ROZDZIAŁ XIV

– Tato – pytała Benedikte swoim świszczącym głosem. – Dlaczego Agneta do nas nie przychodzi?

– Nie wiem, moje dziecko – odparł Henning zmęczony. – Naprawdę nie wiem.

Ale wiedział, dlaczego. To była jego wina. Nie powinien był nigdy nawet wspominać jej o swoich uczuciach. Trzy tygodnie temu Henning dostał list. Pełen wzburzenia list od Agnety. Czytał go tyle razy, że teraz była to już postrzępiona kartka.

Drogi Henningu, nie powinieneś myśleć, że chciałabym okazać Ci niewdzięczność za to, że poprosiłeś mnie o rękę. To naprawdę wielka życzliwość z Twojej strony. Ale musimy po prostu zapomnieć o tamtej rozmowie, Henningu. Ja nie jestem Ciebie warta i nigdy, nigdy nie wyjdę za Ciebie. Za nikogo innego także nie.

To dla mnie prawdziwy ból, że muszę Cię zranić, ale nie mogę postąpić inaczej, jak tylko napisać ten list. Moje lekcje z dziećmi też muszą się skończyć, bo ja już więcej do Lipowej Alei nie przyjdę. Pozdrów ode mnie kochane dzieci.

Twoja oddana na zawsze

Agneta

Nie rozumiał tego. Chciał nawet pójść na probostwo i zapytać ją, co to znaczy, ale kiedy przed kościołem spotkał pastorową, ta powiedziała mu, że Agneta jest chora, leży w łóżku i nie może przyjmować żadnych wizyt. Nie, Henning nie powinien przychodzić, to nie wypada, by mężczyzna odwiedzał kobietę leżącą w łóżku. Co jej dolega? To nerwowa sprawa, mruknęła pastorowa i poszła sobie. Wyglądało na to, że wie równie mało jak on, na czym polega choroba Agnety.

Henning zamierzał napisać list. Zupełnie neutralny list z pytaniem o zdrowie, ale nie potrafił sformułować go tak, jak by chciał. Bo cokolwiek napisał, to wynikało z tego jasno, że niczego nie rozumie i jest zraniony jej nagłym zerwaniem.

„Oddana”, napisała Agneta, a nie tylko „serdeczne pozdrowienia”. Oddanie oznacza dużo więcej.

Nie, nie wolno pozwalać sobie na żadne marzenia!

Ale zapomnieć o niej nie mógł.

W kilka dni po tym, jak Benedikte zapytała o Agnetę, do Henninga zaczęły docierać alarmujące raporty. Były to wiadomości wchodzące do domu kuchennymi drzwiami, powtarzane przez służbę w różnych domach. Docierały też, oczywiście, do Lipowej Alei.

Nie wszystko było tak jak trzeba z panienką na probostwie. Szeptano mianowicie, że niestety, moja pani, nie dbała o siebie za dobrze, a w końcu jej ktoś zajrzał pod spódnice, tak, tak, moja pani, jakiś kawaler…

To niemożliwe, myślał Henning, całkowicie tym ogłuszony. Nie Agneta! To nie może być prawda! Nie ona! Prosił służące, żeby nie rozsiewały takich plotek. Naprawdę mogłyby uwierzyć w coś takiego?

Ależ to prawda, sama pomocnica kucharki z plebanii to mówiła. A niech no tylko pastor i pastorowa się dowiedzą, to noga panienki na probostwie nie postoi!

Henning zły był sam na siebie za pytanie, które wyrwało mu się mimo woli:

– Skąd pomocnica kucharki może wiedzieć takie rzeczy?

– O, widziała z pewnością ubranie panienki – wyjaśniła służąca.

Agneta… chora? Za tym musi się kryć coś innego. Henning nie zamierzał wierzyć plotkom, był lojalny wobec Agnety. Myślał o tym, co napisała w liście do niego: Nie jestem Ciebie warta. Ważył i roztrząsał wszystkie informacje. Najpierw powinien jednak pójść do Agnety. List mógłby zostać przejęty przez jej rodziców, więc nie odważył się pisać.

