2.

O szarym świcie zamiast wesołego sygnału trąbki obudziło Billa uderzenie ultradźwięków, które wprawiło w drgania najpierw metalową ramę jego pryczy, a potem jego samego i to z taką siłą, że powypadały mu plomby z zębów. Nieprzytomny i drżący z zimna zerwał się na równe nogi. Jako że było to lato, podłogę utrzymywano w miłej każdemu temperaturze minus kilkunastu stopni. Obóz wojskowy w niczym nie przypominał sanatorium. Wyglądający jak zjawy, niewyspani i zziębnięci rękruci podnosili się z prycz, a kiedy ustała przewracająca flaki wibracja, pośpiesznie naciągnęli zbliżone fasonem do pokutnych worków kombinezony z papieru ściernego, wbili się we wspaniałe rękruckie buty i wysypali na poranną szarówkę.

— Jestem tu po to, żeby was zniszczyć — obwieścił im pełen okrucieństwa głos. Podnieśli wzrok i zadrżeli jeszcze bardziej, ujrzawszy głównego diabła tego najgorszego z piekieł.

Starszy sierżant Kostucha Drang był specjalistą w pełnym tego słowa znaczeniu — od koniuszków ostrzyżonych na jeża włosów po wytłaczane podeszwy swych błyszczących jak lustro butów. Miał szerokie bary, wąskie biodra, długie, zwisające jak u jakiegoś straszliwego antropoida ręce zakończone potężnymi dłońmi, których palce pokryte były niezliczonymi bliznami śladami po tysiącach powybijanych zębów. Patrząc na tę obrzydliwą postać nie sposób było wyobrazić sobie, że narodził się z delikatnego brzucha kobiety. Nie, Kostucha nie mógł się nigdy urodzić, już prędzej został zbudowany na zamówienie rządowe. Najgorsza ze wszystkiego była głowa. A twarz! Włosy zaczynały się najwyżej na szerokość palca nad czarną gęstwiną brwi, przypominających kępki krzaków rosnących dokoła czarnych jam kryjących oczy, o których obecności świadczyły jedynie czerwonawe, złowróżbne błyski w nieprzeniknionej ciemności oczodołów. Połamany, skrzywiony nos sterczał nad ustami, bardzo podobnymi do śladu po chlaśnięciu nożem napiętego pośmiertnym stężeniem brzucha nieboszczyka. Obrazu dopełniały wysuwające się spomiędzy warg co najmniej dwucalowej długości trójkąty kłów.

— Jestem starszy sierżant Kostucha Drang i będziecie do mnie mówić „sir” albo „łaskawy panie”. Mówiąc to przechadzał się nieśpiesznie wzdłuż szeregu przerażonych rękrutów. — Jestem waszym ojcem, matką, wszechświatem i największym wrogiem, i wkrótce będziecie żałować, żeście się w ogóle narodzili. Zmiażdżę waszą wolę. Kiedy powiem „żabka!”, będziecie skakać. Moim zadaniem jest zrobić z was żołnierzy, a to znaczy nauczyć dyscypliny. Dyscyplina to brak wolnej woli, absolutne posłuszeństwo, bezmyślne wykonywanie rozkazów. Niczego więcej nie wymagam.

Skrzywił się, zatrzymawszy przed Billem, który trząsł się jakby trochę mniej od pozostałych.

— Nie podoba mi się twoja twarz. Miesiąc służby pomocniczej w kuchni, w niedziele.

— Sir…

— A drugi miesiąc za pyskowanie.

Czekał jeszcze przez chwilę, ale Bill już się nie odezwał. Właśnie dostał pierwszą lekcję z cyklu jak zostać dobrym żołnierzem — trzymać gębę na kłódkę. Kostucha ruszył dalej.

— Teraz jesteście tylko nędznymi, tłustymi, cholernymi kawałami podłego cywilnego miecha, ale ja zrobię z tego mięcha mięśnie, z waszej woli galaretę, z waszych umysłów maszyny. Albo was pozabijam, albo zostaniecie dobrymi żołnierzami. Wkrótce usłyszycie o mnie różne historie, na przykład jak zabiłem i zjadłem rękruta, który odmówił wykonania mojego rozkazu.

Zatrzymał się i popatrzył na nich, unosząc ku górze kąciki swych trupich ust w szatańskiej parodii uśmiechu. Z wystających kłów skapywała kropelkami ślina.

— Ta historia jest prawdziwa.

Odpowiedział mu jeden wielki jęk. Przez szereg rękrutów przebiegł nagły dreszcz, jakby dosięgnął ich niespodziewanie powiew lodowatego wiatru. Uśmiech zniknął z twarzy Kostuchy.

