20.

Coś prześlizgnęło się koło Billa i jego zaciśnięty na spuście palec drgnął instynktownie. W krótkim, atomowym błysku ujrzał dymiące szczątki martwego Venianina, jak również całą masę żywych Venian idących do ataku. Dał momentalnie nura w bok, dzięki czemu nie dosięgnął go ich skomasowany ogień i umknął w kierunku przeciwnym do ich marszu. Że uciekał akurat w głąb bezkresnych trzęsawisk, nie miało dla niego najmniejszego znaczenia. „Chcę żyć!!!”, wyło jego małe, trzęsące się ze strachu ja, toteż nie oglądając się na nic gnał na oślep przed siebie.

Kiedy podmokły grunt ustąpił miejsca bagnu, biegło mu się znacznie trudniej, a jeszcze trudniej, kiedy bagno z kolei zmieniło się w głęboką wodę. Po rozpaczliwym, trwającym nie wiadomo ile czasu machaniu kończynami dotarł do dającego jakie takie oparcie trzęsawiska. Runął na jakąś stertę błota i w tej samej chwili w pośladek wbiły mu się czyjeś ostre zęby. Wrzeszcząc jak opętany rzucił się do kolejnej ucieczki, którą tym razem zakończył bardzo szybko, wpadając na niewidoczne w kompletnej ciemności drzewo. Dotknięcie chropowatej, pomarszczonej kory wyzwoliło pradawne instynkty zakodowane głęboko w jego mózgu i wspiął się na drzewo niczym małpa. Wysoko w górze natrafił na odchodzące widlasto od pnia gałęzie i usadowił się na nich wygodnie, z plecami opartymi o pień i wycelowaną przez siebie bronią gotową do strzału. Czuł się teraz bezpieczny, odległe odgłosy walki cichły coraz bardziej i po kilku minutach głowa zaczęła mu się kiwać ze zmęczenia.

Był już szary świt, kiedy otworzył zapuchnięte oczy i zamrugał, rozglądając się dookoła. Na pobliskiej gałęzi siedziała mała jaszczurka i przypatrywała mu się swymi diamencikowymi oczami.

— Eee… ale masz twardy sen — zauważył Chinges.

Strzał Billa zwęglił koniec gałęzi. Chingers wyłonił się spod konaru i otrzepał łapki z popiołu.

— Nie bądź taki nerwowy, Bill — powiedział. — Eee… gdybym chciał, mógłbym cię zabić, kiedy spałeś.

— Ja cię znam — wychrypiał Bill. — Jesteś Gorliwy Jasio.

— Eee… miło spotkcie znajomka, co nie, Bill?

Po gałęzi wędrowała sobie stonoga i Gorliwy Jasio, Chingers chwycił ją w trzy ze swoich rąk. Czwartą odrywał jej po kolei nogi i zjadł ze smakiem.

— Rozpoznałem cię, Bill, i chciałem troszkę z tobą porozmawiać. Niepotrzebnie nazwałem cię wtedy kablem, to nie było w porządku. Robiłeś tylko to, co do ciebie należało. Ale jak właściwie udało ci się mnie zdemaskować, co? Nie powiesz pewnie… — mrugnął zachęcająco.

— Odchrzań się ode mnie, dobra? — warknął Bill i wyciągnął z kieszeni butelkę z syropem od kaszlu. Jasio Chingers westchnął ze smutkiem.

— Oczywiście, nie mogę od ciebie wymagać, żebyś zdradził tajemnice wojskową. Ale może odpowiesz mi na kilka pytań. — Wyrzucił pozbawione kończyn ciało stonogi, pogrzebał w swojej brzusznej torbie i wydobył miniaturowy notatnik i pisak.

— Musisz przede wszystkim wiedzieć, że nie jestem szpiegiem z zawodu, tylko że wzięto mnie do tej roboty z racji mojej specjalności, którą jest egzobiologia. Słyszałeś może coś o tej dyscyplinie?

