7.

Po heroicznej bitwie o 17KL — 345 nastąpiły długie tygodnie szkolenia i musztry, w celu przywrócenia steranym walką weteranom ich dawnej świeżości. Gdzieś w trakcie tych przygnębiających miesięcy z głośników rozległ się sygnał, którego Bill nigdy dotąd nie słyszał, przypominający odgłos, jaki uzyskuje się potrząsając metalową beczką pełną gwoździ i żelaznych prętów. Nic to dla niego czy dla innych nowicjuszy nie znaczyło, ale Tembo zerwał się na równe nogi i przy akompaniamencie tam-tamu, w którego roli wystąpiła szafka na ubranie, odtańczył krótki Taniec Śmierci.

— Gorzej ci? — zapytał posępnie Bill znad mocno już zużytego egzemplarza komiksu zatytułowanego „Miłośnicy seksu! Tylko dla was szokujące przeżycia prawdziwych wampirów! Efekty dźwiękowe!” Ze strony, na którą akurat patrzył, wydobywał się upiorny jęk.

— Nie wiesz? — zdumiał się Tembo. — Naprawdę nie wiesz? To najpiękniejszy sygnał w całym kosmosie! Poczta przyszła, synu!

Reszta wachty minęła na najszybszym jak tylko się dało robieniu tego, co było do zrobienia, a potem na nieskończenie długim oczekiwaniu w kolejce. Pocztę starano się rozdzielać żołnierzom z absolutnym maksimum nieporadności i kompletnym brakiem organizacji, wreszcie jednak, pomimo niezliczonych przeszkód uporano się z tym zadaniem i oto Bill ściskał w dłoni bezcenną kartkę od swojej matki. Zdjęcie na widokówce przedstawiało znajdujący się tuż za jego miasteczkiem Zakład Przerobu Śmieci i Innych Cuchnących Odpadków. Znajomy widok sprawił, że kłębek wzruszenia utkwił mu mocno w gardle. Na małym skrawku, przeznaczonym na korespondencję, matka nagryzmoliła z wysiłkiem: „zbiory złe w długach robomuł ma nosacizne mam nadzieję że ty też pamiętasz całuję mama”. Była to jednak wiadomość z domu i stojąc w kolejce po jedzenie czytał ją raz po raz. Czekający tuż przed nim Tembo także dostał kartkę, a jakże, całą w kościoły i anioły. Bill doznał niemal szoku, kiedy zobaczył, jak Tembo czyta ją raz jeszcze, po czym wpycha do kubka z obiadem.

— Czemu to robisz? — zapytał zdumiony.

— A do czego, według ciebie, jest poczta? — mruknął Tembo, wpychając kartkę głębiej. — Patrz tylko.

Na oczach Billa i ku jego niewyobrażalnemu zdumieniu kartka zaczęła puchnąć. Biała powierzchnia popękała i odpadła w drobniutkich strzępkach, natomiast brązowy środek rósł i rósł, aż wreszcie wypełnił cały kubek. Tembo wyłowił ociekającą jeszcze trochę obiadem tabliczkę i odgryzł kawałek.

— Odwodniona czekolada — stwierdził. — Dobre! A ty co dostałeś?

Zanim jeszcze Tembo skończył mówić, Bill wepchnął swoją pocztówkę do kubka i patrzył zafascynowany, jak puchnie. Powierzchnia także się złuszczyła, ale środek, zamiast brązowego, miał kolor biały.

— Cukierek… albo może chleb… — powiedział, starając się powstrzymać gwałtowny ślinotok.

Biała masa puchła coraz bardziej, zaczynając już wyłazić z kubka. Bill chwycił za jej koniec i ciągnął, a ona wciąż rosła, wsysając w siebie całą ciecz, jaka była w naczyniu, aż wreszcie Bill trzymał w rozstawionych szeroko rękach dwumetrowej prawie długości pas grubych, połączonych ze sobą liter. Tworzyły one napis następującej treści: GŁOSUJ-NA-UCZCIWEGO-KUGLARZA-PRZYJACIELA-ŻOŁNIERZY. Bill odgryzł potężny kęs jednego z A, pożuł trochę, po czym wypluł mokre strzępy na podłogę.

