, żeby mi mówić, co jest niemożliwe?
— To nie ja mówię, sir — odparł z niewzruszonym spokojem Tembo — to przepisy, Ustawa 13-9A, paragraf 45, strona 8923, tom 43 Ustaw, Przepisów i Praw Wojennych. „Żaden żołnierz, ani oficer nie może w czasie wojny zostać zwolniony z bazy, urzędu, statku, pojazdu, placówki czy obozu pracy inaczej niż tylko z wyrokiem śmierci i pozbawieniem wszelkich szarż i honorów.
— Czy jesteś prawnikiem, Tembo?
— Nie, sir. Jestem lojalnym żołnierzem, sir… pragnę tylko wykonywać moje obowiązki, sir.
— Z tobą jest coś nie tak, Tembo. Sprawdziłem w aktach, że zaciągnąłeś się na ochotnika, bez użycia hipnozy czy narkotyków. Teraz znowuż nie chcesz odejść ze służby. Niedobrze, Tembo, bardzo niedobrze. To nieładnie o tobie świadczy. To rzuca na ciebie cień podejrzenia. To robi z ciebie szpiega, czy coś takiego.
— Nie jestem szpiegiem, sir.
— Nie jesteś, Tembo, sprawdziliśmy to bardzo dokładnie. Ale dlaczego chcesz służyć w wojsku?
— Bo jestem lojalnym żołnierzem Cesarza, sir i chcę głosić moją wiarę. Czy został pan już zbawiony, sir?
— Uważaj, co mówisz, żołnierzu, bo inaczej z tobą pogadam! Tak, znamy tę historię — „wielebny”, he, he — ale nam nie zamydlisz nią oczu. Cwaniak z ciebie, ale jeszcze cię rozgryziemy…
Podrywając wszystkich na baczność ruszył majestatycznie z powrotem. Zniknął za zakrętem korytarza, a żołnierze popatrzyli na Tembo tak jakoś dziwnie; że i on zaraz sobie poszedł. Bill i Jasio wracali nieśpiesznie do kajuty.
— Zostać dobrowolnie w wojsku! — mruknął z niedowierzaniem Bill.
— Eee… może to wariat? — powiedział Jasio. — Innej możliwości nie widzę.
— Aż takich wariatów nie ma — odparł Bill. — Ciekawe, co tam jest — dodał, wskazując na drzwi z kobylastym napisem NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY.
— Eee…może jedzenie?
Natychmiast wtargnęli do środka, zamykając za sobą drzwi, ale jedzenia tam nie było. Znajdowali się w długim pomieszczeniu o łukowato wygiętej jednej ścianie, przy której zgrupowane były pokaźnych rozmiarów urządzenia pełne skal, wskaźników, przełączników, pokręteł i dźwigien. Oprócz tego znajdował się tu jeszcze ekran, a z zakrzywionej ściany sterczały grube, zasklepione na końcach rury. Bill pochylił się nad najbliższym urządzeniem i przeczytał napis na małej tabliczce: „Dezintegrator Atomowy, Typ IV”.
— Popatrz, jakie to duże! To pewnie główna bateria statku.
Odwrócił się i zobaczył, że Jasio uniósł rękę w taki sposób, że tarcza jego zegarka skierowana była na stanowiska ogniowe, zaś palcem drugiej ręki naciska znajdujący się na boku koperty guziczek.
— Co robisz? — zapytał Bill.
— Eee… chciałem zobaczyć, która godzina.
— Jak możesz zobaczyć, która godzina, skoro patrzysz na zapięcie paska, a zegarek masz z drugiej strony?
Gdzieś na drugim końcu pomieszczenia z atomowymi działami rozległy się kroki, co przypomniało im o napisie na drzwiach. W mgnieniu oka znaleźli się z powrotem na korytarzu i Bill cichutko domknął drzwi. Kiedy rozejrzał się, Jasia już nie było, toteż musiał sam wracać do kajuty. Jasio już tam siedział pastując zawzięcie buty, ale nawet nie spojrzał, kiedy Bill przeciskał się do swojej pryczy.
Co on wtedy robił z tym zegarkiem?