Nie zdążył jednak wybrać się na probostwo, ponieważ zaszły nowe wydarzenia.

Ulvar miał tyle rozsądku, żeby wiedzieć, iż jego napad na córkę pastora może wywołać mnóstwo zamieszania i nie wiadomo, jak się to dla niego skończy. Zabrał więc wszystko, co mogło mu być potrzebne, i ukrył się w lesie. Niedaleko chaty komorniczej. Nie chciał stąd odchodzić, bo przecież musi zdobyć skarb, niezależnie od tego, ile by to miało kosztować.

Minęło jednak pięć dni, a nic się nie działo. Wobec tego wrócił do chałupy, bo tam miał jeszcze zapasy jedzenia. Agneta zaopatrzyła go dobrze w przysmaki ze spiżarni na plebanii.

Dni płynęły, jedzenie zaczynało się kończyć. Przeklęta dziwka, czy ona nigdy nie przyjdzie? Pozwoli mi tu leżeć i zdychać z głodu?

Jakaś ponura myśl kołatała w jego zepsutej duszy i mówiła mu, że Agneta rzeczywiście już nie przyjdzie.

Wspomnienie było dla niego mało przyjemne. Miło było zemścić się w ten sposób na Henningu, bo ten nędznik nie będzie już chyba teraz chciał mieć do czynienia z przechodzoną panienką! Ale ona sama upokorzyła Ulvara okropnie. Cholerna dziwka! Jeszcze za to dostanie!

A zresztą, chichotał pod nosem. Już i tak została ukarana.

Nie, nie może tak leżeć w tej chałupie i czekać nie wiadomo na co o głodzie! A poza tym musi zdobyć skarb!

Ostatecznie to głód zmusił Ulvara do opuszczenia kryjówki. Nie miał jeszcze żadnego konkretnego planu, ale nie wątpił, że wpadnie na jakiś pomysł. Marco mógłby mu pomóc. Marco bywał od czasu do czasu nieprawdopodobnie głupi, miewał jakieś szlachetne ideały, ale do brata zawsze odnosił się dobrze. Był Ulvarowi wierny. Tak, należy wykorzystać Marca.

Tengel Zły musiał długo czekać. Ale czas się zbliża!

Przeszedł przez zagajnik i skierował się wprost do Lipowej Alei. Była niedziela, a Ulvar wiedział, że w niedzielę wszyscy się tam zbierają. I głupia Malin, i ten jej jeszcze głupszy Per, i ich smarkacz, no i Marco.

– Teraz! Teraz dranie zobaczą! – powiedział Ulvar i poprawił pasek od spodni.

Henning gotów był właśnie iść na probostwo, kiedy przyszła Malin z rodziną. Malin była zmieniona na twarzy z przerażenia.

– Co się stało? – zapytał Henning na jej widok.

– Henning, tak mi przykro. Ale właśnie dowiedziałam się, że Agneta została wypędzona z domu.

– Co? Gdzie ona jest?

– Nie wiem. To się podobno stało dzisiaj rano. I proboszcza nie było w kościele, tylko wikary. Wszyscy wiedzą o awanturze.

– O mój Boże, kochana mała Agneta, co z nią będzie? Muszę ją odnaleźć. Ona mnie potrzebuje!

Malin położyła mu rękę na ramieniu.

– Tak, powinieneś ją odszukać. Bo teraz Agneta opowiedziała, co się stało. Ona została zgwałcona, ale w domu jej nie uwierzyli.

Henning zbladł.

– Zgwałcona? Przez kogo?

– Myślisz to samo co ja? Otóż ona wyznała rodzicom, a służąca podsłuchała, że zaopiekowała się człowiekiem odepchniętym przez wszystkich. Chciała zrobić dobry uczynek i chciała, żeby jej bliski przyjaciel, Henning Lind z Ludzi Lodu, mógł być z niej dumny. No i ten mężczyzna ją zgwałcił.

