21.

Martwego żołnierza odcięto od łańcucha i to samo chcieli uczynić z rannym Kostuchą jego dwaj sąsiedzi, ale Bill przekonał ich, mówiąc, że jedynie godnym ludzkiej istoty czynem jest niesienie pomocy bliźnim, a szczególnie dotkniętym nieszczęściem kolegom. Zgodzili się całkowicie z jego argumentacją, w chwili, kiedy zagroził im, że odstrzeli im nogi. Podczas gdy więźniowie posilali się, Bill wyciął dwie elastyczne żerdzie i sporządził z nich oraz z kilku kurtek zgrabne nosze. Jedną ze zdobycznych strzelb zatrzymał dla siebie, inne zaś rozdzielił miedzy krzepkiego sierżanta i dwóch czy trzech bardziej do rzeczy wyglądających weteranów.

— Trafimy z powrotem? — zapytał Bill sierżanta, który starannie wycierał strzelbę z wilgoci.

— Może. Powinniśmy jeszcze znaleźć nasze ślady, bo w końcu szło przecież sporo ludzi. Musimy uważać na Venian. Trzeba ich zdmuchnąć, zanim zdołają przekazać informacje o nas. Kiedy usłyszymy odgłosy walki, wyszukamy najspokojniejsze miejsce i spróbujemy się przedrzeć. Szanse pół na pół.

— To i tak lepiej, niż godzinę temu.

— Mowa. Ale będą gorsze, jeżeli się nie pośpieszymy.

— Fakt. Ruszamy!

Szło im się łatwiej, niż Bill się spodziewał i wczesnym popołudniem głuchym grzmotem doszły ich pierwsze odgłosy strzałów. Jedyny Venianin, którego spotkali po drodze, został na miejscu zastrzelony. Bill wstrzymał pochód.

— Zjeść, ile się da, a resztę wyrzucić — polecił. — Podaj dalej. Trzeba będzie szybko się ruszać. Podszedł do Kostuchy, żeby sprawdzić, jak mu się wiedzie.

— Słabo… — wyszeptał Kostucha z twarzą białą jak papier. — To już koniec, Bill… wiem o tym… sterroryzowałem już ostatniego rekruta… ostatni raz stałem w kolejce po żołd… zrobiłem ostatnią inspekcje… żegnaj, Bill… dobry z ciebie kolega… tak troszczysz się o mnie…

— Miło, że tak myślisz, Kostucha. Może w takim razie zechciałbyś wyświadczyć mi drobną przysługę. Przetrząsnął kieszenie umierającego, aż wreszcie znalazł jego oficerski notatnik. Otworzył go i nabazgrał coś na jednej z pustych stron. — Mógłbyś to podpisać? Ot, ze względu na naszą starą przyjaźń… Kostucha?

Potężna ręka opadła bezwładnie, złowieszcze, czerwone oczy patrzyły niewidząco przed siebie.

— Ten cholerny skurczybyk umarł w najmniej odpowiednim momencie — powiedział z niesmakiem Bill. Po krótkim namyśle posmarował kciuk nieboszczyka atramentem i przyłożył go do kartki.

— Sanitariusz! — zawołał. Szereg zwinął się w koło, by sanitariusz mógł stanąć przy Billu. — Co z nim?

— Martwy jak trup — oznajmił medyk po rutynowym badaniu.

— Tuż przed śmiercią zapisał mi swoje kły, o, tutaj, widzisz? Były specjalnie hodowane i kosztują masę forsy. Dadzą się przeszczepić?

— Pewnie, jeżeli w ciągu najbliższych dwunastu godzin uda się je wyciąć i zamrozić.

— Nie ma problemu, weźmiemy ciało ze sobą. — Spojrzał groźnie na niosących nosze żołnierzy i pogłaskał kolbę atomowej strzelby. Protestów nie było. — Dajcie tu tego podporucznika.

— Kapelanie — powiedział Bill podsuwając mu kartkę z notesu. — Chce tu mieć podpis oficera. Tuż przed śmiercią ten żołnierz podyktował mi swoją ostatnią wole, ale był zbyt słaby, żeby się podpisać, więc odcisnął tutaj swój kciuk. Napisze mi pan pod spodem, że widział pan, jak on to robił i że wszystko odbyło się tak, jak powinno. Potem pan to podpisze swoim imieniem i nazwiskiem.

