ROZDZIAŁ X

Zbyt wielu miodowych dni Malin i Per nie mieli. Zaledwie tydzień, ale za to bardzo przyjemny, przeżyli w swoim nowym domu, niewielkiej willi w pobliżu Lipowej Alei. Byli całkiem sami i mogli cieszyć się wzajemną bliskością.

Któregoś dnia, właśnie w tydzień od ślubu, Malin wybrała się z krótką wizytą do Lipowej Alei. Chciała zobaczyć, jak się czuje Anneli, która przecież wkrótce spodziewała się rozwiązania.

Na dziedzińcu spotkała Belindę.

Dowiedziała się, że Anneli miała niedawno przypływ niezwykłej energii i urządzała pokój dziecinny. Wszystko nagle zaczęło jej się wydawać cudownie podniecające i zabawne, koronki i riuszki, malutkie dziecięce kołderki, cieniutkie materiały i delikatne kolory. Anneli rozkwitła i pracowała radośnie. Henning promieniał i uważał, że życie znowu odzyskało wartość, bo przecież on przez cały czas darzył Anneli szczerym uczuciem.

Po kilku dniach jednak pokój był gotowy i Anneli na powrót zgasła, na powrót pogrążyła się w bolesnym współczuciu dla swojego stanu, wciąż ją coś bolało, wszystko było męczące, nudne, złe, domownicy złośliwi, dręczyli ją i denerwowali.

Belinda była rozżalona, Malin wyczuwała to wyraźnie w jej głosie, choć robiła wszystko, żeby ukryć gorycz. Malin rozumiała ją aż za dobrze. Belinda miała jedno jedyne ukochane dziecko, i ten jej Henning był takim wspaniałym młodym człowiekiem. Jak to się stało, że synowa jest taka rozkapryszona i tak niczego nie rozumie? Belinda z niepokojem patrzyła w przyszłość.

– Nie denerwuj się – uspokajała ją Malin. – Anneli jest młoda. Kiedy przybędzie jej lat, z pewnością stanie się rozsądniejsza. Zobaczysz, że jeszcze będzie wzorową żoną i gospodynią!

Obie kuzynki weszły do domu.

Malin miała ochotę zobaczyć ów słynny dziecinny pokój. Wiedziała, gdzie się znajduje, więc skierowała się prosto tam.

Na schodach położono niedawno gruby dywan, który tłumił kroki. Nikt nie mógł słyszeć, kiedy wchodziła na górę.

Otworzyła drzwi do dziecinnego pokoju i zatrzymała się zdumiona, niczego nie rozumiejąc.

Pośrodku stał Ulvar. Był odwrócony tyłem, więc nie widział, że weszła.

W centrum pokoju znajdowało się paradnie przystrojone dziecinne łóżeczko. Cały pokój tonął w istnej orgii słodkich kolorów, kokardek, koronek i tiulu. Taka słodycz, że mogło zemdlić. I w tym wszystkim zachowanie Ulvara, w którym naprawdę nie było słodyczy. Trzymał w ręku dużą igłę do cerowania i jak wściekły nakłuwał łóżeczko. Z jakąś trudną do pojęcia nienawiścią, jak mały diabeł. Wbijał i wbijał igłę w wyimaginowane niemowlę…

Malin musiała na moment zamknąć oczy, żeby się opanować. Z obrzydzenia i przerażenia żołądek podchodził jej do gardła, czuła, że za chwilę zwymiotuje.

– Ulvar – powiedziała bezbarwnym głosem.

Podskoczył jak oparzony i wlepił w nią oczy. Przez moment wydawało jej się, że położył uszy po sobie, choć przecież nie widziała uszu pod tymi jego potarganymi, sterczącymi na wszystkie strony włosami.

– Dlaczego, do cholery, mnie straszysz? – syknął. – Zwariowałaś, czy co?

– Nie, to nie ja zwariowałam – odparła spokojnie. – Ale nadszedł właśnie czas, byś przeprowadził się do nas, do Pera i do mnie. Natychmiast!

– Marco też!

– Oczywiście, Marco też.

Za nic na świecie nie odważyłaby się wziąć samego Ulvara do swojego domu bez łagodzącego jego wybryki brata. Dzięki ci, Boże, za Marca!

Choć może w tym przypadku nie akurat Bogu należała się wdzięczność?

Odnalazła Belindę w kuchni i, z trudem zachowując spokój, poinformowała ją, że zabiera chłopców. Nie mogła nie zauważyć ulgi w zmęczonym wzroku przyjaciółki.

– Jest tak, jak mówię, Belindo – rzekła łagodnie. – Kiedy już Anneli urodzi dziecko, wszystko będzie prostsze. Później będziecie mogli nareszcie mieć trochę spokoju, wszyscy w Lipowej Alei, i Bóg świadkiem, że się wam to należy!