— Teraz pójdziemy na śniadanie; tylko najpierw potrzebuję paru ochotników do lekkiej roboty. Kto z was potrafi pilotować helikopter?

Dwaj rękruci z nadzieją unieśli ręcę i Kostucha kazał im wystąpił przed oddział.

— Dobra, wy dwaj, brać ścierki, kubły i do latryny! Reszta będzie jadła, a wy sobie trochę posprzątacie. Nabierzecie apetytu na obiad.

To była druga lekcja Billa — nigdy nie zgłaszać się na ochotnika.

Dni przysposobienia żołnierskiego mijały z jakąś otępiającą szybkością i choć mogło się to wydawać nieprawdopodobne, z dnia na dzień robiło się coraz gorzej. Coraz bardziej rosło też wyczerpanie Billa nie mogło zresztą być inaczej, bowiem troszczyło się o to wiele zdolnych, sadystycznych umysłów. Głowy rękrutów ogolono do gołej skóry, a ich genitalia pomalowano pomarańczowym środkiem antyseptycznym. Jedzenie było, teoretycznie rzecz biorąc, pożywne, ale wręcz niesamowicie niesmaczne, a gdy kiedyś przez pomyłkę podano kawałek mięsa w stanie nadającym się do spożycia, został on natychmiast wyłowiony z kotła i wyrzucony, a kucharza zdegradowano o dwa stopnie. Sen przerywały rękrutom pozorowane ataki gazowe, wolny zaś czas wypełniało im doprowadzanie do porządku żołnierskiego ekwipunku. Siódmy dzień tygodnia miał być dniem wypoczynku, ale że każdy z nich zdążył już wcześniej zarobić jakąś karę. (Bill na przykład tę swoją służbę w kuchni), więc niedziela niczym się nie różniła od innych dni tygodnia. Na świąteczną nudę z pewnością nie mieli okazji narzekać. Dopiero grubo po zmierzchu gaszono światła i pozwolono im zwalić się na mięciutkie, jakby z hartowanej stali, posłania. Bill przepchnął się przez blokujące wejście pole siłowe o mocy dobranej z tak szatańską precyzją, że pozwalała ona dotkliwie kąsającym muchom wlatywać do baraku, uniemożliwiała im natomiast opuszczenie pomieszczenia. Po czternastu godzinach służby w kuchni nogi drżały mu jak w febrze, a ręce, blade i napuchnięte, przypominały kończyny dobrze namoczonego nieboszczyka. Postawił na podłodze sztywną od potu, brudu i tłuszczu kurtkę, po czym wyciągnął z kuferka maszynkę do golenia. W latrynie dłuższą chwile zajęło mu odnalezienie kawałka względnie czystego lustra, wszystkie bowiem pokryte były inspirującymi napisami w rodzaju: GĘBA NA KŁÓDKI — CHINGERSI PODSŁUCHUJĄ, albo JAK BĘDZIESZ GADAŁ, CZŁOWIEK W LUSTRZE UMRZE, aż wreszcie wsadził wtyczkę do kontaktu obok CZY CHCESZ, ŻEBY TWOJA SIOSTRA WYSZŁA ZA CHINGERSA? i przyjrzał się swemu odbiciu w środku litery O. Popatrzyły na niego przekrwione, podkrążone oczy. Ponad minutę jeździł już bzyczącą maszynką po swoich zapadniętych policzkach, zanim znaczenie pytania dotarło do jego otępiałego ze zmęczenia mózgu.

— Przecież ja nie mam siostry — parsknął zirytowany — a poza tym, dlaczego niby miałaby wychodzić za mąż za jaszczurkę?

Było to tylko pytanie retoryczne, a jednak z przeciwległego końca pomieszczenia, a dokładniej z ostatniego sedesu w drugim rzędzie, nadeszła niespodziewana odpowiedź.

— To nie ma oznaczać dokładnie tego, co znaczy, tylko czytając to, masz jeszcze bardziej nienawidzieć nieprzyjaciela.

Bill, przekonany, że jest zupełnie sam w latrynie, podskoczył, jak oparzony. Maszynka bzyknęła ze złośliwą uciechą i wyszarpała mu kawałek wargi.

— Kto to? Gdzie jesteś? — wykrzyknął, a potem dostrzegł spiętrzoną w najodleglejszym kącie stertę butów i pochyloną nad nimi, wymiętoszoną postać.

— A, to tylko ty, Jasiu. — Gniew momentalnie minął i Bill odwrócił się z powrotem do lustra. Gorliwy Jasio stanowił tak nieodłączną część latryny, że po prostu nie dostrzegało się jego istnienia.