— Ale… Nie, nie mogę, synu. Przecież nie widziałem, jak ten nieszczęśnik odciskał ślad swego kciuka i grlmgrhrrr…

Kapelan powiedział „grimgrhrrr”, ponieważ Bill wsadził mu w usta lufę pistoletu i obracał ją z wolna trzymając palec na spuście.

— Strzelaj — doradził sierżant kawalerii, a trzej będący najbliżej żołnierze zaklaskali z podziwu. Bill nieśpiesznie wycofał pistolet.

— Cieszę się, że mogę ci pomóc — oświadczył kapelan, chwytając pośpiesznie za pióro.

Bill przeczytał uważnie dokument, chrząknął z zadowoleniem i odszukał w szeregu więźniów sanitariusza.

— Jesteś ze szpitala? — zapytał.

— Tak jest i jak do niego wrócę, to już za żadne skarby świata z niego nie wyjdę. Takie już moje cholerne szczęście, że urządzili te zasadzkę akurat wtedy, kiedy była moja kolej zbierania rannych.

— Słyszałem, że nie wywożą stąd rannych, tylko łatają ich na miejscu i wysyłają z powrotem na linię?

— Dobrze słyszałeś. Bardzo trudno będzie przeżyć tę wojnę.

— Ale muszą chyba trafiać się zbyt ciężko ranni, żeby wracać do walki? — nie ustępował Bill.

— Ech, te cuda współczesnej medycyny — westchnął sanitariusz, żując kawałek suszonego mięsa. Albo jesteś trup, albo po kilku tygodniach wracasz na pierwszą linie.

— A jak komuś odstrzelą rękę?

— Mają całą lodówkę rąk. Przyszywają nową i wio, z powrotem do oddziału.

— A co ze stopami? — pytał dalej coraz bardziej zaniepokojony Bill.

— Słusznie, zupełnie zapomniałem! Mają niedobór stóp. Tak wielu chłopaków leży bez stóp, że już w mają ich gdzie kłaść. Mieli właśnie zacząć wysyłać niektórych na inne planety.

— Masz jakieś pastylki przeciwbólowe? — zapytał Bill, zmieniając temat. Sanitariusz wyciągnął białą butelkę.

— Weźmiesz trzy i możesz się śmiać, kiedy ci będą ucinać głowę.

— Daj mi trzy.

— Aha, jakbyś gdzieś przypadkiem zobaczył faceta z odstrzeloną stopą, to zawiąż mu coś mocno nad kolanem, żeby powstrzymać upływ krwi.

— Dzięki, kolego.

— Nie ma o czym mówić.

— Chodźmy już — odezwał się sierżant kawaleni. — Im szybciej, tym lepiej.

Gęstą mgłę przecinały co rusz błyskawice atomowych wybuchów, a grząskim gruntem wstrząsały eksplozje ciężkich pocisków. Poruszali się równolegle do linii ognia, aż wreszcie doszli do miejsca, w którym kanonada prawie zupełnie ustała. Bill, jako jedyny mogący się swobodnie poruszać, przeczołgał się naprzód w celu dokonania rekonesansu. Linie nieprzyjaciela wyglądały na słabo umocnione i wkrótce znalazł miejsce, które najlepiej nadawało się na dokonanie przeskoku. Obwiązał sobie nogę nad kolanem mocnym sznurkiem, zdjętym z jednej z paczek z żywnością, skręcił go mocno przy pomocy jakiegoś kija i połknął pastylki. Potem skrył się za gęstą kępą krzaków i wrzasnął na cały głos:

— Prosto przed siebie, a potem w prawo przy kępie! Biegiem!

Pognał jako pierwszy, a po chwili, kiedy już był pewien, że reszta go widzi, skręcił między drzewa.

— A to co? — zawołał. — Chingersi!

Usiadł opierając się plecami o chropowaty pień, wycelował starannie i odstrzelił sobie prawą stopę. — Ruszać się! — wrzasnął i słyszał, jak jego ludzie pędzą co sił przez zarośla. Wystrzelił parę razy w powietrze, po czym stanął na zdrowej nodze. Strzelba okazała się zupełnie skuteczna, tym bardziej że wcale nie musiał daleko kuśtykać. Dwaj żołnierze, najwidoczniej nowi, bo inaczej zastanowiliby się nad tym, co robią, wybiegli na przedpole i pomogli mu zejść do okopu.

— Dziękuję, koledzy — wydyszał, osuwając się na ziemię. — Wojna to naprawdę piekło.

Загрузка...