— Tektura — powiedział głucho. — Mama zawsze lubiła kupować na wyprzedażach. Nawet odwodnioną czekolade…

Sięgnął po kubek, by spłukać czymś ohydny, gazetowy smak, ale naczynie było puste…

Gdzieś na bardzo wysokim szczeblu rozwiązano problem, podjęto decyzję, wydano rozkaz. Wielkie wydarzenia mają zwykle bardzo niepozorne początki; ptasie gówienko ląduje na pokrytym śniegiem zboczu, turla się w dół, przylepia się do niego coraz więcej śniegu, kula robi się większa i większa, pociąga za sobą coraz to nowe masy białego puchu, aż wreszcie zamienia się w grzmiącą lawinę, okrutną, bezlitosną śmierć, która spada na drzemiącą u stóp góry wioskę. Wielkie wydarzenie… Kto wie, jaki był tym razem początek? Może bogowie, ale oni tylko się śmieją… Być może jakiejś zarozumiałej, pawiej samicy jakiegoś Bardzo Wysoko Postawionego Dygnitarza spodobała się jakaś błahostka i wkrótce jej pawi małżonek, by uwolnić się od zrzędliwych, jędzowatych nagabywań, obiecał jej ją kupić, a potem zaczął się zastanawiać, skąd wziąć na to pieniądze. Wymyślił, że dzięki szepniętemu do ucha Cesarza słówku mogłoby dojść do wznowienia dawno już zapomnianej kampanii w rejonie 77

7. Odniesione tam zwycięstwo (czy nawet możliwość ogłoszenia nowego zaciągu, jeżeli straty okazałyby się wystarczająco wysokie), oznaczałoby jakiś medal, nagrodę, pieniądze… I tak przez kobiecą chciwość, niczym przez ptasie gówienko, ruszyła lawina działań wojennych, poczęły się grupować potężne floty gwiezdne, wyposażono pośpiesznie statki i nikt nie mógł pozostać na uboczu, bowiem gdy wrzuci się do wody kamień, rozchodzące się kręgi nie omijają niczego, co znajdzie się w ich zasięgu…

— Idziemy do akcji — oświadczył Tembo powąchawszy zawartość swego kubka. — W żarciu jest pełno stymulatorów, środków przeciwbólowych, saletry potasowej i antybiotyków.

— Czy dlatego ciągle nadają te patriotyczną muzyke? — wrzasnął Bill, usiłując przekrzyczeć nie milknący nawet na chwile ryk trąb i łoskot bębnów. Tembo skinął głową.

— Niewiele czasu pozostało, by zatroszczyć się o przyszłość swojej duszy i zapewnić sobie miejsce w legionach Samediego…

— Dlaczego nie pogadasz o tym na przykład z Zadkiem? — jęknął Bill. — Ja już przez cały dzień słyszę tam-tamy! Gdzie nie spojrzę, widzę anioły na chmurkach. Daj mi wreszcie spokój! Popracuj nad Zadkiem — każdy, kto robi z krowcami to co on, dołączy do tej waszej szamańskiej bandy bez zastanowienia.

— Rozmawiałem z Brownem o jego duszy, ale nie jestem pewien, z jakim rezultatem. On nigdy nic nie odpowiada, więc nie wiem nawet, czy mnie słyszał, czy nie. Ty jesteś inny, mój synu, okazujesz gniew, to zaś znaczy, że gnębią cię wątpliwości, a wątpliwości są pierwszym krokiem, jaki robimy na drodze do wiary…

Muzyka urwała się nagle i przez trzy sekundy dźwięczała im w uszach niespodziewana cisza. Potem rozległ się głos:

— A teraz słuchajcie… Uwaga, uwaga… Za chwilę znajdziemy się na okręcie flagowym, by na gorąco przeprowadzić wywiad z naszym Admirałem… Uwaga… — Zabrzmiały ogłuszające dźwięki „Marsza Generałów”, a kiedy i one przebrzmiały, głos rozległ się ponownie:

— …i oto jesteśmy na mostku gigantycznego pogromcy kosmosu, dwudziestomilowej długości, doskonale opancerzonego, świetnie uzbrojonego okrętu bojowego „Czarodziejska Królowa”… Wachtowi rozstępują się na boki i oto w swym skromnym mundurze z platynowej przędzy zmierza w moją stronę Wielki Admirał Floty, Czcigodny Lord Archeopteryz… Czy Wasza Lordowska Mość mogłaby:… Cudownie! Głos, który teraz usłyszycie…

To, co teraz usłyszeli okazało się kolejną dawką muzycznego jazgotu, toteż skupili się ponownie na obserwacji pasków bezpieczników, ale następny głos pobrzękiwał już znajomymi tonami tak charakterystycznymi dla sposobu mówienia Najdostojniejszych.