Był to młodzian o twarzy jak księżyc w pełni i wiecznie rumianych policzkach, z przylepionym do tłustego oblicza uśmiechem, który to uśmiech był w obozie szkoleniowym tak nie na miejscu, iż pierwszym odruchem każdego rękruta było rozszarpać jego właściciela na kawałki. Pewnie tak by się stało, gdyby Jasia nie chroniło jego szaleństwo. Musiał być szalony, zawsze bowiem bardzo chętnie służył pomocą swoim kolegom i zgłosił się na ochotnika do stałej obsługi latryny. Mało tego, wprost uwielbiał czyścić buty i proponował swoje usługi po kolei wszystkim rękrutom, tak że teraz czyścił już co wieczór buty całego oddziału. Gdy wszyscy szli do baraków, otoczony zwałami butów Jasio zasiadał w swym królestwie sedesów i rozpoczynał rozwiniętą już niemal na skale przemysłową działalność, z radosnym uśmiechem na twarzy pastując, glansując i pucując. Kiedy gaszono światła, pracował dalej przy lampce sporządzonej z pudełka po paście i domowej roboty knota, a kiedy rano rozbrzmiewała pobudka, on już uśmiechał się szeroko ze swego stałego miejsca, kończąc rozpoczętą. poprzedniego dnia pracę. Nieraz zdarzało się, że buty były wyjątkowo brudne i wtedy Jasio w ogóle nie kładł się spać. Brakowało mu najwyraźniej piątej klepki, ale nikt mu nie dokuczał, bo odwalał przecież kawał dobrej roboty i tylko modlono się powszechnie, żeby nie padł z wyczerpania przed końcem pobytu w obozie.

— Skoro tylko o to chodzi, to czemu po prostu nie napiszą: „Masz jeszcze bardziej nienawidzieć nieprzyjaciela”? — zdziwił się Bill. Wskazał kciukiem na przeciwległą ścian, na której przyklejono plakat zaopatrzony w podpis POZNAJ SWOJEGO WROGA. Przedstawiał on naturalnych rozmiarów wizerunek Chingersa, jaszczurkowatej istoty o siedmiu stopach wzrostu, przypominającej nieco czterorękiego kangura z głową aligatora.

— Zresztą, czyja siostra chciałaby wyjść za coś takiego? I co coś takiego miałoby po ślubie zrobić z tą siostrą? Zjeść ją chyba, czy jak?

Jasio skończył właśnie jeden but i wziął się za następny. Zmarszczył brwi dla okazania, jak skomplikowane proces myślowe zachodzą w jego czaszce, po czym odpowiedział:

— Eee… widzisz, to nie chodzi o prawdziwą siostrę. To tylko taki chwyt propagandowy. Musimy wygrać tę wojnę. Żeby wygrać tę wojnę, musimy walczyć jak diabli. Żeby walczyć jak diabli musimy mieć dobrych żołnierzy. Dobrzy żołnierze muszą nienawidzieć nieprzyjaciela. I tak to idzie. Chingersi są jedyną odkrytą przez nas niehumanoidalną rasą, która stworzyła cywilizację techniczną, wiec jest oczywiste, że musimy ich wymazać.

— Niby czemu to jest takie oczywiste, co? Ja tam nie chcę nikogo wymazywać, tylko wrócić do domu i zostać Operatorem Mechanicznych Roztrząsaczy Obornika.

— Eee… nie miałem akurat ciebie na myśli. — Jasio otworzył kolejną puszkę purpurowej pasty i wsadził w nią paluch dokładnie tego samego koloru. — Myślałem o ludzkości w ogóle. Jeśli my ich nie wymażemy, to oni nas wymażą. Twierdzą co prawda, że wojna jest sprzeczna z ich nakazami religijnymi i że walczą tylko w obronie własnej i faktycznie, nigdy nie zaatakowali jako pierwsi. Ale co będzie, jak pewnego dnia strzeli im do głowy zmienić religię? Jak będziemy wtedy wyglądali? Najlepiej ich wymazać, póki jeszcze nie jest za późno.

Bill wyłączył maszynkę i opłukał twarz letnią, rdzawą wodą.