— Mieliśmy kiedyś pogadankę z takim facetem, nawijał cały czas o jakichś robakach z innych planet i o takich różnych.

— No, tak, o to mniej więcej chodzi. To nauka o obcych formach życia, a dla nas wy, homo sapiens, jesteście oczywiście taką właśnie formą…

Bill uniósł broń i Chingers zniknął pod gałęzią.

— Uważaj, co mówisz, gadzie!

— Przepraszam, mam taką manierę… Żeby się długo nie rozwodzić — ponieważ specjalizowałem się w badaniach waszego gatunku, wysłano mnie do was jako szpiega. Nie byłem tym specjalnie zachwycony, ale co robić, wojna od każdego wymaga poświęceń. Kiedy cię teraz zobaczyłem, przypomniałem sobie, że jest jeszcze cała masa rzeczy, których o was nie wiem, a które może zechciałbyś mi wyjaśnić. Dla dobra nauki, rzecz jasna.

— Jak co, na przykład? — zapytał podejrzliwie Bill, ciskając w bagno opróżnioną butelkę.

— Eee… choćby taka prosta sprawa — co wy czujecie do nas, Chingersów?

— Śmierć Chingersom!

Mały pisak zachrobotał pośpiesznie w notatniku.

— Tego cię nauczono w wojsku. Co czułeś przedtem?

— Przedtem nic mnie nie obchodziliście. — Kątem oka Bill obserwował jakieś podejrzane ruchy w górnej części korony drzewa.

— Doskonale! Powiedz mi w takim razie, kto tak nienawidzi Chingersów i pragnie prowadzić tę wyniszczającą wojnę?

— Zdaje się, że nikt was nie nienawidzi. Po prostu nie ma akurat pod ręką nikogo innego, z kim można by się bić, więc bijemy się z wami.

Poruszające się od dłuższego czasu liście rozsunęły się i wyłoniła się z nich wielka, błyszcząca głowa z oczami jak szparki.

— Wiedziałem! A teraz najważniejsze pytanie — dlaczego wy, homo sapiens, musicie ciągle prowadzić z kimś wojnę?

Bill ścisnął mocniej w dłoni pistolet, bowiem potworna głowa zniżyła się bezgłośnie, zatrzymując się tuż za Gorliwym Jasiem, Chingersem. Głowa przymocowana była do grubego na stopę, najwyraźniej nieskończenie długiego, wężowego cielska.

— Dlaczego? Bo ja wiem? — zastanowił się Bill, rozproszony trochę pojawieniem się olbrzymiego węża. — Chyba po prostu to lubimy, nie widzę innego powodu.

— Lubicie! — zapiszczał Chingers, podskakując z podniecenia jak piłka. — Żadna cywilizowana rasa nie może lubić śmierci, zabijania, kaleczenia, gwałtu, tortur, bólu, żeby wymienić tylko kilka nieodłącznych składników każdej wojny. Wy po prostu nie jesteście cywilizowani!

Wąż uderzył jak błyskawica i Gorliwy Jasio, Chingers zniknął w jego paszczy, zdążywszy tylko wydać ledwie słyszalny skrzek zdumionego przerażenia.

— Tak… chyba masz rację… — mruknął Bill, trzymając potwora na muszce, ale wąż zignorował go i ruszył na dół. Co najmniej pięćdziesiąt stóp ogromnego cielska przedefilowało przed Billem, zanim mignął wreszcie cienki ogon i wąż zniknął.