– O mój Boże – wyszeptał Henning.

– Tak, ale to nie wszystko. Bo gwałt będzie zdaje się miał następstwa.

– Jakiego rodzaju następstwa? – spytał Henning. Wargi odmawiały mu posłuszeństwa, więc słowa zabrzmiały bardzo niewyraźnie.

Malin westchnęła.

– Ja się boję, Henning. Boję się bardziej, niż jestem w stanie to wyrazić. Kiedy mówię o następstwach, to mam na myśli, oczywiście, te najbardziej naturalne w takich wypadkach. A on przecież jest chory! Czy nie pamiętasz, co ludzie gadali?

Żadne z nich nie wymówiło jeszcze ani razu imienia Ulvara. Ale oboje dobrze wiedzieli, kto zgwałcił Agnetę.

– Tak, pamiętam – odparł Henning, któremu się po prostu zbierało na płacz. – Nie chcieli go trzymać w szpitalu ze względu na niebezpieczeństwo zarażenia innych chorych. Och, biedna Agneto, co ja mógłbym dla ciebie zrobić? Muszę cię odszukać…

W drzwiach stanął Viljar.

– Ulvar jest na dziedzińcu – powiedział bezbarwnym głosem. – I wziął Benedikte jako zakładnika.

Świat zawalił się Henningowi na głowę.

– Benedikte? – zapytał spokojnie, lecz brzmiało to jak krzyk.

– Tak. I grozi, że poderżnie jej gardło, jeśli nie dostanie skarbu Ludzi Lodu.

Wszyscy zebrali się na dziedzińcu. Otaczali kręgiem Ulvara, który stał za niczego nie rozumiejącą Benedikte. Jak na ironię, dziewczynka była znacznie wyższa niż jej porywacz. A on nie przestawał miotać na wszystkich przekleństw, nienawistnych słów i okropnych pogróżek.

Naprzeciwko niego stał Viljar z Belindą. I Henning, i Marco, i mały Christoffer. A także Malin i Per.

I nikt nie mógł nic zrobić. Nikt nie był w stanie pomóc Benedikte.

Dzień był wietrzny, lecz mimo to ciepły. Szeleściły liście lip w alei i trawy w ogrodzie. Po dziedzińcu tańczyły małe gałązki niesione wiatrem. Po tym starym podwórzu, po którym chodził Tengel Dobry z uczuciem szczęścia, że los dał mu to wszystko. Budynki zmieniły się od tamtej pory, lecz ziemia była ta sama. Z jak zawsze wydeptaną trawą tam, gdzie ludzie chodzili na skróty, i ze starymi żwirowanymi alejkami, z zapachem stajni i obory i z jaskółkami śmigającymi w powietrzu.

A teraz zapanowało tu zło. Przekleństwo Ludzi Lodu znowu dało o sobie znać.

Henning był bliski utraty zmysłów z rozpaczy.

– Zabrałeś mi wszystko, co miałem drogiego, Ulvarze. Zawiodłeś moje zaufanie. Przez całe życie odpłacałeś mi złem za dobro. Zabrałeś mi przyszłą żonę i zniszczyłeś jej życie. A teraz chcesz zabrać mi to, co mam na ziemi najdroższego!

– Tę tutaj? – zapytał Ulvar z szyderczym chichotem. – Też jest o co podnosić krzyk. Paskudniejszego dzieciaka nigdy nie widziałem! Ale ty lepszego nie mogłeś zrobić, ty ślamazarny koźle!

Benedikte… Mała, niezdarna, nieszczęśliwa Benedikte w swojej pięknej niedzielnej sukience w małe czerwone serduszka. Tak strasznie kochała tę sukienkę! Wkrótce z niej wyrośnie. Jeśli nie… Może nie będzie miała okazji już z niczego wyrosnąć.

Nie! Od takich myśli można oszaleć!