— Ciągle coś mi tu nie gra. No dobrze, więc ta siostra, której nie mam, nie wychodzi za żadnego z nich. Ale jaki sens ma na przykład to — NIECH TEN PRYSZNIC CZYSTY BĘDZIE, NIEPRZYJACIEL SŁUCHA WSZĘDZIE, albo to — pokazał na napis nad urynałem, głoszący: GDY ROZPOREK TU ROZPINASZ, WRÓG NOTOWAĆ JUŻ ZACZYNA. — Nie chodzi mi o to, że nie mamy tu nawet takich sekretów, po które komuś chciałoby się fatygować choćby jedną milę, a cóż dopiero 25 lat świetlnych, ale jak taki Chingers może być szpiegiem? Jaka charakteryzacja zmieni siedmiostopową jaszczurkę w rękruta? Wątpię czy dałoby się przebrać jakiegoś Chingersa za Kostucha, chociaż podobieństwo jest spore, a cóż dopiero…

Światło w latrynie nagle zgasło i starszy sierżant Kostucha Drang, niczym upiór wywołany z zaświatów dźwiękiem swego imienia, ryknął ochrypłym głosem:

— Do śpiworów! Do śpiworów, zawszone łachudry! To wojna, nie zabawa!

W ciemności rozjaśnionej tylko czerwonawym blaskiem bijącym z oczu Kostuchy Bill z trudem znalazł drogę do swojej pryczy. Zasnął od razu, kiedy tylko jego głowa dotknęła poduszki wykonanej chyba z jakiegoś spieku węglików krzemu i jak mu się zdawało, w chwilę później zerwał się na równe nogi, wyrzucony z łóżka uderzeniową falą pobudki. Podczas śniadania, kiedy pracowicie kroił podawany im substytut kawy na cząstki na tyle małe, że można je było w miarę bezboleśnie połknąć, telewizja podała informacje o okupionych poważnymi stratami ciężkich walkach w sektorze Bety Liry. W jadalni rozległ się ponury jęk, bynajmniej nie z nadmiaru patriotyzmu, tylko dlatego, że każda tego rodzaju zła wiadomość mogła tylko przyczynić się do pogorszenia ich sytuacji. Nie mieli pojęcia, w jaki sposób, ale byli przekonani, że tak właśnie się stanie. I mieli rację.

Ponieważ ranek był nieco chłodniejszy niż zwykle, poniedziałkową paradę przełożono na godziny południowe, kiedy to rozgrzana do przyjemnej temperatury żelazobetonowa nawierzchnia placu ćwiczeń przyczyni się wyraźnie do znacznego wzrostu liczby omdleń i udarów cieplnych. Nie było to jednak wszystko. Stojąc na baczność w jednym z ostatnich szeregów Bill dostrzegł, że nad trybuną honorową rozpięto klimatyzowany namiot. Mogło to oznaczać tylko jedno: przyjedzie jakaś szycha.

W bok wwiercała mu się osłona spustu jego atomowej strzelby, z nosa skapywały mu krople potu, a kątem oka mógł dostrzec, jak co chwila to tu, to tam ktoś pada jak ścięty i jak sanitariusze pośpiesznie odciągają bezwładne ciała do czekających ambulansów. Tam układano delikwentów w cieniu pojazdów, a kiedy się ocknęli, kazano im natychmiast wracać do szeregu.

Nagle rozległy się dźwięki marsza „Gwiezdne oddziały unicestwią Chingersów” ukryte w obcasach igły wysłały hipnotyczny impuls i w tej samej chwili tysiące atomowych strzelb błysnęło w słońcu. Samochód ze sztabu — dwie gwiazdy na drzwiczkach — podjechał do trybuny i mała okrągła figurka pokonała szybkim krokiem kawałek rozgrzanego jak palenisko placu, by zniknąć w klimatyzowanym wnętrzu namiotu. Billowi nigdy nie zdarzyło się jeszcze widzieć generała z bliższej odległości, przynajmniej od przodu. Kiedyś, kiedy wracał w nocy ze służby w kuchni, przechodził koło oficerskiego kina i widział, jak generał wsiada do samochodu, ale trwało to tylko chwilę, a poza tym generał odwrócony był tyłem. Tak wiec ta wysoka szarża kojarzyła się Billowi albo z malutką, oglądaną z daleka figurką, albo z ogromnym, znikającym we wnętrzu samochodu, tyłkiem. Zresztą w ogóle o oficerach miał pojęcie raczej mętne, bo przecież zwykli rękruci nie mieli z nimi nic do czynienia. Raz tytko Bill przyjrzał się bliżej jakiemuś podporucznikowi i stwierdził z niejakim zdumieniem, że ten posiadał nawet jakąś twarz. A poza tym był jeszcze oficer medyczny, kiedy nie więcej niż o trzydzieści jardów od niego, prowadził wykład o chorobach wenerycznych. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że Billowi trafiło się miejsce za filarem i całe zajęcia słodko przespał.