— Zasłużył sobie na to, szpieg przeklęty — chrząknął z satysfakcją Bill i zabrał się do schodzenia. Dopiero znalazłszy się na ziemi zdał sobie sprawę, w jak nieciekawą sytuację udało mu się znowu wpakować. Bagno wchłonęło wszelkie ślady, jakie pozostawiła jego nocna wędrówka i teraz nie miał najmniejszego pojęcia, w którym kierunku znajdowało się pole bitwy. Teren zajmowany przez ludzi, dziesięć mil na dziesięć, stanowił w porównaniu z powierzchnią planety obszar równy ukłuciu szpilki. A jednak musiał tam trafić, bo inaczej mógł się już zająć szukaniem względnie suchego miejsca na grób. Tak czy siak, należało zacząć działać, toteż wybrał najbardziej obiecująco wyglądający kierunek i ruszył w drogę.

— Mam dość — powiedział po pewnym czasie i rzeczywiście tak było. Jedynym, co osiągnął w wyniku kilkugodzinnej, morderczej wędrówki, było ogromne osłabienie, setki ukąszeń owadów, strata litra lub dwóch krwi, którą wyssały mu wszechobecne pijawki i znaczne rozładowanie pistoletu, bowiem był zmuszony zabić kilka miejscowych form życia, które chciały spożyć go na śniadanie. Bill również był głodny, chciało mu się pić, a na dodatek ciągle nie miał pojęcia, gdzie się znajduje.

Druga część dnia niczym się nie różniła od pierwszej, toteż kiedy zaczął zapadać zmrok, Bill bliski był kompletnego wyczerpania. Na domiar złego skończył mu się syrop od kaszlu. Strasznie chciało mu się pić, a kiedy wdrapał się na drzewo, by znaleźć w miarę wygodne miejsce, w którym mógłby spędzić noc; znalazł na nim czerwony, apetycznie wyglądający owoc.

— Podobno to trucizna — mruknął, przyglądając mu się nieufnie, a potem powąchał go. Pachniał bardzo ładnie. Cisnął go w błoto.

Rano był jeszcze bardziej głodny.

— A może by tak strzelić sobie w łeb? — zapytał się na głos, ważąc w dłoni ciężar swego atomowego pistoletu. — Mam czas. Jeszcze dużo może się zdarzyć. — Jednak nie wierzył z początku własnym uszom, kiedy usłyszał dochodzące z daleka głosy. Ludzkie głosy. Z wycelowaną w tamtą stronę bronią Skrył się na ile mógł, za grubym konarem.

Głosy zbliżały się, a wraz z nimi jakieś dziwne klekotanie i dzwonienie. Dołem przemknął uzbrojony Venianin, ale Bill nie zareagował, bowiem z mgły wyłoniły się kolejne postaci. Był to długi rząd więźniów skutych razem łańcuchem łączącym nałożone im na szyje metalowe obroże. Każdy z nich niósł na głowie duży pakunek. Bill pozwolił im przejść pod drzewem, a sam dokładnie policzył veniańskich strażników. Było ich pięciu, szósty zaś ubezpieczał tyły. Kiedy znalazł się pod drzewem, Bill runął znienacka na niego, miażdżąc mu czaszkę swymi ciężkimi butami. Venianin uzbrojony był w wykonaną przez Chingersów kopie standardowej atomowej strzelby i Bill uśmiechnął się złowróżbnie czując w ręku jej swojski ciężar. Wetknąwszy pistolet za pas ruszył za kolumną ze strzelbą gotową do strzału. Drugiego strażnika zabił uderzeniem kolby w kark. Dwaj ostatni w szeregu więźniowie widzieli, co się dzieje, ale mieli na tyle rozsądku, żeby zachowywać się spokojnie i pozwolić mu podkraść się do kolejnego Venianina. Jednak czy to jakieś gwałtowniejsze poruszenie któregoś z więźniów, czy może inny przypadkowy odgłos wzbudził czujność strażnika. Odwrócił się, unosząc lufę swej strzelby. Bill stracił szansę sprzątnięcia go bez hałasu, toteż nie zastanawiając się odstrzelił mu głowę i pognał najszybciej, jak potrafił, w stronę czoła pochodu. Po huku wystrzału zapadła śmiertelna cisza, ale Bill zaraz wypełnił ją swoim krzykiem.