Ale nie było żadnego później, w każdym razie dla Anneli.

Anneli bowiem wydała na świat obciążoną dziewczynkę i zmarła zaledwie kilka minut później.

I znowu Henning musiał przeżyć tragedię. Jedenaście lat po śmierci Sagi Anneli, jego żona, oddała ducha w ramionach męża; obie zmarły w następstwie przekleństwa ciążącego na Ludziach Lodu.

Viljar i Belinda nie znajdowali słów pociechy, byli tak samo sparaliżowani szokiem, tak samo oniemiali jak on. Jak długo czarne chmury wisieć będą nad Ludźmi Lodu? Viljar był jednym z tych, którym dane były zaledwie krótkie momenty szczęścia. Raz po raz los uderzał boleśnie w niego i jego bliskich. Jakiż to ból patrzeć na ukochanego syna, wdowca w tak młodym wieku, z tym kanciastym niemowlęciem w ramionach! Ból większy niż człowiek jest w stanie znieść.

Malin i Per także byli porażeni kolejną tragedią. Czy nie wystarczy, że muszą się zmagać z Ulvarem? Muszą mieć jeszcze jedną istotę tego samego rodzaju?

Wyglądało jednak na to, że maleństwo jest inne. Kiedy dokładnie się przyjrzeli córeczce Henninga, której dano na imię Benedikte, uznali, że, Bogu dzięki, ma ona niewiele wspólnego z Ulvarem!

Miała żółte oczy, wystające kości policzkowe i sterczące włosy, czarne jak noc. Kanciaste, niezdarne kształty również. Na tym jednak kończyły się podobieństwa. Benedikte była dziewczynką niezwykle mocnej budowy. W jej dziecięcej buzi wyczytać można było ogromną siłę i wielki spokój. Ładna nigdy chyba nie będzie, lecz nie było niczego złego w jej oczach, takich typowych dla Ludzi Lodu, które już po kilku miesiącach patrzyły spokojnie i stanowczo na świat.

Dodatkowym obciążeniem dla Henninga było to, że rodzice Anneli nie chcieli uznać Benedikte jako wnuczki. Widzieli dziewczynkę tylko raz i odwrócili się od niej z niesmakiem. Przyczyną ich powściągliwości był też w znacznej mierze fakt, że Anneli umarła przy porodzie. Rodzina z Lipowej Alei usłyszała bez żadnych ogródek, do jakich to satanistycznych kręgów należy. Jakby Ludzie Lodu byli kiedykolwiek satanistami! Nigdy, z wyjątkiem może niektórych obciążonych dziedzictwem, nikt z nich nie służył Złemu, w każdym razie nie w taki sposób, w jaki czynią to sataniści. Może Sol była temu najbliższa, lecz przecież i ona spotykała swego Księcia Ciemności jedynie w stanie narkotycznego odurzenia. Jej kochanek nigdy nie był rzeczywistą istotą. Dla Ludzi Lodu bowiem istniała tylko jedna zła siła. A był nią Tengel Zły. I był on dla nich dużo gorszy i dużo bardziej rzeczywisty niż jakikolwiek wymyślony władca piekieł.

W Lipowej Alei maleńka istotka otrzymywała tyle miłości, ile dziecko potrzebuje. Wszyscy tak delikatnie pielęgnowali jej zniekształcone ciałko, przemawiali tak łagodnie. Belinda kochała ją czule i dbała o nią z jastrzębią wprost czujnością. A miłość będzie Benedikte w życiu potrzebna, to rozumieli wszyscy. Bo wiele wskazywało na to, że nie będzie jej lekko, nie trzeba było żadnej magicznej wiedzy, żeby sobie to uświadomić.

Henning mógł godzinami stać z córeczką w ramionach i kołysać ją z policzkiem przytulonym do dziecięcej buzi; odczuwał wtedy niewiarygodne oddanie, a także dojmujący smutek. Kochał Anneli do ostatniej chwili jej życia mimo okropnych humorów żony i coraz większej do niego niechęci. Teraz zdecydowany był zrobić wszystko, co tylko możliwe, by jego i Anneli córka mogła jak najgodniej przejść przez życie.

Ale odczuwał lęk. W skrytości ducha śmiertelnie się bał. Benedikte teraz zdawała się nikomu nie zagrażać, w żaden sposób nie była niebezpieczna. Ale to przecież jeszcze niemowlę. Nie wiadomo było, w jakim kierunku pójdzie jej rozwój, mogła w duszy nosić więcej zła niż Ulvar lub na przykład Solve, który przecież z początku był dzieckiem tak obiecującym, a dopiero potem ujawnił się w nim charakter potwora. Henning modlił się żarliwie, by jego córka uniknęła podobnego losu.

