ROZDZIAŁ VIII

Od tamtego dnia na cmentarzu życie Ulvara uległo zmianie.

Dowiedział się! Och, dowiedział się tylu nowych i podniecających rzeczy! Ileż ta Malin wie! I nigdy mu nic nie mówiła. Cholerna, przeklęta Malin, dlaczego mu nic nie powiedziała? O przodkach Ludzi Lodu i o tym, co w życiu zrobili.

Przeważnie jednak dotarło do niego to wszystko we fragmentach, jako napomknienia, zdania na pół stłumione.

Ulvar od dawna zdawał sobie sprawę, że on także należy do obciążonych, i był z tego bardzo dumny. A teraz usłyszał też co nieco o innych dotkniętych dziedzictwem, o swoich poprzednikach.

Ale chciał wiedzieć więcej!

Nie mógł się jednak zwrócić do Malin ani do Viljara, wiedział bowiem z doświadczenia, że odpowiedzą mu wymijająco, będą go zbywać. Wątpił natomiast, czy Henning coś wie, w każdym razie nic na to nie wskazywało.

Belinda nie mogła mu nic powiedzieć, jest na to za głupia. A że Marco o niczym nie ma pojęcia, to mógłby przysiąc. Marco i on złączeni byli więzami krwi. Ulvar często wiedział, co myśli Marco, i nawzajem.

Zastanawiał się nad tymi problemami dzień i noc.

Nikt nie może znać zbyt dokładnie losów swoich przodków, jeśli mu ktoś o tym nie opowie. Ale kto? Viljar? Niech to diabli!

W chwilach samotności, kiedy inni domownicy zajęci byli w gospodarstwie, a Marco w szkole, Ulvar przeszukiwał dom. Przetrząsnął Lipową Aleję od piwnic aż po dach.

Wiedział, że istnieje jakiś zbiór środków leczniczych, zamknięty na klucz w sypialni Viljara. Ale miał w nosie środki lecznicze, nie tego szukał.

Słyszał kiedyś, że istnieje coś więcej. Coś magicznego i tajemniczego, co rodzina ukrywa przed nim. Pewnego razu wpadło mu w ucho słowo „skarb”. Nigdy o tym nie zapomniał.

Cokolwiek jednak ten skarb zawierał, to nie przechowywano go w Lipowej Alei, tego był najzupełniej pewien.

Skarb, skarb, to było jak opętanie, ten skarb jest z nim związany, jest dla niego najważniejszy, mógłby przysiąc.

Niepewność gryzła go jak robak.

Ależ to było niesłychane przedstawienie wtedy, gdy płonął dom Johnsena wraz z właścicielem i wszystkim, co posiadał! Ulvar chichotał zadowolony. Umiał podkładać ogień pod domy, nie pierwszy raz się to wydarzyło. Ten Johnsen gadał, że trzeba zniszczyć groby Ludzi Lodu. Ulvar nie mógł mu na to pozwolić. Bo tamtego dnia na cmentarzu uświadomił sobie, jak ważni są dla niego ci, którzy tam spoczywają. Powinien nawiązać z nimi bezpośredni kontakt. On wielokrotnie już widywał duchy, tylko nie bardzo umiał kierować biegiem wydarzeń, wszystko działo się dość przypadkowo.

Czegoś w jego umiejętnościach brakowało. Och, niech to ogień piekielny pochłonie! Brak mu było jakichś umiejętności, które dałyby mu prawdziwą siłę!

A może właśnie to oni nazywają skarbem?

Jakim sposobem miał się dowiedzieć czegoś pewnego?

Jedno imię, które usłyszał na cmentarzu, nie schodziło mu z myśli:

Tengel Zły.

Słyszał je już wcześniej wymawiane szeptem i po kryjomu.

Było to dumne imię, dla Ulvara ogromnie wiele znaczyło.

Tengel Zły jest jego panem, tego był pewien. Przenikały go dreszcze, gdy tylko o nim pomyślał.