Muzyka wreszcie umilkła i nad oddziałami pojawiły się antygrawitacyjne głośniki, z których rozległ się głos generała. Nie miał do powiedzenia nic, czego ktokolwiek chciałby słuchać i prędko zakończył stwierdzeniem, że z powodu ciężkich strat na froncie okres ich szkolenia zostanie znacznie skrócony i to było właśnie to, czego się spodziewali. Przy dźwiękach muzyki odmaszerowali do baraków, przebrali się w mundury polowe i wymaszerowali na strzelnicę, by odbyć dwukrotnie dłuższe, z racji przyśpieszenia tempa szkolenia, strzelanie do wyskakujących z dziur w ziemi plastykowych kukieł Chingersów.

Celność była jednak tragiczna, dopóki z jednej z dziur nie wychylił się Kostucha Drang. Każdy momentalnie przełączył broń na pełną samopowtarzalność i ze stuprocentową celnością władował w to miejsce całą zawartość magazynka, co stanowiło wyczyn niezwykły i bardzo rzadko spotykany. Kiedy jednak dym się rozwiał, ucichły rozradowane okrzyki, a rozległy pochlipywania, bowiem okazało się, że była to tylko plastykowa kukła, teraz rozbita w drzazgi, oryginał natomiast pojawił się z drugiej strony, zazgrzytał kłami i wlepił wszystkim miesiąc służby pomocniczej w kuchni.

— Ludzkie ciało to jednak wspaniała rzecz — powiedział Zadek Brown miesiąc później kiedy siedzieli dokoła stołu w Klubie Dla Najniższych Rangą, jedząc plastykowe, wypchane odpadkami kiełbaski i popijając je wodnistym ciepławym piwem. Zadek Brown w cywilu pasł krowce i dlatego właśnie nazwano go Zadkiem, bo wiadomo przecież, co robią pasterze ze swymi krowcami. Był spalony słońcem jak stary rzemień, wysoki, chudy, o nogach prostowanych najprawdopodobniej na beczce. Rzadko kiedy się odzywał, przyzwyczajony do ciszy porośniętych trawą równin, przerywanej tylko od czasu do czasu niesamowitym krzykiem zaniepokojonej czymś krowcy. Był za to wielkim filozofem, jako że jedyną rzeczą, którą dysponował, była masa czasu na myślenie. Potrafił całymi dniami, tygodniami nawet, hołubić jakąś myśl, zanim uznał, że wystarczająco już dojrzała i zdecydował się z kimś nią podzielić. Przez ten czas nic nie było w stanie przerwać jego rozmyślań. Bez sprzeciwu przyjął imię, jakim ochrzcili go inni rękruci. Spróbowalibyście nazwać tak kogoś innego, a od razu dostalibyście po gębie. Bill, Jasio i cała reszta z dziesiątego plutonu powitała jego oświadczenie owacją, jak zawsze, kiedy Zadek uznawał za stosowne coś powiedzieć.

— Zadek, powiedź coś jeszcze! — Patrzcie, on mówi! A ja myślałem, że już nie żyje!

— No, gadaj! Czemu niby ciało jest taką wspaniałą rzeczą?

Czekali w napięciu, podczas gdy Brown z trudem odgryzł kawałek kiełbaski, pożuł chwilę bez widocznych efektów i wreszcie połknął, przy której to prostej, zdawałoby się, czynności oczy mało nie wyskoczyły mu z orbit. Pociągnął łyk piwa i powiedział:

— Ciało ludzkie jest wspaniałą rzeczą, ponieważ dopóki nie umrze, to żyje. Czekali na ciąg dalszy, ale to było wszystko, co miał do powiedzenia.

— Chłopie, ty żeś się chyba z krowcą na głowy zamienił! — Zgłoś się do szkoły oficerskiej!

— Co to ma właściwie znaczyć?

Bill wiedział, co to ma znaczyć, ale się nie odezwał. W ich plutonie było teraz dwa razy mniej ludzi, niż na początku szkolenia. Jednego przeniesiono, ale reszta przebywała albo w szpitalach, albo w domach wariatów, lub też została zwolniona ze służby, bo przecież ciężko okaleczeni inwalidzi do wojska się nie nadają. Część zaś po prostu nie żyła. Ci, którzy przetrwali, pozbyli się co do grama wszystkiego, co nie było kośćmi i absolutnie niezbędnymi do życia organami, a następnie odbudowali resztę w postaci twardych jak stal mięśni i teraz byli już całkowicie przystosowani do panujących w obozie szkoleniowym warunków. Nie zmieniało to jednak w niczym faktu, że ciągle i obozu, i tych warunków serdecznie nienawidzili. Bill podziwiał skuteczność tego systemu. Cywile przejmowali się takimi głupstwami, jak jakieś egzaminy, oceny, potem awanse, emerytury i tysiące innych rzeczy, które zdecydowanie przyczyniały się do obniżenia efektywności pracy. A tutaj — jakież to było bajecznie proste! Wybito po prostu słabszych, pozostawiając silniejszych, nadających się już teraz do wszystkiego. Taki system trzeba było szanować, chociaż nie można było przestać go nienawidzieć.