Na szczęście rodzina Anneli przeprowadziła się na powrót do Christianii. Wielką ulgą był fakt, że nie rozsiewali już po parafii głupich plotek o rodzinie z Lipowej Alei i o diabelskich sztuczkach, jakimi się rzekomo Ludzie Lodu zajmują.

W pewnym sensie Viljar i jego rodzina żyli nareszcie w spokoju. Nieposłuszny Ulvar już z nimi nie mieszkał, choć zaglądał do Lipowej Alei w każdej wolnej chwili. Wtedy wszyscy bardzo uważali, by ani na moment nie został sam z Benedikte. Nic też nie wskazywało, by on się w ogóle dzieckiem interesował. Coś innego zajmowało teraz jego wyobraźnię, to było widoczne, lecz nikt nie domyślał się nawet, co to takiego.

Marco także tu zaglądał po szkole prawie każdego dnia. Bo on i Henning byli najlepszymi przyjaciółmi na świecie, poza tym Marco chętnie odwiedzał malutką. I ona była do niego przywiązana, rozpromieniała się i śmiała bezzębną buzią, gdy tylko wchodził.

Gospodarstwo także rozwijało się nieźle i właściwie wszystko by było dobrze, gdyby tylko Henning nie był taki przygnębiony, jakby stale nieobecny, taki samotny. Jakby coś w nim zgasło, a stało się to jeszcze za życia Anneli. Viljar i Belinda zdawali sobie sprawę z tego, że ciągłe narzekania i kłótnie młodej żony bardziej szarpie mu nerwy, niż chciałby pokazać. Anneli go nie akceptowała i to był zbyt bolesny cios. Chyba nie ma na tym świecie dobra, życzliwości i przyjaźni, myślał przygnębiony. Ale gdzie popełnił błąd?

Dramat polegał na tym, że akurat on żadnego błędu nie popełnił. Zakochał się po prostu w niewłaściwej kobiecie. Bo prawdą jest, że ładna twarz to nie wszystko. I to Anneli nie dorosła do swojej roli, lecz Henning całą winę brał na siebie.

W roku 1874 urodził się syn Malin i Pera, Christoffer Volden z Ludzi Lodu. Bo w Norwegii rodzina nadal mogła używać nazwiska Ludzie Lodu. Imię malec otrzymał po dziadku Christerze i wszyscy byli z niego niezmiernie dumni.

Dwa ostatnie lata, kiedy Malin i Per mieli u siebie Marca i Ulvara, upłynęły nadspodziewanie spokojnie. Rodzina mieszkała w swojej małej willi i pod względem ekonomicznym także powodziło im się nieźle. Per miał solidną posadę w gminie, Malin także nie była bez własnych środków. Rzadko zdarzał się dzień, by ktoś z rodziny nie odwiedzał Lipowej Alei. Przyjaźnili się ze sobą serdecznie, Marco był świetnym uczniem w szkole, a Ulvar…

No właśnie, Ulvar! Malin nie bardzo rozumiała tego chłopca. Nadal był złośliwy i dokuczliwy, wybuchał tym swoim potwornym śmiechem, kiedy mógł komuś zrobić na złość, ale mimo to był dużo bardziej powściągliwy w swoim nowym domu. Przeważnie jego wybryki kończyły się na pogróżkach, których od dawna już nikt się nie bał.

Początkowo Malin myślała, że to Marco trzyma brata w cuglach. Wkrótce jednak zaczęła się domyślać, że to coś innego, coś, co tkwi w nim samym, w jego duszy.

On coś knuje. Ma jakieś tajemnice.

I dlatego dom i rodzina przestały mieć dla niego znaczenie. Wszyscy oni są mu obojętni, więc pozwala im żyć w spokoju.

Kiedy urodził się mały Christoffer, Malin zaczęła się śmiertelnie bać. Per także, wiedziała o tym. Gdy miała po raz pierwszy pokazać Ulvarowi dziecko, ręce trzęsły jej się tak, że musiała oddać synka Perowi.

Ulvar popatrzył na noworodka bez zainteresowania.

– Paskudztwo – powiedział tylko. – Zwyczajne gówno, nie ma się nad czym roztkliwiać!

I poszedł sobie.

Bardzo dużo przebywał poza domem. Często chodził do Lipowej Alei, gdzie Henning natychmiast zaganiał go do jakiejś pracy. Ulvar stroił grymasy, pyskował, ale słuchał. Robił, co do niego należało, i natychmiast potem szedł swoją drogą, w górę do lasu. I tam spędzał niemal całe dnie.