Kościelny też o mało nie spłonął w domu Johnsena, on też miał tam być.

Ale spóźnił się trochę i przyszedł, kiedy już wspaniałe płomienie buchały w górę.

Widział wszystko.

Na szczęście nie zobaczył Ulvara.

Ulvar miał szczęście!

Ale mało brakowało. Ledwo zdążył się schować w bezpiecznej odległości od ognia, kiedy ten głupi kościelny przylazł.

Potem opowiadał, że to był pożar spowodowany eksplozją. Przyjechali jacyś ludzie, eksperci czy jak tam ich nazywano, i oglądali wszystko dokładnie. Ale nikt nie umiał powiedzieć, co wywołało pożar. Nikt niczego nie znalazł. Gadali o gazach wydostających się z ziemi albo gdzieś w domu.

Mogli sobie gadać, ile chcieli. Nikt im nie broni.

A Malin powiedziała na cmentarzu tyle nowych i podniecających rzeczy!

Obciążeni dziedzictwem nie ponoszą winy za swój los. Phi, on się takimi sprawami nie przejmuje. To wielki honor być dotkniętym. Poza tym są to przeważnie bardzo silne osobowości, powiedziała Malin.

O, tak, wszyscy diabli wiedzą, że to prawda! Czy istnieje na ziemi większa osobowość niż on? No, może Marco, ale przecież on i Marco są bliźniakami.

Ale Tengel Zły… Żeby się tak móc z nim spotkać, kimkolwiek on jest!

Opowieść o Kolgrimie też brzmiała interesująco. Narzędzie Złego, jeden z tych naprawdę przeklętych, nieszczęście przez całe czternastoletnie życie. Ulvar, naturalnie, zamierzał żyć dłużej niż czternaście lat, ale poza tym uważał, że on i Kolgrim są do siebie bardzo podobni.

I jeszcze Ulvhedin. Jeden z dotkniętych, niebywale interesujący, w każdym razie na początku życia. Tylko że potem Elisa przemieniła go w istotę ludzką.

Ulvar powinien zniszczyć grób Elisy. Musi to zrobić.

I grób Heikego! Heikego, który pokonał przekleństwo! Nie zasługuje na to, by żyć, nie, bzdura, nie zasługuje na to, by mieć piękny grób!

Ulvar śmiał się złośliwie z własnych myśli. Ale ten nagrobek rozwali, nie odmówi sobie tej przyjemności, rozbije go, obsika!

Wśród tych, którzy go interesowali, był ktoś jeszcze: Sol, piękna wiedźma! Ona musiała być wspaniała! W Lipowej Alei wisi jej portret, bardzo stare i bardzo zniszczone malowidło. Ulvar nigdy nie zadawał sobie trudu, żeby oglądać takie próchno, ale teraz zetrze starannie kurz z obrazu, żeby zobaczyć, czy Sol ma mu coś do powiedzenia.

Chciał też dowiedzieć się czegoś więcej o szarym ludku. Cholera, że też te stworki zostały przepędzone z Grastensholm! I to przez Sagę, jego matkę!

Phi, on niczego nie czuł do swojej matki. Nic zupełnie! To podobno jego wina, że umarła. Tak powiedziała kiedyś jakaś plotkująca baba. Myślała, że Ulvar będzie miał wyrzuty sumienia? To się bardzo pomyliła.

Marco tęsknił za matką, o tym Ulvar wiedział. Często o niej myślał, zastanawiał się, jaka była, pytał o to rodzinę. Ale Marco lubił ich, Malin i Belindę, a przecież oni wszyscy byli niczym, gówno, nic więcej. I Viljar też. Henning mógłby jeszcze ujść. On się nigdy nie puszy ani nie stawia. W gruncie rzeczy jednak on także był Ulvarowi całkowicie obojętny.

Wszyscy są po prostu gównem. Wszyscy, z wyjątkiem Marca.

Szaleństwo znowu ogarniało Ulvara. Bezsilność. Musi się dowiedzieć! Ale kto zgodzi się cokolwiek mu powiedzieć? Wszyscy udają głupich, zaczynają gadać o czym innym.