— Wiecie, czego mi trzeba? Kobiety! — westchnął Brzydal.

— Nie gadaj świństw! — przywołał go do porządku dobrze wychowany Bill.

— Wcale nie gadam świństw! — zaprotestował Brzydal. — Nie powiedziałem przecież, że chciałbym zostać zawodowym żołnierzem, czy że Kostucha jest człowiekiem, tylko że potrzebuję kobiety. A wy nie?

— Ja tam potrzebuję się napić — powiedział Zadek Brown. Pociągnął spory łyk piwa, produkowanego ze sproszkowanego koncentratu, zatrząsł się od stóp do głów i wypluł je na betonową podłogę, skąd natychmiast wyparowało.

— A pewnie, pewnie — zgodził się Brzydal, kiwając energicznie głową. — Kobieta, a potem czegoś się napić. Czego jeszcze może chcieć rękrut na przepustce? — zaskomlał żałośnie.

Zastanawiali się nad tym przez dłuższy czas, ale rzeczywiście, nic innego nie przychodziło im na myśl. Tylko Jasio wystawił głowę spod stołu, gdzie ukradkiem zajmował się czyimś butem i oznajmił, że on osobiście chciałby więcej pasty, ale został zignorowany. Nawet Bill, chociaż starał się ze wszystkich sił, nie mógł wymyśleć nic innego oprócz tych dwóch nierozerwalnie związanych ze sobą rzeczy. Miał co prawda niejasne wrażenie; że będąc cywilem interesował się jeszcze innymi sprawami, ale co to właściwie było — tego nie mógł sobie za nic przypomnieć.

— Nie przejmujcie się, do przepustki już tylko siedem tygodni — odezwał się spod stołu Jasio, po czym stęknął z cicha, otrzymawszy od wszystkich na raz kopniaka.

Chociaż, według ich subiektywnego odczucia, czas wlókł się straszliwie, zachowujące pełen obiektywizm zegary odmierzały go nieustannie i minęły wreszcie jeden za drugim te najdłuższe z długich tygodni. W ciągu tego czasu z pewnością nie mogli narzekać na brak zajęć; walka na bagnety, ćwiczenia z bronią długą, bronią krótką, czyszczenie i jednej i drugiej, orientacja w terenie, musztra, śpiewy chóralne, a wreszcie Prawo Wojenne. Wykłady z tego ostatniego odbywały się z bezlitosną regularnością dwa razy w tygodniu i stanowiły najbardziej wyrafinowaną torturę, a to z racji nieprawdopodobnej senności, jaką wywoływały. Kiedy z głośnika magnetofonu rozlegały się pierwsze skrzypiące, wypowiadane doskonale monotonnym głosem słowa, głowy od razu zaczynały się kiwać. Każde miejsce w audytorium podłączone było do elektroencefalografu, rejestrującego fale mózgowe rękrutów. Kiedy tylko wykres fali alfa wskazywał na to, że któryś ze słuchaczy zapadł w sen, natychmiast w drzemiące pośladki uderzał sporawy ładunek elektryczny, w tyleż bolesny, co skuteczny sposób przywołując ich właściciela do porządku. Nigdy nie wietrzona sala przypominała pogrążoną w półmroku komorę tortur, wypełnioną unoszącym się nad morzem kiwających się głów brzęczącym, jednostajnym głosem, zagłuszanym od czasu do czasu nagłym wrzaskiem podłączonego na chwilę do sieci nieszczęśnika.

Nikt nie słuchał, jakie to okrutne kary i wyroki grożą im za najniewinniejsze nawet wykroczenia. Zdawali sobie doskonale sprawę, że wstępując do wojska zrezygnowali z wszelkich, przysługujących człowiekowi praw i dokładne wyliczanie tego, co stracili, w najmniejszym stopniu ich nie interesowało. Zajęci byli wyłącznie liczeniem godzin dzielących ich od pierwszej przepustki. Rytuał przyznawania tego nad wyraz niechętnie udzielanego przywileju był niezwykle upokarzający, ale niczego innego przecież nie mogli się spodziewać, toteż z opuszczonymi głowami stali cierpliwie w długiej kolejce, gotowi w zmian za kawałek pogniecionej, zadrukowanej folii poświęcić resztki szacunku, jaki jeszcze do samych siebie żywili. Ceremonia wreszcie się skończyła, zaczęła natomiast bitwa o miejsca w jednotorowej kolejce, łączącej obóz z małym rolniczym miasteczkiem Leyville. Linia biegła po estakadzie wyniesionej w gór na słupach, które zawsze znajdowały się pod napięciem — najpierw nad trzydziestostopowej wysokości płotem z drutu kolczastego, a potem nad otaczającym obóz pasem lotnych piasków.