Ostatnio jednak zdumiewająco dużo czasu spędzał w Lipowej Alei. Znikał gdzieś po zajęciach w gospodarstwie i nikt nie wiedział, co robi. Bo da lasu przestał chodzić. Po południu skądś się znowu wyłaniał, jakby tu był przez cały czas, i wlókł się do domu. Miał wtedy na ogół ohydny uśmiech na wargach.

Malin przez pierwsze miesiące po urodzeniu synka nie odważyła się ani na chwilę spuścić z niego oka. Zarówno wtedy, gdy Ulvar był w domu, jak i wtedy, gdy znikał, nieustannie pilnowała maleństwa, bo nie dowierzała swemu wychowankowi.

Aż do dnia, kiedy musiała pobiec do sklepu, a Christoffer akurat zasnął. Nie chciała go budzić, przecież za chwileczkę wróci.

Per był w gminie, Marco w szkole, a Ulvara nigdzie nie widziała od kilku godzin.

Malin pobiegła, choć serce podchodziło jej do gardła. Nie pokonała jeszcze nawet połowy drogi, gdy strach okazał się silniejszy i zawróciła. Trudno, to nie upiecze chleba, niech tam, ale nie będzie narażać życia dziecka.

Chłopczyk miał wtedy jakieś pół roku i nigdy do tej pory Malin nie zostawiła go samego ani na moment. I teraz także nie powinna była tego robić.

Dom pogrążony był w ciszy, gdy wróciła. Na palcach poszła do sypialni. Przy drzwiach usłyszała jakieś ciche warczenie. Serce zatrzepotało jej w piersiach. O mój Boże, myślała, o mój Boże, co ja zrobiłam?

Nie miała odwagi zajrzeć do środka, musiała sobie to nakazać całą siłą woli. Czuła w piersi nieznośny ból.

Uchyliła drzwi. Warczenie przybrało na sile.

Malin czuła, że zaraz zemdleje.

W pokoju znajdował się szary wilk. Ale siedział przy dziecinnym łóżeczku, a warczał w stronę drzwi i skradającej się Malin.

Kiedy zobaczył, że to ona wróciła, cofnął się w stronę otwartego okna i wyskoczył na dwór.

Malin na uginających się nogach podeszła do łóżeczka i ostrożnie pochyliła się nad posłaniem. Christoffer spał spokojnie, oddychał równo, nie zauważył niczego.

Długo stała przy nim zatopiona w myślach, a kiedy ciało odzyskało już spokój, podeszła do okna i szepnęła:

– Wróć! Ja teraz wyjdę. Czy mógłbyś popilnować mojego najdroższego skarbu?

Wyszła z pokoju i przez dłuższy czas czekała w kuchni. Zanim wyruszyła do sklepu, zajrzała jeszcze przez szparę w drzwiach.

Potężna bestia była na miejscu.

Tego popołudnia upiekła wielki placek dla męża i chłopców. A kiedy Ulvar wrócił do domu, uściskała go serdecznie.

– Dziękuję – szepnęła. – Dziękuję ci, kochany.

Szarpnął się i zaczął wykrzykiwać jakieś obraźliwe słowa, coś w rodzaju: „Odczep się ode mnie, babo! Co, taka jesteś spragniona chłopa, że na mnie się rzucasz?” Ale placka zjadł prawie połowę.

Malin uważała, że zasłużył na to.

Mały Christoffer rozwijał się bardzo dobrze i wkrótce zaczął chodzić. Dla Malin była to znaczna ulga, bo mogła go mieć przez cały czas przy sobie, choć, rzecz jasna, opiekowanie się takim żywym dzieckiem wymagało stałej uwagi.

Pewnego popołudnia przerwała na chwilę domową pracę i zaczęła nasłuchiwać. Wprost nie mogła uwierzyć własnym uszom. Ale to była prawda. Szemrzące cicho głosy z pokoju chłopców mogły oznaczać tylko jedno: Marco uczył Ulvara czytać!

Ulvara, który konsekwentnie odmawiał uczenia się czegoś tak niemęskiego! Teraz siedział skupiony i wchłaniał przekazywaną mu przez Marca wiedzę.

Od tej pory lekcje trwały regularnie. Każdego wieczora siedzieli w swoim pokoju i pracowali. Marco z anielską cierpliwością, Ulvar w diabelskim napięciu.

Na Boga, co to może znaczyć? Czy ten dzikus postanowił się ucywilizować?