— Idziemy do akcji, chłopcy! Nasza flota, najpotężniejsza, jaką kiedykolwiek widziała galaktyka, kieruje się wprost na wroga, by zadać mu cios, po którym już się nie podniesie. Na trójwymiarowym planie sytuacyjnym widzę niezliczone punkciki światła, jest ich tak wiele, że nie sposób ich nawet objąć jednym spojrzeniem. Każdy z tych punkcików jest jak dziurka w kocu i powiadam wam, to nie jeden statek, nie skrzydło nawet, ale cała flotylla! Pędzimy nieustraszenie naprzód, zbliżając…

Powietrze wypełniło dudnienie tam-tamów i zamiast paska bezpiecznika, na który się gapił, Bill ujrzał przed sobą złote, na pół uchylone wrota.

— Tembo! — zawył Bill. — Wyłącz to! Chce usłyszeć coś o bitwie…

— Głupoty — parsknął Tembo. — Wykorzystaj lepiej tych kilka ostatnich chwil życia, jakie ci zostały, by odszukać dróg ku zbawieniu. Nie ma żadnego admirała, to tylko nagrana taśma. Słyszałem ją już pięć razy — puszczają to dla podniesienia morale przed bitwami, w których zanosi się na naprawdę ciężkie straty. Nigdy zresztą nie było żadnego admirała, nagranie wzięli ze starego widowiska telewizyjnego…

— Oooo! — krzyknął Bill i rzucił się naprzód. Bezpiecznik, na który akurat patrzył, przepalił się z pięknym wyładowaniem na obu stopkach, a pasek bezpiecznika zmienił momentalnie kolor z czerwonego na czarny.

— Uff! — stęknął Bill, potem jeszcze. — Uff! Uff! Uff! — w krótkich odstępach czasu, kiedy sparzył sobie dłonie o gorącą jeszcze powierzchnię bezpiecznika, upuścił go sobie na palec, a wreszcie cisnął do otworu w podłodze. Kiedy się odwrócił, Tembo wstawiał właśnie na miejsce nowy bezpiecznik.

— To był mój bezpiecznik! Nie powinieneś… — łzy stanęły Billowi w oczach.

— Przykro mi — odparł Tembo — ale według przepisów muszę pomóc, jeśli akurat nie jestem zajęty. — No, wreszcie jesteśmy w akcji — mruknął po jakimś czasie Bill, usiłując ulżyć trochę stłuczonemu palcowi.

— Gdzie tam, jeszcze tu za chłodno. Bezpiecznik przepalił się po prostu dlatego, że był stary. Widać to po wyładowaniu na stopkach.

— …potężna armada statków z niezwyciężonymi żołnierzami na pokładach…

— Ale mogliśmy być w akcji — zauważył urażonym tonem Bill.

— …ryk atomowych silników i świetlne trajektorie pędzących ku celowi torped…

— Zdaje się, że teraz już jesteśmy. Chyba zrobiło się trochę cieplej, co, Bill? Lepiej się rozbierzmy, bo jak się zacznie bitwa, możemy już nie mieć czasu.

— Żywo, żywo, do golasa! — pokrzykiwał przyodziany tylko w brudne skarpetki bezpiecznikowy pierwszej klasy Chandra, kłusując jak gazela wzdłuż rzędów ceramicznych cylindrów. Na skórze wytatuowaną miał odpowiednią i1óść belek i przepalony bezpiecznik, oznakę jego specjalności. W powietrzu rozległy się jakieś trzaski i Bill poczuł, jak króciutkie włoski, którymi zdążył porosnąć, jeżą i mrowią mu się na głowie.

— Co jest? — stęknął.

— wtórne wyładowania — wyjaśnił Tembo. — Wszystko jest oczywiście ściśle tajne, ale słyszałem, że to oznacza, że jeden z ekranów znajduje się pod wpływem bardzo silnego promieniowania. Kiedy się przeładowuje, idzie w widmie do zieleni, błękitu, potem ultrafioletu, aż wreszcie dochodzi do czerwieni i już go nie ma.

— To brzmi niewesoło.

— To tylko plotki. Wszystkie informacje na ten temat Są ściśle tajne, więc…

— Uwaga!!!

Potężny łoskot rozdarł duszne powietrze i cały rząd bezpieczników błysnął wyładowaniem, zadymił i sczerniał. Jeden z nich rozerwał się na drobne kawałki, siejąc wokół odłamkami jak granat. Żołnierze rzucili się po zapasowe i wciskali je na miejsce spoconymi rękami, pracując niemal po omacku w gęstych kłębach dymu. Zapadła cisza, w której tym donośniej zabrzmiało natarczywe brzęczenie dochodzące z pulpitu łączności.