Ten cholerny głupek, który był wtedy z Malin na cmentarzu, dostał teraz posadę po Johnsenie. Akurat dla niego odpowiednie zajęcie. Chociaż Ulvar nie miał nic przeciwko Voldenomi, dopóki nie przyjdzie mu do głowy burzyć grobów. A on najwyraźniej zamierzał je zachować, gmina miała budować nowy cmentarz w lesie, u podnóża wzgórz. Ten głupi Volden prowadzał tam Malin, żeby sobie obejrzała teren. Chciał znać jej zdanie na temat planów. Cholerny idiota, przybiegał do Lipowej Alei parę razy na tydzień, żeby ją ze sobą zabrać.

A ta Malin! Ona chyba nie ma dobrze w głowie! Przestała się ubierać w te swoje pielęgniarskie suknie z białymi kołnierzykami i biega teraz w różnych kolorach. Do czego to wszystko doprowadzi? Ale wyglądała dużo młodziej i była dużo, dużo milsza. Nie krzyczała na jego różne pomysły. „Per przyjdzie dziś wieczorem”, mówiła i oczy jej lśniły jak dwa słońca. Wyglądała po prostu idiotycznie. Per to ten cały Volden.

Dopóki dzięki niemu Malin jest miła, Ulvar da mu spokój. Ale gdyby wymyślił coś głupiego, tak żeby Malin zapomniała o swoich obowiązkach w Lipowej Alei albo jeszcze gorzej, gdyby chciał ją stąd zabrać… o, to wtedy niech się ma na baczności! Nikt nie odbierze Ulvarowi służącej i niewolnicy, o, nie! Belinda nie poradzi sobie sama z pracą w domu, ona nie jest całkiem mądra. Zapomina, ile jajek należy ugotować Ulvarowi na śniadanie, podaje mu nie te co trzeba ubrania i zadaje mnóstwo głupich pytań, gdzie Ulvar idzie albo gdzie był.

Gówno!

Wszystko gówno!

W rok później Per Volden oświadczył się o Malin.

Domyślała się od dawna, że to nastąpi i była do tego dobrze przygotowana. Mimo to jąkała się całkowicie zbita z tropu, kiedy starała się wytłumaczyć mu, że to, niestety, na razie niemożliwe. Że rodzina w Lipowej Alei potrzebuje jej pomocy.

Do opieki nad tym małym diabelskim pomiotem, pomyślał Volden, lecz głośno tego nie powiedział. Wiedział, że Malin żywi szczególny szacunek, graniczący z pietyzmem, dla zmarłej matki bliźniaków. On sam zgadzał się z większością mieszkańców parafii, że tego chłopca należałoby zamknąć w klatce.

Po prostu w głowie się nie mieści, co on wymyślał w ostatnich latach. No, ale gdyby powiedzieć szczerą prawdę, to jednak najwięcej czasu spędzał w lesie na wzgórzach i nikomu krzywdy nie czynił. Oczywiście obwiniano go o wiele rzeczy, których w żaden sposób nie mógłby zrobić. Ale to, co robił, też wystarczało, żeby opiekunom spędzać sen z powiek.

Parafia nienawidziła go. Rodzina z Lipowej Alei nie była już w stanie dłużej ukrywać, jak niebezpieczną istotą jest Ulvar. Wprawdzie nie zabił nikogo, człowieka ani tym bardziej zwierzęcia, ale przecież nigdy nie wiadomo. Uwielbiał drażnić i prześladować inne dzieci, które spotykał, wprawiał we wściekłość chłopów i urzędników, robiąc rzeczy, za które nie mógł być wprawdzie ukarany, które jednak były na granicy przyzwoitości i ludzkiej cierpliwości. Rozbierał się do naga przed statecznymi matronami, sypał ludziom sól do picia w gospodzie, wiązał razem sznurowadła siedzącym, tak że się potem przewracali i rozbijali sobie nosy, wpędzał krowy w szkodę, czynił bezwstydne propozycje małym dziewczynkom i robił na złość bawiącym się chłopcom.