Per powiedział ostro:

– Puść dziecko, Ulvarze, bo jak nie, to wezwiemy policję!

– Dla niej już i tak będzie za późno. Viljar, ty stary, okaleczony słabeuszu, przynieś mi natychmiast skarb! Nie dostaniecie dziewczyny z powrotem, dopóki nie dacie mi skarbu.

Wiatr bawił się szpakowatymi włosami Viljara.

– Nie możesz dostać skarbu – powiedział starając się, by brzmiało to spokojnie, choć był tak zdenerwowany, że dygotał jak w febrze. – Przyrzekłem to Heikemu na statku, którym wracaliśmy z Danii. Dobrze wiesz, że użyłbyś go w niecnych celach.

– Tak, właśnie tak zrobię. I muszę go mieć!

– Gdzie zamierzasz z nim pójść? – zapytała Malin.

– Nic cię to nie obchodzi, ty stara zdziro! Ale mogę ci powiedzieć. Zamierzam pójść do Doliny Ludzi Lodu. Bo Tengel Zły mnie wybrał, żebym go uwolnił.

– Głupie gadanie!

– Myślicie, że go nie widziałem, co? I mało brakowało, a już byłbym go uwolnił. Już prawie miałem w ręku flet…

– O mój Boże – szepnął Viljar.

Powietrze przeszył ohydny śmiech.

– Tak, tak, oszukałem was wszystkich! Nie wiedzieliście o tym, co? Że przeczytałem wszystkie te przeklęte księgi o Ludziach Lodu. Tuż pod waszymi nosami!

Wszyscy wstrzymali dech. Jego trzymająca nóż ręka groźnie zbliżała się do gardła Benedikte.

– Ale podstępni ludzie spalili flet. Wobec tego muszę mieć skarb, i to szybko. Nie mam już czasu, żeby czekać.

– Skarbu tutaj nie ma – powiedział Henning.

– Wiem o tym, stary baranie! Ty, Viljar, ze mną i z dzieciakiem pojedziesz po skarb. I będziesz robił, co mówię, bo jak nie, to…

Wykonał nieznaczny ruch nożem, a Benedikte krzyknęła głośno. Po szyi dziewczynki spływała strużka krwi.

– Ulvar – poprosił Marco. – Puść Benedikte!

Ulvar odwrócił się do niego natychmiast.

– A ty trzymaj pysk! Palcem w bucie nie ruszyłeś, żeby mi pomóc, a taki niby jesteś miłosierny! Ty także pojedziesz z nami. Na wypadek, gdyby coś poszło nie tak i musiałbym ciachnąć.

Zrobił dla demonstracji groźny gest.

Dziewięcioletni Christoffer zobaczył, że jego najlepsza przyjaciółka płacze. Widział krew na jej szyi i zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, dopadł do niej.

– Nie wolno ci kaleczyć Benedikte! – zawołał i zaczął szarpać Ulvara za rękę.

Malin krzyknęła i zrobiła krok naprzód. Wszyscy widzieli, że dłoń Ulvara zaciska się na nożu. Wtedy rozległ się strzał, a jego echo długo jeszcze odbijało się od zabudowań.

Ulvar wytrzeszczył oczy i patrzył, niczego nie rozumiejąc, na swego brata. Potem osunął się na ziemię, a nóż wypadł mu z ręki.

Marco stał z dymiącym pistoletem w dłoni.

Skąd on wziął tę broń? pomyślał Henning, bo jego umysł nie był jeszcze w stanie przyjąć innych wrażeń.

Benedikte rzuciła się z płaczem w ramiona ojca, a on przyciskał ją do siebie z desperacją.

– Tato – szlochała żałośnie. – Czy ja jestem brzydka?

– Nie – odpowiedział, a płacz dławił go w gardle. – Nie, Benedikte. Nie, dla mnie jesteś najpiękniejszą dziewczynką na świecie.

– I dla nas także – powiedziała Malin, kucając obok małej. – Dla nas wszystkich jesteś ładna.