Dokładnie rzecz biorąc Leyville pozostało miasteczkiem rolniczym do czasu, kiedy w jego sąsiedztwie zbudowano obóz szkoleniowy. Od tamtej pory rolnictwem zajmowano się tutaj sporadycznie, tylko wtedy, kiedy nikt z żołnierzy nie był na przepustce. Normalnie sklepy i magazyny zbożowe zamknięte były na cztery spusty, działały natomiast bary i różnego rodzaju domy uciech. Bardzo często zresztą i sklepy i te nieco weselsze instytucje mieściły się pod jednym dachem — wystarczyło pchnąć specjalną dźwignie i skrzynie na zboże zamieniały się w łóżka, sprzedawczynie w rajfurki, kasy zachowywały swą pierwotną funkcje, aczkolwiek ceny znacznie rosły, na kontuarach zaś pojawiały się rzędy szklanek. Do jednego z takich właśnie przybytków, stanowiącego skrzyżowanie zakładu pogrzebowego z barem, zawitał Bill ze swymi przyjaciółmi.

— Co podać; chłopcy? — zapytał z szerokim uśmiechem na ustach właściciel Baru Wiecznego Spoczynku.

— Podwójny płyn do balsamowania zwłok — zażądał Zadek Brown.

— Tylko bez głupich dowcipów, bo wezwę żandarmerie — ostrzegł już bez uśmiechu właściciel, sięgając po butelkę, na której krzykliwy napis PRAWDZIWA WHISKY niezbyt dokładnie przesłaniał znajdujący się pod spodem, a głoszący PŁYN DO BALSAMOWANIA ZWLOK. Kiedy jednak pieniądze zadźwięczały o kontuar, uśmiech wrócił na swoje miejsce.

— Co tylko chcecie, panowie.

Usiedli przy długim, wąskim stole w kształcie skrzyni z metalowymi okuciami i uchwytami po bokach i z rozkoszą pozwolili etylowemu alkoholowi przepłukać ich zakurzone gardła.

— Nigdy nie piłem zanim nie trafiłem do wojska — oznajmił Bill. Wlał w siebie szklaneczkę Starego Mordercy Nerek i podstawił ją po dolewkę.

— Bo nigdy nie musiałeś — uświadomił go Brzydal, rozlewając następną kolejkę. — A pewnie — zgodził się Zadek, po raz kolejny unosząc do ust butelkę.

— Eee… — odezwał się Jasio, siorbiąc niepewnie małymi łyczkami. — To smakuje jak mieszanina cukru, wiórków, różnych estrów i paru wyższych alkoholi.

— Wypij — powiedział trochę niewyraźnie Zadek nie odejmując od ust butelki. — To wszystko bardzo zdrowe.

— A teraz trzeba mi kobiety! — powiedział Brzydal i w jednej chwili znaleźli się przy drzwiach, usiłując wszyscy na raz przez nie się przedostać.

— Patrzcie! — krzyknął któryś.

Odwrócili się, by ujrzeć siedzącego niewzruszenie przy stole Jasia.

— Kobiety! — zawołał z entuzjazmem Brzydal, nadając swemu głosowi ton, jakim woła się psa na obiad. Zbita w drzwiach grupka mężczyzn zadrżała i przestąpiła niecierpliwie z nogi na nogę. Jasio ani drgnął.

— Eee… ja chyba tu zostanę — powiedział z jeszcze bardziej niż zwykle prostodusznym uśmiechem. Ale wy idźcie, chłopcy.

— Źle się czujesz, Jasiu?

— Eee… zupełnie dobrze.

— Może jeszcze nie dojrzałeś płciowo?

— Eee…

— A co tu będziesz robił?

Jasio sięgnął pod stół, wyciągnął sporych rozmiarów worek i otworzył go, pokazując im, że jest wypchany po brzegi żołnierskimi brudnymi buciorami.

— Pomyślałem, że może sobie trochę popastuje.

W milczeniu szli drewnianym chodnikiem.