Nie, tak dobrze nie było. Ulvar co innego miał na myśli, kiedy tak się trudził nad książkami, niż to, żeby stać się człowiekiem cywilizowanym. Ulvar dokonał mianowicie pewnego odkrycia. Uświadomił sobie, że był potwornie głupi, kiedy nie chciał chodzić do szkoły. Z tego powodu przez wiele lat nie dostrzegał czegoś całkiem oczywistego i tracił fantastyczną okazję. Panie Boże, jakim on był idiotą! Nie znajdował dość ostrych słów dla określenia własnej głupoty. Bowiem on, który przez cały czas wiedział, że istnieje jakiś skarb Ludzi Lodu, on, który słyszał, jak Malin opowiadała tyle wspaniałych rzeczy o przodkach rodu wtedy na cmentarzu, on nigdy nie wpadł na oczywisty przecież pomysł, że historia Ludzi Lodu musiała zostać spisana! Że spisywano ją, by następne pokolenia mogły poznać dzieje przodków.

A taka właśnie historia była, znajdowała się przez cały czas w zasięgu ręki.

No, może to akurat przesada, nie tak znowu łatwo było ją po prostu wziąć. Ale on przekopał przecież dom w Lipowej Alei od fundamentów po dach i wielokrotnie widywał grube księgi pełne bezsensownych, jego zdaniem, znaków, zamknięte na klucz w sypialni Viljara i Belindy. Zamknięcie na klucz nie stanowiło dla Ulvara przeszkody. Pojąć po prostu nie mógł, dlaczego zamyka się w szafie te szpargały, w których zbiera się tyle kurzu.

Dopiero stosunkowo niedawno przyszło mu do głowy, co to może być. Wtedy wyniósł po kryjomu jedno opasłe tomisko i ukrył się z nim w piwnicy, przy okienku, przez które wpadało światło, i próbował coś z tego zrozumieć. Jakkolwiek jednak natężał umysł, niczego, oczywiście, nie pojmował. Próbował się domyślać, co poszczególne litery oznaczają, porównywał je ze sobą, ale jedyną literą, jakiej się kiedykolwiek nauczył, było „U”, pierwsza litera imienia Ulvar. Zresztą też nie doszedł do tego z własnej inicjatywy, po prostu Marco mu pokazał.

Długo się z tym wszystkim szamotał. To właśnie w tym czasie tyle przesiadywał w Lipowej Alei. W końcu jednak dał za wygraną. Uznał, że musi szukać pomocy.

No i, oczywiście, Marco pomógł mu bardzo chętnie, uradowany, że brat wykazuje zainteresowanie dla szkolnej pracy. Dziwiło go tylko, że Ulvar bardziej interesuje się pismem ręcznym niż drukiem, ale w końcu co to ma za znaczenie, a przy okazji nauczy się też pisać, więc właściwie będzie dodatkowa korzyść.

Ulvar starał się bardzo. Mozolnie wypisywał literkę po literce, kurczowo trzymał pióro w niezdarnych palcach i robił mnóstwo kleksów. Przeklinał i wymyślał, co chwila tracił cierpliwość i rzucał wszystko w kąt, ale wracał następnego dnia, zdecydowany zaczynać od początku.

W jakiś czas potem znowu zdumiał Marca. Bo te litery, których się nauczył, nie wystarczały mu. To znaczy, oczywiście, uważał je za potrzebne, ale było mu tego za mało. Dlaczego? zastanawiał się Marco.

Ulvar nie zamierzał powiedzieć otwarcie, o co mu chodzi, ale po długich i denerwujących dyskusjach Marco domyślił się nareszcie, czego bratu potrzeba. Oprócz nowoczesnego alfabetu istniało przecież stare pismo gotyckie.

Wtedy Marco powinien był zrozumieć, do czego to wszystko zmierza. Ale Marco był chłopcem zbyt prostolinijnym i ufnym. On się po prostu tylko cieszył, że brat wykazuje takie intelektualne zainteresowania. Jeśli o to chodzi, nigdy specjalnie swoich bliskich nie rozpieszczał. Zatem Marco uczył, a Ulvar pobierał nauki. Powoli i mozolnie. Zabrało to dużo czasu, ale czytać się nauczył. Zawsze trudniej jest nadrabiać zaległości komuś, kto wyrósł już z wieku szkolnego.

Ulvar był zadowolony. Teraz jest gotów! Nauczył się czytać i zdobędzie potrzebną mu wiedzę. Czas nadszedł.

Wymknął się z domu wczesnym rankiem, kiedy wszyscy jeszcze spali. Co prawda z sypialni Malin dochodziło gaworzenie jej synka, ale dziecko miało zaledwie rok i było całkowicie nieszkodliwe. Ulvar szedł zdecydowanym krokiem dalej, do Lipowej Alei.