— Sukinsyn! — wycedził z uczuciem Chandra, odtrącił kopnięciem leżący mu na drodze bezpiecznik i runął w stronę pulpitu. Jego marynarka wisiała tuż obok na haku i wbił się w nią pośpiesznie, zanim nacisnął guzik odbioru. W momencie, kiedy ekran się rozjaśnił, kończył już zapinanie ostatniego guzika. Zasalutował, więc pewnie rozmawiał z oficerem; Bill stał z boku i nie widział ekranu, ale dobiegający go głos był z lekka skowyczący i pełen zębów, a po tym, miedzy innymi, rozpoznawało się oficerów.

— Niezbyt szybko się zgłaszacie, bezpiecznikowy pierwszej klasy Chandra. Może bezpiecznikowemu drugiej klasy trochę bardziej by się śpieszyło?

— Błagam o wybaczenie, sir, stary już jestem… — Chandra runął na kolana, dzięki czemu zniknął oficerowi z ekranu.

— Wstawaj, idioto! Zreperowaliście już te bezpieczniki po ostatnim przeciążeniu?

— My nie reperujemy, sir, my wymieniamy. — Tylko bez tego waszego technicznego żargonu, ty świnio! Odpowiadaj, tak, czy nie?

— Wszystko w porządku, sir. Gotowość zielona. Żadnych skarg, wasza miłość.

— Dlaczego nie jesteś w mundurze?

— Jestem w mundurze, sir — zaskomlał Chandra przysuwając się do ekranu, by jego goły tyłek i trzęsące się ze strachu nogi zniknęły z pola widzenia.

— Nie próbuj mnie oszukać! Masz na czole pot. W mundurze nie wolno się pocić. Czy ja jestem spocony? W dodatku mam czapkę. Pod przepisowym kątem, rzecz jasna. Tym razem ci daruję, bo mam serce ze złota. Koniec połączenia.

— Cholerny sukinsyn! — wydarł się na cały głos Chandra ściągając mundurową marynarkę ze swego na pół ugotowanego ciała. Temperatura osiągnęła już 120 stopni Fahrenheita i ciągle rosła. — Nie poci się, dobre sobie! Na mostku mają klimatyzację, a gdzie kierują gorące powietrze? Tutaj! Aooouu!

Dwa rzędy strzeliły na raz, trzy bezpieczniki eksplodowały jak bomby. W tej samej chwili podłoga skoczyła im pod nogami na tyle wyraźnie, że wszyscy to poczuli.

— Kłopoty! — krzyknął Tembo. — Coś, co można poczuć mimo włączonego pola statycznego musi być wystarczająco silne, żeby rozpłaszczyć ten statek jak naleśnik. O, znowu! — Rzucił się do przepalonego bezpiecznika, wrzucił go do dziury, wstawił na miejsce nowy.

To było prawdziwe piekło. Bezpieczniki eksplodowały jak szrapnele, siejąc wokół ceramiczną pokruszoną śmiercią. Strzeliła błyskawica, nastąpiło spięcie między tablicą rozdzielczą a metalową podłogą i rozległ się nieludzki (na szczęście krótki) krzyk żołnierza, który znalazł się na jej drodze. Gęsty dym kłębił się nad podłogą, sięgając stopniowo coraz wyżej, aż w końcu nic już nie było widać. Bill wyszarpnął z zacisków resztki spalonego bezpiecznika i dał nura po zapasowy. Chwycił przed sobą odmawiającymi posłuszeństwa rękami 90-funtowy cylinder i odwracał się właśnie, by ruszyć z nim z powrotem, kiedy wszechświat eksplodawał…

Wszystkie bezpieczniki poszły naraz i przez powietrze runęła z trzaskiem potężna błyskawica. W jej błysku trwającym jeden, nieskończenie długi moment Bill zobaczył, jak płomień pędzi przez szeregi żołnierzy, spopielając ich jednego po drugim niczym wdmuchnięte w palenisko pieca nieważkie cząstki pyłu. Tembo zachwiał się i jeszcze zanim dotknął podłogi był już tylko ochłapem zwęglonego mięsa. Jakaś ciśnięta siłą wybuchu metalowa belka jednym bezlitosnym uderzeniem rozpłatała Chandrę od czubka głowy do pachwin.

— Popatrz, jaką ma dziuręl — zawołał Zadek, po czym zawył nieludzko, kiedy przetoczyła się po nim kula ognia, zamieniając go w poczerniałe truchło.

