18.

Areszt Tymczasowy był prowizorycznym budynkiem, skleconym z przymocowanych do metalowego szkieletu plastykowych płyt i ustawionym pośrodku dużego kwadratowego placu. Otaczało go sześć rzędów zasieków z drutu kolczastego pod napięciem, dookoła maszerowały patrole żandarmów z uzbrojonymi w bagnety atomowymi strzelbami, a otwieraniem i zamykaniem prowadzących do budynku drzwi zajmowały się specjalne automaty. Przez jedno z takich wejść wtoczył się do środka kajdanobot, a zaraz za nim przykuty do niego Bill. Kajdanobot przypominał solidną, poruszającą się na klekoczących gąsienicach skrzynie, sięgał Billowi do kolan i wyposażony był w mocną, stalową linkę z kajdankami na końcu. Kajdanki znajdowały się na przegubach Billa. Ucieczka była niemożliwa, bowiem na najmniejszą próbę uwolnienia się, robot reagował z sado — masochistyczną przyjemnością detonacją umieszczonej w swoim wnętrzu miniaturowej bomby atomowej, zabijając siebie, więźnia i sporą grupę znajdujących się w pobliżu osób. Jednak znalazłszy się we wnętrzu budynku robot nie protestował, kiedy dowodzący strażą sierżant rozpiął kajdanki.

— Dobra, mądralo, teraz jesteś u mnie, a to oznacza dla ciebie masę kłopotów — wycedził sierżant. Miał dokładnie wygoloną głowę, pokrytą licznymi bliznami szczękę i małe, blisko siebie osadzone oczy, w których migotały brudne ogniki głupoty.

Bill przymrużył w odpowiedzi swoje i naprężając powoli biceps uniósł w górę swą czekoladową, lewo — prawą rękę. Potężne mięśnie Tembo rozdarły z głośnym trzaskiem cienki materiał więziennego kombinezonu. Bill wskazał na wstążkę orderu Purpurowej Rzutki, którą przypiął sobie do piersi:

— Wiesz, za co to dostałem? — zapytał głuchym, pozbawionym emocji głosem. — Dostałem to za własnoręczne zabicie 13 Chingersów w bunkrze, który kazano mi zdobyć. Natomiast do tego aresztu dostałem się dlatego, że zaraz potem zabiłem sierżanta, który mnie tam posłał. Mówiłeś coś o jakichś kłopotach, sierżancie?

— Jak ty mi nie będziesz sprawiał kłopotów, to ja tobie też nie! — zakwiczał sierżant, odskakując na bezpieczną odległość. — Cela 13, w górę i na prawo… — przerwał nagle i zaczął gryźć na raz wszystkie paznokcie u obu rąk.

Drzwi do numeru 13 były otwarte i Bill zajrzał do wąskiej celi, słabo oświetlonej blaskiem sączącym się przez plastykowe ściany. Niemal całe pomieszczenie zajmowało piętrowe łóżko, pozostawiając tylko wąskie przejście tuż przy ścianie. Umeblowania dopełniały umieszczone vis a vis wejścia dwie wypaczone półki, pod którymi widniał niezmywalny napis: BĄDŹ PRZYZWOITY — OBSCENICZNOŚĆ TO WODA NA MŁYN NIEPRZYJACIELA! Na dolnej pryczy leżał chudy mężczyzna o długiej twarzy oraz małych oczkach i uważnie przypatrywał się Billowi. Bill nastroszył się, odpowiadając podobnym spojrzeniem.

— Właśnie pilnowałem, żeby ci nie zajęli dolnej pryczy — wyjaśnił chudzielec, przenosząc się pośpiesznie na górę. — Tak, właśnie… Nazywam się Blackey i odsiaduję dziesięć miesięcy za to, że powiedziałem jednemu podporucznikowi, żeby sobie lepiej palnął w łeb…

Zawiesił głos, jakby na coś czekając, ale Bill całkowicie go zignorował. Bolały go nogi. Ściągnął błyszczące buciory i wyciągnął się na posłaniu. Nad krawędzią górnej pryczy, niczym wystawiony z nory łebek świstaka, pojawiła się głowa Blackeya.

— Nieprędko dostaniemy coś do żarcia… Co byś powiedział na chabetoburgera? Obok głowy pojawiła się ręka z zawiniętą w folie paczuszką.

Bill przyjrzał się podejrzliwie podarunkowi, po czym rozdarł folię. Powietrze dostało się do środka, tlen połączył się z szybkopalnymi cząsteczkami i po chwili gorący chabetoburger rozsiewał aromatyczny zapach. Bill dodał trochę ketchupu z osobnej, dołączonej do opakowania torebeczki i ostrożnie ugryzł kawałek. Wspaniały, soczysty chabetoburger.

— Ta stara szkapa smakuje tak, jak wyglądała — powiedział Bill z pełnymi ustami. — Jak ci się udało to?

Blackey uśmiechnął się i mrugnął konspiracyjnie.