Był udręką i plagą dla wszystkich, sąsiedzi wielokrotnie stawiali Viljarowi ultimatum. Przychodziły do Lipowej Alei delegacje, żeby chłopca siłą wziąć do zakładu. Przychodziła policja i przedstawiciele opieki społecznej, ale wszyscy musieli dać za wygraną. Z Ulvarem nie było żartów. Kiedy napotykał opór, stawał się naprawdę niebezpieczny. I czterech silnych mężczyzn nie było w stanie sobie z nim poradzić.

No i poza tym były te wilki, które mu pomagały. Cała parafia je już teraz znała. A większość szeptała, że to nie mogą być prawdziwe wilki, że to po prostu siła nieczysta.

Wilki zjawiały się różnie. Czasami było tylko jedno zwierzę, niekiedy dwa, nigdy jednak nie więcej niż trzy. Ludzie uważali więc, że są trzy bestie. Ponieważ mężczyźni zawsze znajdą powód, by zalegalizować polowanie, niezależnie od tego, jak bardzo ów powód bywa niekiedy wątpliwy, to oczywiście wielu chciało polować na wilki z Grastensholm. Tutaj chodziło bowiem o naprawdę niebezpieczne bestie, to każdy pojmował. Myśliwi ze strzelbami i piórkami przy kapeluszach, w bryczesach i wysokich butach przyjeżdżali aż z Christianii, bo to była prawdziwa męska gra; miejscowi chłopi wyciągali zardzewiałe flinty, każdy, kto nosił spodnie i był w stanie udźwignąć strzelbę, wyruszał na polowanie. Niektórzy zaopatrywali się nawet w srebrne kule, bo wiadomo, że gorszy metal Złego się nie ima. A przecież te gadziny pojmać w końcu trzeba. Inni, bardziej trzeźwo usposobieni, szykowali już w salonach miejsce, gdzie na ścianie rozwiesi się wilczą skórę. Nikt nie wątpił, że skórki będą ogromne, a futra przecież z czegoś takiego nikt nie uszyje. Tego rodzaju trofea wyprawia się i rozwiesza na widok publiczny.

Żaden wilk się jednak myśliwym nie pokazał. Nie natrafili nawet na ślad dzikiej bestii. Jakby nic takiego nigdy nie istniało.

Zresztą nikt nie został przez wilki pozbawiony życia, jeśli nie liczyć tego pierwszego mężczyzny, który przed nimi uciekał, lecz przecież on skończył na atak serca na schodach własnego domu, a to już rezultat jego złej kondycji. Nie, wilki pokazywały się zawsze w związku z Ulvarem z Lipowej Alei, nie wiadomo było tylko, z jakiego powodu to czynią. Ten nieszczęsny Ulvar [Ulv, w języku norweskim: wilk; w liczbie mnogiej: ulver (przyp. tłum.).] nigdy nie został ochrzczony, mówiono. Ulvar – wilki, związek jest oczywisty.

Bardzo zły znak tak nazywać dziecko, to mogło się skończyć tylko w jeden sposób, Zwłaszcza że przecież od pierwszej chwili musieli zdawać sobie sprawę, że dziecko należy do diabła.

W każdym razie Malin musiała powiedzieć „nie” na oświadczyny Voldena, choć czyniła to z bólem serca. On zwracał jej uwagę na to, że przecież nie są już młodzi, żadne z nich, gdyby więc chcieli mieć dziecko, to nie ma co zwlekać. Bo dzieci to on bardzo chce mieć, mówił. Z Malin.