— Padnij! Szybko!

Żołnierze rzucili się w błoto, a Bill, naciskając cały czas spust, biegł ze strzelbą przy biodrze, waląc jard nad ziemią do przodu i na boki. We mgle rozległy się przeraźliwe wrzaski, po czym ładunek się skończył. Bill odrzucił strzelbę i chwycił za pistolet. Dwóch z pozostałych strażników było martwych, jeden zaś ranny. Udało mu się oddać pojedynczy, niecelny strzał, zanim Bill dobił go z pistoletu.

— Nieźle — wysapał. — Sześciu na sześciu możliwych.

Wśród więźniów rozległy się głośne jęki. Bill podszedł do nich i spojrzał z niesmakiem na trzech żołnierzy, którzy nie posłuchali jego wywrzeszczanej komendy.

— Co jest? — zapytał, trącając jednego z nich butem. — Nigdy nie byłeś w walce? — Żołnierz nie odpowiedział jednak, bowiem był już tylko zwęglonym trupem.

— Nigdy… — jęknął drugi, zaciskając zęby z bólu. — Wezwijcie sanitariusza, jest jeden na początku. Och, czemu ją opuściłem starą, dobrą „Fanny Hill”… Lekarza!

Bill zmarszczył brwi, dostrzegłszy na kołnierzyku rannego dystynkcje podporucznika. Pochylił się i starł trochę błota z jego twarzy.

— To ty! Oficer pralniczy! — zawył z wściekłością unosząc pistolet, by dokończyć zaczętej roboty.

— Nie, to nie ja! — jęknął podporucznik, rozpoznając Billa. — Oficer pralniczy spłynął z deszczem, to ja, twój przyjaciel, kapelan, przynoszący ci błogosławieństwo Ahura Mazdy… Synu mój, czy czytałeś codziennie przed udaniem się na spoczynek święte karty Awesty?

— Pff! — prychnął pogardliwie Bill. Nie mógł go jednak teraz ot, tak sobie, zabić i przeszedł do trzeciego poszkodowanego.

— Cześć, Bill… — powiedział słaby głos. — Chyba się starzeje… To nie twoja wina, powinienem paść, jak inni…

— Pewnie, że powinieneś — odparł Bill spoglądając w dół na znajomą, znienawidzoną twarz z wystającymi kłami. — Umierasz, Kostucha. Tylko sobie możesz to zawdzięczać.

— Wiem… — wyszeptał Kostucha i zaniósł się słabym kaszlem. Przymknął oczy. — Ustawcie się w koło! — krzyknął Bill. — Chce, żeby go ktoś zbadał.

Skuci łańcuchami więźniowie skupili się wokół leżących na ziemi ciał, pozwalając sanitariuszowi dokonać oględzin.

— Podporucznikowi wystarczy bandaż na ręku — powiedział po dłuższej chwili. — Zwyczajne poparzenia. Ale ten duży z zębami już się z tego nie wywinie.

— Możesz go jeszcze trochę utrzymać przy życiu? — zapytał Bill. — Przez jakiś czas, ale nie wiem, jak długo.

— Więc to zrób. — Bill spojrzał po stojących dookoła więźniów. — Możecie zdjąć te obroże?

— Bez kluczy nie da rady — odparł krzepki sierżant kawalerii — a strażnicy nigdy ich nie noszą. Będziemy musieli w tym zostać. Dlaczego właściwie ryzykowałeś dla nas życie? — zapytał podejrzliwie.

— Dla was? — parsknął pogardliwie Bill. — Byłem głodny i pomyślałem sobie, że w tych pakach może być żywność.

— A, chyba że tak — powiedział uspokojony sierżant. — Teraz rozumiem, czemu ryzykowałeś. Bill otworzył tymczasem konserwę i napchał sobie całe usta jedzeniem.

Загрузка...