— Układy. Przynoszą mi, kiedy tylko o to poproszę. Nie dosłyszałem imienia…

Bill. — Jedzenie złagodziło jego nie najlepszy nastrój. — Rok i jeden dzień za spanie na służbie. Rozstrzelaliby mnie za dezercje, ale miałem dobrego obrońcę. Ten burger też był dobry, szkoda, że nie ma go czym popić…

Blackey podał mu małą buteleczkę z napisem SYROP OD KASZLU.

— Specjalność mojego kumpla z oddziałów sanitarnych. Wódka pół na pół z eterem.

— Uuuuh! — stęknął Bill po opróżnieniu połowy butelki i otarł łzy kapiące mu obficie z oczu. Czuł się już niemal pogodzony ze światem. — Dobry z ciebie kumpel Blackey.

— Nie mylisz się — spoważniał Blackey. — Nigdy nie zaszkodzi mieć dobrego kumpla, a już szczególnie w wojsku. Spytaj starego Blackeya, on wie niejedno na ten temat. Jak tam z twoimi mięśniami, Bill? Bill leniwie zademonstrował mu biceps Tembo.

— Miło to widzieć — powiedział z podziwem w głosie Blackey. — Z twoimi mięśniami i moim mózgiem możemy niejedno zdziałać…

— Ja też mam mózg!

— Daj mu odpocząć, od myślenia jestem ja. Więcej widziałem różnych armii niż ty dni w swoim życiu. Pierwszą ranę odniosłem służąc pod Hannibalem, o, to ta blizna — pokazał Billowi biały ślad na wierzchu dłoni. — Przeczułem jednak, że facetowi powinie się noga i zawczasu przeszedłem do chłopców z Rzymu. Od tamtego czasu uczę się pilnie i jak dotąd, zawsze udaje mi się spaść na cztery łapy. Tamtego ranka pod Waterloo zżarłem trochę mydła, dostałem sraczki i zostałem w obozie. Nic nie straciłem, mówię ci. Przeczułem też coś niedobrego nad Sommą — a może to było pod Ypres? Te stare nazwy trochę już mi się mieszają. W każdym bądź razie przeżułem wtedy dobrze papierosa i wsadziłem go sobie pod pachę. Dostałem gorączki i spóźniłem się na przedstawienie, ale wierz mi, wcale tego nie żałuję. Zawsze twierdziłem, że nie ma takich opałów, z których nie można by się wykaraskać.

— Nigdy nie słyszałem o tych bitwach. To z Chingersami?

— Nie, wcześniej, dużo wcześniej. Wiele wojen temu.

— Musisz być już dosyć stary, Blackey. Nie wyglądasz na swoje lata.

— Faktycznie, nie jestem już młodzieniaszkiem, ale nie opowiadam o tym, bo i tak mi nikt nie wierzy. A ja przecież pamiętam, jak budowano piramidy i jakie paskudne żarcie dawali w asyryskiej armii, i jaki łomot sprawiliśmy hordzie Mondy, kiedy próbowali się dostać do naszej jaskini.

— To brzmi jak kupa bzdur — zauważył leniwie Bill, pociągając z butelki.

— Wszyscy tak mówią, dlatego wolę siedzieć cicho. Nie wierzą mi, kiedy pokazuję im mój talizman. Wyciągnął dłoń, na której leżał niewielki biały trójkąt o nieco wyszczerbionym jednym boku. — Ząb pterodaktyla. Zastrzeliłem go przy użyciu procy, którą sam wcześniej wynalazłem.

— Wygląda jak kawałek plastyku.

— No właśnie. Teraz już wiesz, dlaczego nikomu nie opowiadam tych historii. Zaciągam się tylko na nowo do armii i…

Bill poderwał się jak dźgnięty szpilką.

— Zaciągasz się na nowo? Przecież to samobójstwo!

— Gdzież tam znowu. W czasie wojny najbezpieczniej jest w wojsku. Tym na pierwszej linii odstrzeliwują tyłki, cywilom na zapleczu rozwalają je bombami, a pośrodku jest jak u Pana Boga za piecem. Na każdego żołnierza biorącego bezpośredni udział w walce przypada od trzydziestu do siedemdziesięciu urzędników. Kiedy opanujesz papierkową robotę, jesteś zdrów. Kto kiedy słyszał, żeby rozstrzeliwano urzędników z kancelarii? Ja zaś jestem znakomitym urzędnikiem. Ale tylko w czasie wojny. Kiedy zdarza się, że w wyniku jakiegoś niedopatrzenia panuje przez jakiś czas pokój, najlepiej jest załapać się do oddziałów pierwszoliniowych. Lepsze żarcie, dłuższe przepustki, sporo podróżowania, nic do roboty.

— A jak wybuchnie wojna?

— Znam 735 różnych sposobów, żeby dostać się do szpitala.

— Nauczysz mnie kilku?