Również tam panował spokój. Nawet trzyletnia córeczka Henninga jeszcze się nie obudziła. Ulvar nie interesował się takimi smarkaczami, nigdy się do nich nie odzywał, udawał, że ich w ogóle nie dostrzega. Nie, czekają na niego ważniejsze sprawy.

Znał dom w Lipowej Alei jak własną kieszeń, bez kłopotów więc otworzył drzwi do piwnicy. Ukrył się w swoim tajemniczym kącie przy okienku i wyjął ukrytą tam wcześniej najstarszą księgę. Nie odważył się przynieść ich tu więcej niż jedną. W końcu nie wiadomo, czy Viljarowi albo Belindzie nie przyjdzie do głowy zajrzeć do zamykanej na klucz szafy.

Otworzył księgę. Napisał ją Mikael Lind z Ludzi Lodu, ale o tym Ulvar nie wiedział. Pismo było stare i teraz bardzo już niewyraźne, zaczęto przecież te księgi spisywać w siedemnastym wieku. Ulvar nie miał, rzecz jasna, pojęcia o najstarszej ze wszystkich, o dzienniku Silje. Był to tak drogocenny zabytek, że przechowywano go razem ze skarbem.

Niczym najczystszy ton płynący ze strun harfy dotarła do moich uszu opowieść o Ludziach Lodu – czytał Ulvar.

Potem uniósł głowę.

– Ja umiem! – szepnął triumfalnie. – Potrafię czytać! Teraz dowiem się wszystkiego!

Nie szło to, niestety, tak szybko. A cierpliwość nigdy nie była cnotą Ulvara. Teraz jednak przechodził samego siebie, nie odkładał księgi, dopóki nie wyjaśnił sobie znaczenia każdego słowa, każdej literki. Pierwszego dnia zdołał odczytać zaledwie kilka stron. Mimo to nie zamierzał dać za wygraną, mowy nie było, żeby zrezygnować!

Nigdy w życiu! Odmówili mu prawa do poznania historii Ludzi Lodu, bali się, by nie wiedział za dużo. Ale Ulvar zawsze wygrywa, myślał sam o sobie. Teraz dostaną za swoje!

Wiele, wiele miesięcy później Malin siedziała przy stole w swojej jadalni i nalewała niedzielną zupę domownikom. Coś ją wyraźnie trapiło.

– Czym on się zajmuje, Per? Doszło już do tego, że nawet w niedzielę znika z domu. Tak dłużej nie można. Przez większość dni w tygodniu wychodzi wcześnie rano i wraca dopiero na obiad. Co on robi?

– Na razie nikt nam nie donosi, że dzieje się coś złego – odpowiedział jej mąż, pomagając pokroić mięso swemu czteroletniemu synkowi. – Myślę, że dopóki tak jest, możemy go zostawić w spokoju.

Malin nie była zadowolona.

– W te dni, kiedy Henning nie ma dla niego żadnego zajęcia, znika i nie pokazuje się całymi godzinami. I nikt go nie widzi. A jak go czasem ktoś z Lipowej Alei zobaczy, to na ogół wtedy, kiedy wraca do domu.

– Może jak dawniej chodzi do lasu? A o ile wiemy, zwierzętom krzywdy nie robi, więc nie przejmuj się nim, Malin. Dla ciebie to w końcu lepiej, kiedy go nie ma w domu.

– Tak, tak, pewnie masz rację… Śledzić go nie można. Ja kiedyś próbowałam, ale wściekał się okropnie, gdy mnie odkrył. Poważnie się wtedy wystraszyłam. Wiesz, ja myślę, że powinniśmy pojechać z wizytą do Szwecji. Moi rodzice zaczynają się już starzeć, a dla Ulvara byłoby dobrze, gdyby na jakiś czas stąd wyjechał.

– Dobrze, pojedziemy na wiosnę – obiecał Per. – Ale nie mogę twierdzić, że cieszy mnie perspektywa podróży z Ulvarem. To będzie chyba bardzo męcząca wyprawa.

Umilkli, bo wszedł Marco. Kiedy ten chłopiec się pojawiał, pokój jakby napełniał się blaskiem. Był teraz w wieku przejściowym od dziecka do młodzieńca i Malin uświadomiła sobie nagle, że bardzo się cieszy, iż jest szczęśliwą małżonką i należy do innego pokolenia niż Marco. Być teraz młodą dziewczyną w jego wieku to chyba beznadziejna sprawa. Było w nim coś tak promiennego i pociągającego, że dziewczęta chciały pewnie żyć tylko po to, by go jeszcze raz zobaczyć. A coś takiego bardzo działa na nerwy i okropnie męczy.

