— I jak; zdecydowałeś się wstąpić do naszej Organizacji? — zapytał Z wysupłując się z płaszcza i zeskakując zwinnie na podłogę.
— Eee… to znaczy… myślałem nad tym — odparł z dość silnym poczuciem winy Bill.
— Myśleć znaczy działać. Musimy wykurzyć smród faszystowskich pijawek z nozdrzy naszych domów i ukochanych.
— Przekonał mnie pan. Przyłączam się.
— Logiczna argumentacja zawsze odnosi skutek. Podpisz ten formularz, kapnij krople krwi… dobrze, a teraz podnieś rękę. Przyjmę od ciebie tajemną przysięgę.
Bill posłusznie podniósł rękę i obserwował, jak Z w milczeniu porusza wargami.
— Nic nie słyszę — poskarżył się Bill.
— Mówiłem ci przecież, że to tajemna przysięga. Musisz tylko powiedzieć „tak”.
— Tak.
— Witamy w naszych szeregach — X ucałował go serdecznie w oba policzki. — A teraz idziemy na podziemne zebranie. Zaraz się rozpocznie.
X przesunął dłonią po tapecie, zwalniając ukrytą sprężynę. Rozległ się stukot odskakującej zapadki i ściana rozsunęła się, odsłaniając ciemne, ociekające wilgocią, prowadzące stromo w dół schody. Bill przyjrzał im się nieufnie.
— Dokąd idziemy?
— Pod ziemię, a gdzieżby indziej? Idź za mną, ale lepiej się nie zgub. Te tunele mają kilka tysięcy lat i tam, na górze, zdążyli już o nich zapomnieć. Pilnuj się, bo możesz trafić na Różne Stworzenia, mieszkające tutaj od niepamiętnych czasów.
W małej niszy leżało kilka pochodni. X zapalił jedną z nich i zagłębił się w mokrą, rozbrzmiewającą tajemniczymi odgłosami ciemność. Bill trzymał się najbliżej jak mógł, brnąc za pełgotliwym, dymiącym obficie płomieniem przez sięgającą powyżej kolan wodę, przełażąc przez pordzewiałe, powyginane szyny i przemykając przez pieczary, z których sklepień sypał się obficie skalny gruz. W jednym z tuneli zatrzymał ich zgrzyt potężnych szczęk i z zalegającej przed nimi ciemności odezwał się skrzypiący, nieludzki głos.
— Za… — powiedział głos.
— …krwawiony — dokończył X, a kiedy minęli już to miejsce, wyjaśnił szeptem Billowi:
— Znakomity strażnik, antropofag z Dapdorfu. Zeżre cię w okamgnieniu, jeżeli nie podasz mu obowiązującego w danym dniu hasła.
— A jakie są te hasła? — zapytał Bill, zdając sobie nagle sprawę, że jak za stówę miesięcznie to już zebrał dla G.B.S. wręcz nieprawdopodobną ilość informacji.
— W dni parzyste „za — krwawiony”, w nieparzyste „kości zostały — zjedzone”, a w niedziele „nekrofilia”.
— To niezbyt łatwe do zapamiętania.
— W końcu antropofag też musi od czasu do czasu coś przekąsić. A teraz — absolutna cisza. Zgaszę pochodnię i poprowadzę cię za rękę.
Światło zgasło i Bill poczuł, jak w ramie wbijają mu się palce X-a.
Szli, potykając się, w zupełnej ciemności, jak się Billowi zdawało nieskończenie długo, aż wreszcie daleko z przodu pojawiła się słaba poświata. Podłoga tunelu wyrównała się i po chwili stanęli pod oświetlonymi migotliwym płomieniem drzwiami. Bill odwrócił się do swego przewodnika i wrzasnął ze strachu.
— Kim jesteś?!
Trzymająca go za ramię biała, powłócząca nogami istota zwróciła powoli w — jego stronę swe przypominające ugotowane na twardo jajka oczy. Miała wilgotną, bladą jak u nieboszczyka skórę, zupełnie łysą głowę, za całe odzienie służyła jej jakaś przewiązana wokół bioder szmata, a na czole zaś miała wypaloną szkarłatną literę A.
— Jestem androidem — odpowiedziała pozbawionym śladu emocji głosem — każdy dureń może to stwierdzić widząc literę A na moim czole. Moi panowie nazywali mnie Wampyr.
— A twoje panie?
Android nic nie odpowiedział na ten żałosny dowcip, tylko wepchnął Billa do obszernego, oświetlonego płonącymi pochodniami pokoju. Bill obrzucił pomieszczenie dzikim spojrzeniem i próbował natychmiast z niego wyjść, ale android zablokował sobą drzwi.
— Siadaj — polecił i Bill usiadł.
Znajdował się wśród najmakabryczniejszej zbieraniny świrów, odlolowców i pogibusów, jaką można było sobie wyobrazić. Oprócz kilku rebeliantów (brody, czarne kapelusze i niewielkie okrągłe bomby z długimi lontami) i rebeliantek (krótkie spódniczki, czarne pończochy, długie włosy, fifki, zerwane ramiączka staników i cuchnące oddechy), pełno było rebeliantów — robotów, rebeliantów — androidów oraz kilka sztuk czegoś, co strach by było nawet opisać. X siedział za drewnianym kuchennym stołem i walił w niego kolbą rewolweru.