— Co mu się mogło stać? — zapytał wreszcie Bill, ale nie otrzymał odpowiedzi. Wszyscy zapatrzeni byli przed siebie, na neon płonący czerwonawym, kuszącym blaskiem. Głosił on: ZJAZD KOSMICZNY STRIP-TEASE NON STOP — NAJLEPSZE NAPOJE — POKOJE DLA GO$CI I ICH PRZYJACIÓŁ. Przyśpieszyli kroku. Frontowa ściana Zajazdu Kosmicznego zawieszona była gablotami ze szkła pancernego, w których widniały trójwymiarowe zdjęcia ubranych (w bransolety i cekiny) tancerek. Trochę dalej można było obejrzeć zdjęcia tancerek rozebranych (bez bransolet i cekinów). Koledzy Billa zaczęli podejrzanie szybko oddychać, lecz Bill przywołał ich do porządku, wskazując na mały, ledwie widoczny wśród wylewających się z gabloty piersistości, napis. TYLKO DLA OFICERÓW.

— No, jazda stąd! — pogonił ich żandarm. Posłusznie ruszyli dalej.

Do następnego domu mógł wejść każdy. Każdy, kto zapłacił 77 kredytek, to zaś było trochę więcej, niż mieli wszyscy razem. Potem znów zaczęły się tabliczki TYLKO DLA OFICERÓW, aż wreszcie chodnik skończył się i wszystkie światła zostały za nimi.

— A to co? — zdziwił się Brzydal, słysząc dochodzący z pobliskiej, ciemnej uliczki szmer przyciszonych głosów. Wytężyli wzrok i ujrzeli długą, niknącą za rogiem kolejkę żołnierzy.

— O co tu chodzi? — zapytał Brzydal ostatniego w kolejce.

— Burdel dla szeregowców. Tylko się nie próbuj wepchnąć, koleś. Kolejka jest za mną.

Natychmiast zajęli miejsca, Bill jako ostatni, ale wkrótce przyszli następni. Kolejka posuwała się powoli, noc była chłodna i Bill od czasu do czasu wspomagał zachodzące w nim procesy życiowe pociągając tęgiego łyka ze swej butelki. Rozmawiano niewiele, a i to wszystko ucichło, kiedy coraz bardziej zaczęli zbliżać się do czerwono oświetlonych drzwi. Otwierały się one i zamykały w równych odstępach czasu i jeden za drugim znikali w nich koledzy Billa. Wreszcie nadeszła jego kolej; drzwi zaczęły się otwierać, Bill zrobił krok do przodu, zawyły syreny i wielki żandarm z potężnym, grubym brzuchem wskoczył miedzy drzwi a Billa.

— Alarm! Wszyscy do bazy! — ryknął.

Bill wydał zduszony skowyt zawodu i skoczył naprzód, ale jedno muśniecie pałki odrzuciło go, zataczającego się, wstecz. Na pół ogłuszony dał się nieść fali pędzących ciał, podczas gdy syreny wyły bez przerwy, a na nie6ie pojawiło się wypisane płomienistymi stumilowej wysokości literami hasło „DO BRONI!!!”. Potknął się i ktoś chwycił go za rękę, ratując przed stratowaniem. Był to jego kumpel Brzydal, z rozanielonym uśmiechem na gębie i rozmarzonymi oczami. Bill spróbował walnąć go w ten uszczęśliwiony ryj, ale nim zdołał wziąć zamach znaleźli się w wagoniku kolejki, który na łeb na szyję ruszył z powrotem do obozu. Bill zapomniał o swym gniewie, kiedy zakrzywione pazury Kostuchy Dranga wyciągnęły go z tłumu.

— Pakować manatki — zazgrzytał sierżant — wysyłają was.

— Nie mogą tego zrobić, jeszcze nie skończyliśmy szkolenia…

— Mogą zrobić co chcą i zwykle to robią. Zakończyliśmy właśnie zwycięsko najwspanialszą w historii bitwę kosmiczną. Cztery miliony zabitych, plus-minus sto tysięcy. Potrzebne są posiłki, czyli wy. Przygotować się do załadunku natychmiast, albo i wcześniej.

— Ale nie mamy skafandrów! Zaopatrzeniowcy…

— Zaopatrzeniowcy wysłani.

— Żywność…

— Żywność i kucharze wysłani. To alarm! Cały zbędny personel wysłany. Najprawdopodobniej na śmierć. — Obnażył kły w swoim obmierzłym uśmiechu. — A ja tu zostanę, by szkolić waszych następców.

Z otworu poczty pneumatycznej wyskoczył pojemnik. Kostucha otworzył go, a kiedy czytał przesłaną wiadomość, uśmiech powoli znikał z jego twarzy.

— Mnie też wysyłają — powiedział głucho.

Загрузка...