— Dla ciebie wszystko, Bill. Najlepiej wieczorem, kiedy przyniosą żarcie. A przy okazji: strażnik, który roznosi dzisiaj jedzenie, nie chciał mi wyświadczyć pewnej drobnej przysługi, o którą go poprosiłem. Życzę mu serdecznie, żeby sobie złamał rękę…

— Którą? — zapytał Bill, zaciskając z głośnym chrzęstem pięści.

— Och, według twego uznania.

Areszt Tymczasowy był miejscem, w którym przetrzymywano więźniów wysyłanych skądś dokądś. Życie, ku zadowoleniu zarówno aresztantów, jak i ich strażników, toczyło się tutaj spokojnym, nieśpiesznym rytmem. Jeden ze strażników, nowy człowiek, który przeszedł niedawno ze Straży Terytorialnego, miał podczas rozdawania posiłku przykry wypadek, w wyniku którego złamał sobie rękę. Nawet jego koledzy powitali to zdarzenie z zadowoleniem. Mniej więcej raz w tygodniu Blackeya odprowadzano pod eskortą do Sekcji Dokumentów, gdzie na polecenie pewnego podpułkownika fałszował zapisy w księgach rachunkowych. Podpułkownik działał bardzo aktywnie na czarnym rynku, bowiem postanowił zostać milionerem zanim zdążą go wysłać na emerytur. Pracując w Sekcji, Blackey zatroszczył się o to, by strażnicy z Aresztu Tymczasowego otrzymywali niezasłużone awanse, dodatkowe przepustki i gratyfikacje pieniężne za nie istniejące odznaczenia. W rezultacie tych zabiegów Bill i Blackey jedli i pili co dusza zapragnie i robili się coraz grubsi. Działo się tak aż do pewnego ranka, kiedy Blackey wrócił po całonocnej pracy w Sekcji Dokumentów i obudził Billa.

— Mam dobre wiadomości — powiedział. — Wyjeżdżamy.

— Co w tym niby dobrego? — zapytał kwaśno Bill, niezupełnie jeszcze trzeźwy po zakończonej w późnych godzinach wieczornych libacji, — Mnie się tu podoba.

— Może się zrobić dla nas gorąco. Podpułkownik łypie na mnie tak jakoś dziwnie i zdaje się, że ma zamiar wysłać nas gdzieś na drugi koniec galaktyki, na pierwszą linie frontu. Do końca tygodnia jeszcze na — pewno nic nie zrobi, bo muszę dokończyć dla niego parę rzeczy. Załatwiłem więc rozkaz przeniesienia nas jeszcze w tym tygodniu na Tabes Dorsalis, tam gdzie są te kopalnie cementu.

— Planeta Pyłów! — wrzasnął Bill i chwycił Blackeya za gardło. — Zajmująca całą planet kopalnia, gdzie ludzie po paru godzinach umierają na pylicę! Najgorsze piekło, jakie…

— Tylko spokojnie! Otwórz zawory bezpieczeństwa i zmniejsz ciśnienie.: Czy myślisz, że wysłałbym nas na pewną śmierć? Tak to pokazują w telewizji, ale ja mam dostęp do informacji nieoficjalnych. Zgoda, jeżeli trafisz do kopalni, to koniec z tobą, ale mają tam też bazę z całą masą papierkowej roboty, do której biorą zaufanych więźniów, bo zawodowy personel po prostu już nie wystarcza. Zmieniłem ci w kartotece specjalność z bezpiecznikowego, czyli z pewnej śmierci, na kierowcę. Masz, to jest prawo jazdy upoważniające cię do prowadzenia wszystkiego, od monocykla począwszy, na atomowym czołgu skończywszy. Będziemy mieli ciepłe posadki, a co najważniejsze, cała baza jest klimatyzowana.

— Miło było tutaj — westchnął Bill, biorąc z ociąganiem kawałek miękkiego plastyku potwierdzający jego umiejętności obsługiwania całej masy dziwnych pojazdów, z których większości nigdy w życiu nie widział na oczy.

— Raz tu, raz tam… W gruncie rzeczy wszędzie jest tak samo — stwierdził Blackey, pakując swe przybory toaletowe.

Zaczęli podejrzewać, że coś jest jednak nie tak, kiedy na szyje założono im metalowe obroże, skuto łańcuchami z resztą więźniów, a przy załadunku na transportowiec asystował im oddział żandarmerii w pełnym uzbrojeniu bojowym.

— Ruszać się! — wrzasnął jeden ze strażników. — Odpoczniecie sobie na Tabes Dorsalgia! — Gdzie?! — ze zgrozą wykrztusił Bill.

— Słyszałeś, gnojku! Stul pysk!

— Mówiłeś, że to ma być Tabes Dorsalis! — syknął Bill do przykutego przed nim Blackeya. — Tabes Dorsalgia to baza na Venioli, na pierwszej linii frontu. Idziemy do walki!

— Pomyliło mi się przy przepisywaniu — westchnął Blackey. — Nie zawsze wszystko się udaje. Uniknął wymierzonego mu kopniaka, a potem czekał cierpliwie, aż żandarmi skończą tłuc Billa pałkami i wniosą go, nieprzytomnego, na pokład.

Загрузка...