– Ja wiem, wiem – odpowiadała zmartwiona i skubała rękawiczki. – Ja sama niczego bardziej nie pragnę, ale co ja mam zrobić? Nie mogę rodziny w Lipowej Alei zostawić własnemu losowi, oni sobie nie dadzą rady beze mnie, wiem o tym aż nadto dobrze. Ile to razy biedna Belinda musiała płakać, bezradna wobec złośliwości Ulvara, co on uważa za zabawne, ile razy Viljar i Henning bezskutecznie starali się doprowadzić mu do świadomości, jak bardzo rani innych swoim zachowaniem! Ale on właśnie tego chce. Zadawać ból! Zadawać taki ból, że ledwo są w stanie go znieść. A chłopiec ma zaledwie dziesięć lat. Minie jeszcze dużo czasu, zanim można będzie przestać się nim opiekować, jeśli w ogóle kiedykolwiek do tego dojdzie.

– To może moglibyśmy wziąć go do siebie – zaproponował zdesperowany Per Volden.

– Nie! – zawołała Malin z gwałtownością, która ją samą przestraszyła. – Nie, nie mogę dopuścić, żebyś ty stał się ofiarą, nad którą on będzie się pastwił. On na pewno widziałby w tobie rywala jakkolwiek śmiesznie to brzmi, bo przecież on mnie nie lubi. On już teraz traktuje cię jak swego rodzaju konkurencję, to chyba zauważyłeś. A jeszcze gorzej by było, gdybyśmy mieli dziecko. Ja bym się nigdy nie odważyła. Per, on mógłby je zabić.

– W takim razie, skoro on jest taki niebezpieczny…

– Ja wiem. Powinniśmy się zgodzić, żeby został zamknięty. Ale ja nie byłabym w stanie zadać takiego bólu synowi Sagi. Poza tym nie ma człowieka obdarzonego taką siłą, żeby tego dokonać.

– A jego brat?

– Marco nigdy się nie zgodzi na zamknięcie Ulvara. Marco jest jedynym, który okazuje mu zrozumienie i cierpliwość. On odnosi się niezmiernie łagodnie do swego nieszczęśliwego brata. A poza tym powinniśmy brać pod uwagę jeszcze jedną sprawę. Otóż, choć jestem blisko dwadzieścia lat starsza od Ulvara, należymy do tego samego pokolenia. Równie dobrze mogę urodzić dziecko podobne do niego. Zniósłbyś taki cios?

Volden nie odpowiedział na jej pytanie, bo myślami błądził gdzie indziej.

– Ja nie jestem pewien, czy Ulvar mnie nienawidzi, Malin. Pamiętasz ten pożar przed rokiem? I wilka, który nas zawrócił z drogi? Przecież ten wilk uratował nam życie, wiesz o tym.

Malin poczuła ciepło w sercu.

– Więc i ty o tym pomyślałeś – szepnęła. – Nie miałam odwagi ci tego powiedzieć, bo wiem, że jesteś trzeźwym, realistycznie myślącym człowiekiem. O mój Boże, czy możemy się na coś takiego odważyć?

– A jakby tak zapytać Ulvara o radę?

Zapytać Ulvara? Taka myśl nigdy nie przyszła jej do głowy. Ale też ona znała chłopca lepiej niż Per.

– W końcu możemy spróbować – odparła niepewnie.

Ulvar siedział na niskiej gałęzi dębu, który rósł na tyłach zabudowań Lipowej Alei. Wyglądał jak leśny troll albo jak mały złośliwy elf, siedział oparty plecami o pień drzewa, z podciągniętymi nogami. Włosy sterczały na wszystkie strony, a szerokie usta wykrzywiał złośliwy grymas.

Spoglądał z obrzydzeniem na dwie ludzkie postaci na dole.

– Dlaczego, do jasnej cholery, miałbym przeprowadzić się do ciebie, ty głupia, wstrętna Malin, i do tej zdechłej ryby, którą uważasz za swojego chłopa? Czy ty myślisz, że ja nie wiem, czym wy się zajmujecie, kiedy jesteście sami? Per rozkoszuje się wtedy twoimi nędznymi wdziękami, co? Aha, Per, zdążyłeś jej już zrobić bachora, co? I musicie się żenić?

Malin zarumieniła się.