Pośrodku podwórza klęczał Marco i płakał. Nigdy przedtem nie widzieli go w takim stanie. Ten niezwykle urodziwy młodzieniec trzymał w objęciach ciało brata i płakał gorzkimi łzami.

– To było konieczne, Marco – powiedziała Belinda łagodnie.

– Wiem, ale on był moim bratem. Zawsze mnie podziwiał, a ja musiałem to zrobić. Ja go kochałem, Belindo. W jakiś dziwny sposób kochałem go.

– Wiemy o tym, Marco. My też go kochaliśmy.

– Czy myślicie, że on zdążył się zorientować, kto go…?

– Nie, Marco – odparł Viljar. – To była momentalna śmierć.

– Dziękuję – szepnął Marco i pochylił głowę nad swoim bliźniaczym bratem. Gładził delikatnie jego niesforne włosy.

– Ale jak udało ci się to zrobić? – zapytał Viljar zdumiony. – Ten pistolet był przecież zamknięty.

Marco potrząsnął głową.

– Nie pytaj o to – powiedział zdławionym głosem. – To nie ma znaczenia. A zresztą, skoro chcesz… Widziałem przez okno, że Ulvar trzyma Benedikte, i wziąłem pistolet, bo bardzo mnie to zmartwiło. Nie chciałem, żeby… Ulvar…

Viljar skinął głową. Wszyscy jednak widzieli, że wyjaśnienie go nie zadowala. Tego pistoletu nikt prócz niego nie mógł wyjąć. Tylko on miał klucz.

Solve też to potrafił, pomyślał Henning. Solve potrafił wezwać, jeśli tak można powiedzieć, rzecz albo człowieka, którego akurat potrzebował, po prostu siłą myśli.

Patrzyli na niezwykłego Marca, którego właściwie wcale nie znali; zawsze był taki powściągliwy i zamknięty w sobie. Pokazywał tylko piękną i łagodną fasadę, a im to wystarczało.

Marco wstał. Pomogli mu ułożyć zwłoki brata na ławie, uporządkować jego ubranie. Viljar okrył zmarłego swoją kurtką. Bo jeszcze wiele spraw pozostało do wyjaśnienia…

– Marco – powiedziała Malin. – Myślę, że masz nam co nieco do powiedzenia.

Odeszli kawałek od ułożonych na ławie okrytych zwłok. Marco otarł łzy i spojrzał na nią pytająco. Reszta otoczyła ich i czekała.

– Zawsze byłam taka wdzięczna Ulvarowi – powiedziała Malin. – Bo chociaż odnosił się do nas złośliwie, to zawsze nas ochraniał przy pomocy wilków. Chociaż nigdy nie chciał się do tego przyznać. Ale ja wierzyłam.

Marco uśmiechnął się ze smutkiem.

– Uważałem, że tak będzie najlepiej. Że będziecie o nim myśleć dobrze.

– A więc właściwie to ty…?

Nagle uświadomili sobie, jaka cisza zaległa nad Lipową Aleją. Wiatr ustał, tylko z bardzo daleka dochodził gwizd pociągu, smutny i przeciągły. Ale zewnętrzny świat przestał ich teraz obchodzić. Była to chwila obrachunków Ludzi Lodu, więc i czas przestał mieć znaczenie. Mogli się znaleźć w dowolnym stuleciu, tak w każdym razie czuli.

Marco stał naprzeciw nich w pewnym oddaleniu. Wykonał ledwo dostrzegalny ruch ręką i nagle spoza budynków wybiegły dwa ogromne wilki i stanęły po obu jego stronach.

Zebrani jęknęli.

– Ale od czasu do czasu bywały trzy – powiedział Per.

– Gdybyście tylko chcieli spojrzeć za siebie…

Odwrócili się natychmiast, lecz niczego nie dostrzegli. A kiedy powrócili do dawnej pozycji, Marca także nie było. Na jego miejscu stały trzy wilki.