Za sprawą zwykłego zbiegu okoliczności w momencie, kiedy uderzył płomień, Bill trzymał przed sobą ceramiczny cylinder bezpiecznika. Ogień sięgnął tylko jego ramienia, którym przyciskał cylinder do piersi, zaś impet uderzenia rzucił go w kierunku stosu zapasowych bezpieczników i tam przeturlał po podłodze, podczas gdy płomień szalał dosłownie o kilka cali nad jego głową. Po chwili ogień zgasł równie nagle, jak się pojawił; pozostawiając po sobie dym, żar, smród spalonego mięsa, zniszczenie i śmierć, śmierć, i jeszcze raz śmierć. Bill doczołgał się z trudem do luku i był to jedyny ruch w martwym, wypalonym pomieszczeniu.

O poziom niżej panował podobny żar, a powietrze tak samo pozbawione było pożywienia dla jego płuc jak tam, skąd udało mu się wypełznąć. Czołgał się uparcie dalej, nieświadom faktu, że czyni to na zmiażdżonych kolanach i jednej, pokrwawionej ręce. Druga wisiała bezwładnie, będąc już tylko skręconym, zwęglonym kikutem i tylko dzięki błogosławieństwu głębokiego szoku nie wył z niesamowitego bólu.

Przewalił się przez próg, przedostał jakoś przez korytarz, potem przez następny próg. Tutaj powietrze było już znacznie czystsze, a przede wszystkim chłodniejsze; usiadł pod ścianą i wdychał głęboko jego cudowną świeżość. Pomieszczenie, w którym się znalazł, wydawało mu się jakby znajome. Zamrugał, usiłując sobie przypomnieć; dlaczego. Długie, z zakrzywioną ścianą i sterczącymi z niej łożami olbrzymich dział… Oczywiściet Główne stanowisko ogniowe, które tak dokładnie obfotografował Gorliwy Jasio. Teraz wyglądało trochę inaczej — sufit, pogięty i popękany, znajdował się znacznie bliżej podłogi, jakby z zewnątrz uderzył weń potężnych rozmiarów młot. W krześle celowniczego najbliższej baterii siedział skulony człowiek.

— Co tu się stało? — zapytał Bill podciągając się w górę i chwycił żołnierza za ramię. Artylerzysta spadł z krzesła niczym wyschnięta łupina; ważył nie więcej niż kilka funtów. Twarz miał pergaminową, pomarszczoną i wyglądało na to, że w jego ciele nie było ani kropli wody.

— Promienie Odwadniające — mruknął Bill. — Myślałem, że mają je tylko na filmach.

Fotel był miękko wyściełany i sprawiał wrażenie bardzo wygodnego, znacznie bardziej w każdym razie niż pogięta, stalowa podłoga. Bill zajął opuszczone przez odwodnionego artylerzystę miejsce i zagapił się mętnymi oczyma w ekran. Latały po nim małe kolorowe punkciki.

Tuż nad ekranem widniał ułożony z dużych liter napis: NASZE STATKI ZIELONE, NIEPRZYJACIELA CZERWONE. ZAPOMINANIE 0 TYM STANOWI WYKROCZENIE PRZECIWKO PRAWU WOJENNEMU.

— Nie zapomnę — wymamrotał Bill; po czym zaczął gramolić się z fotela. Żeby sobie pomóc, chwycił sterczący przed nim pokaźnych rozmiarów uchwyt, a gdy to uczynił, na ekranie poruszyło się kółko z krzyżykiem w środku. Bardzo interesujące. Wziął w kółko jeden z zielonych punkcików, ale przypomniał sobie coś o wykroczeniu przeciwko Prawu Wojennemu. Ruszył odrobinę uchwytem i w kółku, tuż poniżej krzyżyka, znalazła się czerwona plamka. Na uchwycie znajdował się duży czerwony guzik i Bill nacisnął go, bowiem wyglądał on na taki właśnie guzik, który należy nacisnąć. Działo odezwało się bardzo stłumionym „pff ”, a czerwone światełko zgasło. Nic ciekawego. Puścił uchwyt.

— A niech cię, ty waleczny draniu! — zawołał z podziwem jakiś głos i Bill z wysiłkiem odwrócił głowę. Stał za nim jakiś człowiek w mundurze ze strzępami złotych galonów.

— Widziałem! — wykrzyknął człowiek. — Do śmierci nie zapomnę! Co za waleczny drań! Jakie nerwy! Nieustraszony! Naprzód na wroga, nie ma straconych pozycji, bronić statku…

— O czym ty pieprzysz, do cholery? — spytał zachrypniętym głosem Bill.

— Jesteś bohaterem! — zawołał oficer i poklepał go po ramieniu. Ból, jaki tym spowodował, stanowił dla świadomości Billa ostatnią kroplę goryczy. Świadomość obraziła się, a Bill zemdlał.

Загрузка...