– Nic podobnego się nie stało, Ulvar. Dobrze wiesz, że nie robimy niczego, co nie przystoi. A teraz pytamy cię po przyjacielsku: Chcesz mieszkać u nas? Bo my chcemy cię wziąć do siebie i traktować jak syna.

– Mam być synem tego kastrowanego kozła? Nie, ja zostaję tutaj. I ja, i Marco zostajemy w Lipowej Alei.

– Marca jeszcze nie pytaliśmy. Chcieliśmy najpierw wiedzieć, co ty na to powiesz.

W nieprzyjemnie zmrużonych oczach chłopca pojawiła się podejrzliwość.

– Aha, postanowiłaś nas rozłączyć, ty stara dziwko!

– Słuchaj no, Ulvar – rzekł groźnie Per i podszedł do drzewa. – Nie będziesz się w ten sposób odzywał do…

Oczy Ulvara zalśniły zielono, a obok buta Pera zadrgał wbity w ziemię nóż. Nie trafił w stopę i zdaje się Ulvar nie miał takiego zamiaru.

– Bądź ostrożny – mruknęła Malin do Pera. – Ulvar, posłuchaj mnie. Czy jeśli Marco zgodzi się do nas przeprowadzić, to ty pójdziesz z nim?

Mierzył ich wzrokiem, wrogi, podejrzliwy.

– Zobaczę – odparł i zamknął oczy jakby na znak, że audiencja skończona.

– Proszę, to twój nóż – powiedział Per i podał chłopcu ostre narzędzie.

Ulvar złapał je gwałtownie, a Malin, która znała jego twarz, spostrzegła, że Per mu zaimponował. Wszyscy inni na jego miejscu skonfiskowaliby nóż, a on oddał.

Poszli do domu. Per ujął dłoń Malin i uścisnął uspokajająco.

– Będzie dobrze, zobaczysz – powiedział. – A jeśli chodzi o sprawę, o którą mnie pytałaś przedtem: Nie mam żadnych wątpliwości. Chcę mieć z tobą dzieci, dotknięte czy nie, to nieważne.

– Dziękuję ci – szepnęła. – To najlepsze, co mnie mogło spotkać.

Ulvar zmrużył swoje złośliwe oczy i patrzył za nimi dopóki nie zniknęli za narożnikiem domu.

Cholerni idioci, myślał ze złością. Jak wy niczego nie rozumiecie! Jak, do cholery, możecie być tacy głupi, żeby mnie wpuszczać do swojego nowego gniazdka szczęścia? Ale zróbcie to, zróbcie! I zacznijcie płodzić dzieci, to zobaczycie cyrk! Jezu, pilnujcie się! Te wasze szczeniaki nie będą miały ani chwili spokoju. Będę sypał na nie wszy, będę je przypalał rozżarzonymi węglami, będę je tłukł i wydłubię im oczy! O, cholera, ale będę miał zabawę!

Czyjś łagodny głos wyrwał go z marzeń o słodkiej przyszłości.

Pod drzewem stał Henning, duży i silny, o miłym spojrzeniu.

– Ulvar, byłbyś tak dobry i pomógł mi przenieść kamień, którym muszę obciążyć pług, bo mi się wyślizguje z bruzdy?

Ulvar zlazł z drzewa jak wielki, pokraczny pająk.

– Dlaczego, do cholery, mam ci pomagać, ty lalusiu? – mamrotał, ale szedł za Henningiem, robiąc złośliwe miny.

Henning nie przejmował się jego gadaniem, bo obaj rozumieli się w jakiś dziwny sposób, chociaż prawie wszystkie sprawy pojmowali odmiennie.