Nie zapytała Marca o Ulvara. Wiedziała, że to bez sensu. Odpowiedź zawsze była taka sama, uprzejmie wymijająca: „Nie wiem. Czyż jestem stróżem brata mego?”

Nie rozumiała tego. Pod wieloma względami bracia byli sobie tak bliscy, że wiedzieli wszystko o sobie. Niedawno jednak Marco powiedział coś, co mogło stanowić wyjaśnienie tej sprawy. „On spuścił zasłonę” – powiedział tylko. Nic więcej. Malin pojmowała to w ten sposób, że chłopców dzieli teraz jakaś przepaść i że obaj starają się wykorzystać możliwość uwolnienia się od siebie nawzajem. Zasunęli zasłony, tak by ten drugi nie mógł wszystkiego wiedzieć. Być może to było głupie tłumaczenie, ale nie umiała wymyślić nic innego.

Podróż do Szwecji rzeczywiście była męcząca. Ulvar od początku był wściekły, że musi jechać, i wyszukiwał tysiące powodów, by zostać w domu. Ale właśnie ten upór przekonywał ich, że powinni go stąd zabrać przynajmniej na jakiś czas.

To Marco trzymał go w ryzach podczas całego pobytu w Szwecji. Gdyby nie on, cała ta wizyta stałaby się prawdziwą katastrofą, bo Ulvar był nieustannie w szatańskim humorze i robił wszystko, by zepsuć nastrój. Dopiero poważna rozmowa z bratem sprawiła, że Ulvar zaczął odrobinę powściągać swoje pomysły i druga część wizyty przebiegała już spokojniej.

Christer i Magdalena uwielbiali swojego wnuka Christoffera, a na odjezdnym obaj bliźniacy dostali po sporej sumie pieniędzy. Ulvar bardzo się z tego ucieszył.

W drodze powrotnej niecierpliwił się tak bardzo, że stał się prawdziwą udręką. Nie wiedzieli, że dotarł w swojej lekturze do bardzo podniecających wydarzeń z historii Ludzi Lodu i że przerwał mu to właśnie wyjazd do Szwecji. Aż płonął z niecierpliwości, żeby się dowiedzieć, co było dalej.

Kiedy Malin powiedziała, że zostaną jeszcze na kilka dni w Christianii, żeby odwiedzić znajomych, oświadczył, że wraca sam do domu. Cel był już tak blisko, nie chciał czekać ani chwili dłużej.

– Wy możecie sobie zostać – powiedział cierpko. – Mnie ci ludzie nic a nic nie obchodzą, ja chcę wracać do domu!

Nawet Marco nie potrafił go zatrzymać.

– Rób, co chcesz – westchnęła w końcu Malin. – Wiesz, gdzie są klucze. I… Dziękuję ci za to, że byłeś taki sympatyczny po drodze!

Sympatyczny? Co za idiotyczne określenie! Tfu! Rzygać się chce! Ulvar wykrzywił się okropnie, ale nie miał dla nich już więcej czasu.

Chciał pojechać do domu pociągiem. Nowa linia łącząca Christianię i Drammen bardzo pociągała takich chłopców jak on przede wszystkim szybkością jazdy. Naturalnie rodzinie o niczym takim nie powiedział, bo by mu nie pozwolili. Rodzina podróżowała powozem i Ulvar był, praktycznie biorąc, niewidoczny dla innych ludzi. Teraz miał podróżować na własną rękę i korzystać z publicznych środków lokomocji.

Nie przejmował się w najmniejszym stopniu przerażonymi spojrzeniami ani zainteresowaniem, jakie wzbudzał na stacji i w pociągu. Wprost przeciwnie, cieszyło go, gdy widział dzieci i dorosłych, uskakujących na jego widok. Czuł się dumny i ważny. W całej Skandynawii nie było drugiego takiego jak on, tego był pewien.

Jazda koleją bardzo mu się spodobała. Stał na platformie, na samym końcu pociągu, i patrzył na umykające szyny. Dawało mu to jakieś oszałamiające uczucie, jakby władał całym światem. Śmiał się głośno, a wiatr rozwiewał mu włosy na wszystkie strony. Nie przejmował się tym, że twarz miał groteskowo czarną od węglowego pyłu. Niedługo skończy osiemnaście lat i jest oto w drodze do domu, by zgłębić do końca tajemnice Ludzi Lodu. To była dla niego sprawa najważniejsza.

Przyszedł konduktor, żeby przeciąć jego bilet. Ulvar nie kupił żadnego biletu i teraz także nie zamierzał tego zrobić. Pchnął więc konduktora z całej siły, tak że ten wyleciał poza barierkę, a sam poszedł na drugi koniec pociągu, gdzie też była platforma. Wyglądał makabrycznie, mały i pokraczny, umazany na czarno, z potarganymi włosami wokół twarzy jak nie z tego świata. Podróżni w lęku kulili się na ławkach.