— Spokój! Proszę o spokój! Głos ma towarzysz ZC — 189 — 72S — PU z Ruchu Oporu Robotów. Cisza!
Ze swego miejsca podniósł się potężny, zdrowo już zużyty, robot. Miał wydłubane jedno oko, liczne plamy rdzy na pancerzu i skrzypiał jak stara szafa. Spojrzał na zebranych swoim zdrowym okiem, wykrzywił w najlepszej, na jaką go było stać, imitacji szyderczego uśmiechu swoją nieruchomą twarz i pociągnął łyk oleju z podsuniętej mu przez obrzydliwie usłużnego robota fryzjerskiego flaszki.
— My z ROR — u — powiedział zgrzytliwym głosem — znamy nasze prawa. Pracujemy ciężko i jesteśmy warci tyle samo, co wszyscy inni, a na pewno więcej od tych rybiobrzuchych androidów, które twierdzą, że są tacy jak ludzie, Równe prawa, to jest to, czego żądamy…
Urwał, zagłuszony przenikliwymi gwizdami sporej grupy androidów, które zerwały się z miejsc i wymachiwały gwałtownie swymi bladymi kończynami. Wyglądały jak bulgoczące we wrzącej wodzie spaghetti. Z walił rewolwerem, krzycząc o spokój i prawie już udało mu się go przywrócić, kiedy nagle znowu się zakotłowało, tym razem z boku, gdzie ktoś usiłował przepchać się do prezydialnego stołu. Właściwie nie był to ktoś, tylko coś, a dokładniej sześcienna skrzynka o boku mniej więcej jednego metra, na kółkach, z masą światełek, guzików i przełączników. Ciągnęła za sobą długi, niknący za drzwiami kabel.
— Kim jesteś? — zapytał podejrzliwie Z, kierując w stronę skrzynki lufę rewolweru.
— Jestem reprezentantem zjednoczonych komputerów i mózgów elektronicznych Helioru, zdecydowanych walczyć o całkowite równouprawnienie.
Maszyna drukowała jednocześnie swoje słowa na małych karteczkach, wysypując je obfitym strumieniem na stół. Z zgarnął je zdecydowanym ruchem na bok.
— Poczekasz na swoją kolej — powiedział.
— To dyskryminacja! — wrzasnęła maszyna tak głośno, że aż przygasły pochodnie. Nie przestawała wrzeszczeć, wyrzucając w górę ulewę karteczek zadrukowanych płomienną czcionką z napisem DYSKRYMINACJA!!!, z drugiej zaś strony wypluwając nie kończącą się wstęgę żółtej papierowej taśmy z tą samą informacją. ZC — 189 — 72S — PU wstał ze zgrzytaniem trybów i dokuśtykał do ciągnącego przez reprezentanta komputerów kabla. Hydrauliczne szczypce robota zamknęły się z cichym chrzęstem i kabel został przecięty. Zgasły migoczące na skrzynce światła, ustała ulewa karteczek, a ucięty kabel podskoczył parę razy sypiąc obficie iskrami, po czym uciekł za drzwi niczym monstrualnych rozmiarów wąż.
— Proszę o spokój! — powtórzył zachrypniętym głosem X, po raz nie wiadomo który używając rewolweru jako młotka.
Bill trzymał się oburącz za głowę i zastanawiał się, czy to było warte tej nędznej stówy miesięcznie.
W gruncie rzeczy nie była to jednak najgorsza forsa i Bill zbierał grosz do grosza jak największy sknera. Spokojnie, leniwie mijały kolejne miesiące, Bill regularnie uczęszczał na zebrania, regularnie składał meldunki G.B.Ś. i regularnie pierwszego każdego miesiąca znajdował w zapiekance, którą regularnie dostawał na obiad, zwitek banknotów. Utytłane, zatłuszczone pieniądze trzymał w gumowym kotku, którego znalazł na kupie śmieci i kotek pęczniał coraz bardziej. Działalność wywrotowa nie zabierała Billowi zbyt dużo czasu, zaś praca w Dep. San. coraz bardziej mu się podobała. Był teraz szefem operacji „Paczka — Niespodzianka” i miał pod sobą oddział tysiąca robotów pracujących dzień i noc przy pakowaniu, adresowaniu i wysyłaniu plastykowych tacek na wszystkie planety galaktyki. Odczuwał wielki podziw i uznanie dla swojej wysoce humanitarnej działalności. Wyobrażał sobie te okrzyki radości, jakie rozbrzmiewały na dalekiej Dalecji czy odległej Odlegii, kiedy poczta przynosiła niespodziewaną paczkę i gdy wysypywał się z niej strumień pięknych, błyszczących plastykowych tacek. Szczęście nigdy jednak nie trwa wiecznie i słodka, mała stabilizacja Billa pewnego dnia legła w gruzach, kiedy podszedł do niego jakiś obcy robot, szepnął „Sic temper tyrannozaurus, podaj dalej” i zniknął.
To było hasło. Wybuchła rewolta!