22.

Wojskowa muzyka wróciła echem od wzgórza, odbijając się od kamienistych występów i umilkła w kojącym cieniu zielonych drzew. Zza zakrętu wyłonił się kroczący dumnie w kłębach kurzu pochód, prowadzony przez wspaniałego robota — orkiestrę. Słońce błyszczało w złotych blachach jego kończyn i odbijało się w wypolerowanych powierzchniach grających donośnie instrumentów. W ślad za nim toczył się z klekotem niewielki oddział robotów pomocniczych, na samym zaś końcu, brzęcząc podskakującymi mu na piersi medalami, maszerował samotny, szpakowaty sierżant. Chociaż droga była równa, sierżant potknął się nagle i zaklął z wprawą, jakiej mógł nabyć tylko podczas długich lat służby.

— Stać! — rozkazał.

Oddział posłusznie stanął, on zaś oparł się o biegnący równolegle do drogi, kamienny murek, podwinął prawą nogawkę i dał znak małym gwizdkiem. Jeden z robotów podjechał pośpiesznie, wręczając mu spore pudło z narzędziami. Sierżant wyjął z pudła płaski klucz, dokręcił obluzowaną nakrętkę w stawie swej sztucznej stopy, a następnie kapnął do niej trochę oleju i opuścił nogawkę. Kiedy wyprostował się, zobaczył bysiowatego, wiejskiego chłopaka, który prowadząc robomuła, zbliżał się do murku odgraniczającego pole od drogi, kończąc głęboką orkę.

— Piwo! — warknął sierżant. — I „Lament Kosmonauty”!

Robot — orkiestra rozpłynął się w rzewnych tonach starej melodii, a kiedy robomuł doszedł do krawędzi poła, na murku stały już dwa zaparowane kufle zimnego piwa.

— Fajnie gra — powiedział chłopak.

— Łyknij sobie ze mną piwa — zaprosił go sierżant, wsypując do jednego kufla biały proszek z ukrytej w dłoni torebki.

— Pewno, że se łyknę, gorąc dzisiaj, jak cho… jak nigdy.

— Powiedz „cholera”, synu. Nie bój się, słyszałem już parę razy to słowo.

— Mamusia nie lubi, jak przeklinam. O, ale pan masz długie zęby!

Sierżant pogładził palcem jeden ze swoich kłów.

— Taki duży chłop jak ty powinien od czasu do czasu trochę sobie poprzeklinać. Gdybyś był żołnierzem, mógłbyś mówić „cholera”, albo nawet „jasna cholera” ile razy zechcesz.

— Nie wiem, czy chciałbym coś takiego mówić — powiedział chłopak, rumieniąc się pod opalenizną. Dzięki za piwo, ale musze do pługa. Mamusia nie lubi, jak rozmawiam z żołnierzami.

— Twoja mamusia ma racje, większość z nich to brudna, przeklinająca, zapijaczona banda. Słuchaj, nie chciałbyś zobaczyć zdjęcia nowego typu robomuła? Może chodzić tysiąc godzin bez wymiany oleju. Sierżant wyciągnął za plecami rękę i robot włożył mu w nią miniaturową przeglądarkę.

— E, no pewnie!

Chłopak podniósł przeglądarkę do oczu, po czym zarumienił się jeszcze bardziej.

— Proszę pana, to nie robomuł, tylko dziewczyna… i ona jest zupełnie…

Sierżant sięgnął błyskawicznie i nacisnął guzik w obudowie przeglądarki. Coś w jej wnętrzu strzeliło i chłopak znieruchomiał, jakby tknięty paraliżem. Nie zareagował, kiedy sierżant wyjął mu ze zmartwiałych palców małe urządzenie.

— Weź to pióro — polecił sierżant i palce chłopca zaciśnęły się posłusznie na obsadce. — A teraz podpisz ten formularz, o tu, gdzie „podpis rekruta”…

Pióro zaskrzypiało na papierze i w tej samej chwili rozległ się przeraźliwy krzyk.

— Charlie! Co robicie mojemu Charliemu! — zawodziła niemłoda już, siwowłosa kobieta; biegnąc co sił w ich stroń.

— Pani syn służy teraz ku chwale Cesarza — odparł sierżant i przywołał skinieniem ręki zrobotyzowanego krawca.

— Nie! Tylko nie to! — błagała kobieta, czepiając się ręki sierżanta i skrapiając ją obficie łzami. — Straciłam już jednego syna, czy to nie wystarczy?… — Spojrzała w górę przez łzy zalewające jej oczy i zamrugała z niedowierzaniem.

— Ależ… ależ to ty, moje dziecko! Mój Bill wrócił do domu! Nawet z tymi zębami, bliznami, z jedną ręką czarną, a drugą białą, z tą sztuczną stopą — to ty, Bill! Matka zawsze pozna swoje dziecko! Sierżant zmarszczył z namysłem brwi.

— Możliwe, że ma pani racje — powiedział. — Tak mi się wydawało, jakbym skądś znał nazwę tej planety.

Krawiec skończył tymczasem pracę. Papierowy mundur czerwienił się w blasku słońca, a grube na jedną molekułę buty błyszczały oślepiająco.

— Do szeregu! — ryknął Bill i nowy rekrut przesadził jednym susem kamienny murek.

— Billy, Billy! — łkała kobieta. — To twój młodszy brat, Charlie! Nie weźmiesz przecież swego braciszka do wojska, nie weźmiesz, prawda?

Bill pomyślał o swojej matce, o swoim młodszym braciszku Charliem, a potem o miesiącu, o jaki za każdego zwerbowanego rekruta zostanie skrócona pozostająca mu do odbycia służba i wiedział już, co ma odpowiedzieć.

— Oczywiście, że wezmę.

Zagrzmiały fanfary, rozległ się równy łoskot żołnierskich butów, matka, jak to zawsze czynią matki, zaniosła się płaczem, a mały oddział ruszył pod górę zakurzoną drogą i zniknął w blasku zachodzącego słońca.


Koniec
Загрузка...