Był teraz niedaleko od domu. Kiedy więc na jakimś zakręcie pociąg zwolnił biegu, Ulvar wyskoczył. Sturlał się z torowiska i przez las udał się do Lipowej Alei.

Konduktor przeżył upadek, lecz umiał opowiedzieć jedynie, że ten, który go wypchnął, był diabłem. Tak się przeraził, kiedy zobaczył tę istotę na platformie, że ledwo się odważył poprosić o bilet. W żadnym razie nie powinien był tego zrobić, mówił teraz, patrząc na swoje poturbowane ciało, powiązane bandażami, złożone na szpitalnym łóżku.

Ponieważ nikt z pasażerów Ulvara nie znał i ponieważ on po wyrzuceniu konduktora zniknął bez śladu, musieli przyznać konduktorowi rację: Owa straszna zjawa w pociągu chyba nie była z tego świata. Sprawę dyskretnie odłożono do archiwów.

Ulvar siedział w piwnicy w Lipowej Alei z jedną z ksiąg na kolanach. Wciąż jeszcze nie doszedł do końca historii Ludzi Lodu, ale był właśnie w bardzo ważnym punkcie.

Aha, myślał. Aha, aha, to oni się tego bali! To tego ja, ja, Ulvar silny i nieustraszony, miałem się nigdy nie dowiedzieć!

Czytał te księgi przez długie miesiące, które już teraz zaczynały się układać w lata, gniew szarpał nim w dni, kiedy nie mógł czytać, nie mógł się dostać do piwnicy, bo nie zawsze ta część domu wolna była od ludzkich spojrzeń. Wcale też niełatwą sprawą była wymiana książek, odłożenie do szafy przeczytanego tomu i wykradzenie kolejnego. Wymagało to czasu i cierpliwości. Całe morze czasu! Wiele razy podczas lektury zaciskał zęby ze złości, co oni przed nim ukrywali. Z wytrzeszczonymi oczyma czytał o Tengelu Złym i o skarbie, który nadal był dla niego niedostępny, i o śmiesznych próbach tych obciążonych, którzy podejmowali walkę ze złym przodkiem. Jak oni mogli?

Ale to ostatnie, to, co znalazł teraz, to przekracza wszystko!

Żaden dotknięty z Ludzi Lodu nie powinien nigdy brać do ręki fletu. Nikt z Ludzi Lodu nie powinien tego robić, ale przede wszystkim dotknięci. Bo pewna melodia zaczarowanego fletu jest tym dźwiękiem, który może wywołać Tengela Złego, wyrwać go z letargu i sprawić, że przejmie władzę nad światem. A wtedy biada światu!

Księga opadła na kolana, lecz Ulvar tego nie zauważył.

– No, to nareszcie wiemy! – szepnął z goryczą. – Tengelu Zły! Znalazłeś swojego człowieka!

Wtem drgnął. Cóż to za dźwięk? A może to tylko wyobrażenie? Coś w nim szumiało i zgrzytało. Coś pod nim drżało złowieszczo, jakby stłumione trzęsienie ziemi. A gdzieś w głębi głowy, albo może na zewnątrz, nie byłby w stanie powiedzieć, rozrastał się coraz trudniejszy do zniesienia zawodzący ton, jak echo wycia wichru.

Ulvar siedział bez ruchu z policzkami płonącymi ze strachu.

Powoli jednak zaczynała go przepełniać szalona duma. On, on został wybrany przez ich wielkiego przodka, by dokonać wielkiego czynu. Wyzwolić Tengela Złego!

Zerwał się na równe nogi, o mało nie zapomniał odłożyć księgi na miejsce, ale opanował się i udało mu się wślizgnąć po kryjomu do sypialni tak, żeby go nikt nie zauważył. Zostały do końca jeszcze trzy tomy, ale niech sobie stoją, mogą poczekać. Teraz Ulvar wiedział, co robić, poznał zadanie, jakie ma do spełnienia.

Biegł do domu, a jednocześnie nie opuszczały go wątpliwości:

Flet, zaczarowany flet. Skąd wziąć coś takiego? A poza tym zaczarowany? Co to znaczy? Istniało pewnie wiele sposobów zaklinania fletów?

W ogóle nie bardzo wiedział, jak flet wygląda. Teraz zrozumiał, że wszyscy w rodzinie milczeli na temat tego instrumentu właśnie ze względu na niego.

Ci cholerni idioci! Próbowali go oszukać! Ale pożałują tego!

Bo teraz jesteśmy silni, Tengel Zły i ja, jego najlepszy wasal!

Загрузка...