Może ta cicha akceptacja brała się stąd, że kiedyś w zimowy wieczór, przed kominkiem w Lipowej Alei, Ulvar i Marco usłyszeli opowieść o tej nocy, kiedy przyszli na świat? Rzecz jasna Viljar nie wspomniał nawet słowem o czarnych aniołach ani o tym, kim jest ich ojciec, poza tym jednak opowiedział im wszystko, a Henning uzupełniał, jeśli chodzi o detale. Dowiedzieli się o tym, jak bardzo Saga rozpaczała, że musi opuścić swoje nowo narodzone dzieci, i o tym, że Henning przyrzekł jej, iż będzie się nimi opiekował. „I to wcale nie było trudne” powiedział z promiennym uśmiechem do dwóch zasłuchanych chłopców. „Obaj znaczycie dla mnie tak wiele!”

Może więc dlatego Ulvar tylko wygadywał różne brzydkie rzeczy, ale zawsze zachowywał się wobec niego wyjątkowo grzecznie?

Oczywiście obaj chłopcy dowiedzieli się też więcej o Sadze. O tym, że przyjechała ze Szwecji i że ta gałąź rodu była od początku siedemnastego wieku związana z rodziną Oxenstiernów, ale że teraz ta więź uległa zerwaniu.

Hrabina Lotten Oxenstierna napisała list, w którym pytała, czy Saga nie mogłaby wrócić i zostać guwernantką czworga dzieci hrabiny. Malin musiała, niestety, poinformować o tym, że Saga zmarła tragicznie i że zostawiła dwóch małych synków. Hrabina przysłała w odpowiedzi list pełen współczucia, a chłopców Sagi zaprosiła do Szwecji. Malin podziękowała, obiecała, że może w przyszłości, ale że teraz dzieci mają się dobrze pod opieką krewnych.

Wiedziała jednak, że Ulvara nigdy nie będzie można do Szwecji wysłać. Nie mogli tego zrobić rodzinie hrabiny, która zawsze okazywała Ludziom Lodu przyjaźń.

Sama Malin utrzymywała ścisły kontakt ze swymi rodzicami, Christerem i Magdaleną. Oni wciąż przyjaźnili się z rodziną Posse, byli ich zaufanymi i służyli im jak zawsze. Z tą tylko różnicą, że po ślubie córki Arvida Mauritza Posse, Charlotty, z panem Adamem Didrikiem Reuterskiold, Ludzie Lodu związani byli teraz z nazwiskiem Reuterskiold.

Rodzice Malin pragnęli, by wróciła do Szwecji. Ona jednak była zakochana i chciała zostać tam, gdzie mieszkał Per Volden.

Marca nie trzeba było długo przekonywać, żeby się przeprowadził do nowego domu Malin. Rozumiał, na czym polega problem. Że dla Viljara i Belindy opieka nad Ulvarem będzie zbyt uciążliwa, mimo że Henning umiał sobie dawać z nim radę, Marco rozumiał też kłopot Malin i obiecał nie spuszczać oczu z brata. Tylko że Marco chodził do szkoły…

Tak jak Ulvar był znienawidzony przez wszystkich, tak Marco był kochany. Już teraz dostawał miłosne liściki od nieznanych wielbicielek, był ulubieńcem nauczycieli i nawet chłopcy go podziwiali. On zaś zachowywał się tak samo wobec wszystkich. Spokojny, życzliwy, obdarzony prawdziwym autorytetem, rzecz prawie niewiarygodna u dziesięcioletniego chłopca. A wszystko to osiągał, mimo że trzymał się zawsze trochę na uboczu, nigdy się nad innymi nie wywyższał. „Ten chłopiec nie jest przeznaczony dla tego świata” – wzdychały różne panie i w pewnym sensie nie myliły się.

Henning miał swój pogląd, jeśli chodzi o tego kuzyna. „Marco oczekuje swego czasu”, mawiał często. Wiedział bowiem, że obaj chłopcy zostali do czegoś przeznaczeni. Każdy ma do spełnienia swoje zadanie. Henning wiele się nad tym zastanawiał. Nie umiał tylko znaleźć odpowiedzi na pytanie, w czym to Ulvar mógłby odegrać pozytywną rolę.

Ale w życiu Henninga pojawiły się wkrótce inne sprawy, bardziej osobistego charakteru, nad którymi musiał się zastanawiać.

Загрузка...