Po chwili zjawił się znowu Marco, a dwa wilki zniknęły.

– Więc to byłeś ty? – szepnęła Malin. – Ty sam? To ty uratowałeś Pera i mnie przed spaleniem w willi Johnsena?

– Tak. Nie udało mi się powstrzymać Ulvara, by jej nie podpalał. Ja nie miałem nad nim pełni władzy.

– I ty pilnowałeś Christoffera, kiedy był malutki?

– Nie, to jeden z moich… pomocników. Ja musiałem chodzić do szkoły.

Pojmowali instynktownie, że o pomocników nie powinni pytać.

– To ty uratowałeś Viljara, kiedy topił się w rzece – powiedziała znowu Malin. – Ale dlaczego zatrzymałeś mnie, kiedy biegłam za Ulvarem do lasu?

– Bo tam robił najmniej szkód. Było mi tylko przykro z powodu tego człowieka, który uciekając z Lipowej Alei musiał umrzeć. Tego, co dostał ataku na schodach własnego domu. Nie wiedziałem, że ma słabe serce, byłem za mały, żeby rozumieć takie sprawy.

Belinda przyglądała mu się zamyślona.

– Marco… A tego dnia, kiedy my z Viljarem wróciliśmy do domu, całkowicie wyniszczeni i fizycznie, i psychicznie, jedno umierające, drugie bez zmysłów… Pamiętasz, że ktoś wtedy przychodził do nas nocą? Nie, chyba nie możesz pamiętać, byłeś za mały. Ale ten, kto do nas przychodził, sprawił, że wyzdrowieliśmy.

Uśmiechnął się tym swoim oślepiającym uśmiechem.

– To byłem ja. Pamiętam to bardzo dobrze. Wybaczcie mi, że odzywałem się do was wtedy tak niegrzecznie! Ale chodziło o to, żeby spowodować reakcję, zmusić was do działania.

– A te błyski i grzmoty, które tak bardzo imponowały mnie i Henningowi, a o których myśleliśmy, że zawdzięczamy je Ulvarowi, to także ty? – zapytała Malin.

– Chcecie zobaczyć małą demonstrację? – uśmiechnął się. – Nie, to niepotrzebne, ale to byłem ja. Ulvar uwielbiał, kiedy ja, jak to określał, czarowałem. Zawsze śmiał się z tego serdecznie.

No, serdecznie to może akurat nie najlepsze określenie dla grzmiącego śmiechu Ulvara, ale wszystko układało się teraz w bardzo logiczną całość.

Dzieci patrzyły na Marca wytrzeszczonymi oczyma. Zdaje się niewiele pojmowały z tego, co się stało, na wszelki wypadek mocno ściskały ręce swoich ojców. By nikt im nie odebrał Henninga albo Pera.

Henning zmarszczył brwi.

– A mimo wszystko pozwalałeś Ulvarowi na te wybryki? On robił mnóstwo naprawdę okropnych rzeczy, z których nie znamy na pewno nawet połowy.

– Tak jak powiedziałem, nie miałem nad nim ani pełnej kontroli, ani władzy. A poza tym musiałem czekać. On miał przecież zadanie do spełnienia.

– No tak, miał zadanie. A teraz jest za późno.

– Nie, wcale nie. On wykonał swoje zadanie.

Henning zamarł. Wszyscy patrzyli na niego, a on myślał o czymś intensywnie.

– Agneta – szepnął w końcu. – A więc to prawda! Ale że ona mogła być ofiarą… Chociaż to oczywiście wyrok losu. Zawczasu postanowione. A zatem ona znalazła się pod opieką Ludzi Lodu.

Malin próbowała śledzić tok jego myśli, ale nie bardzo jej się to udawało.

Henning podniósł wzrok na korony lip w alei. Wiatr znowu poruszał gałązkami, a liście mieniły się różnymi odcieniami zieleni i żółci. Przypominał sobie tę noc, kiedy Saga umierała, pozostawiając dwóch nowo narodzonych synków: „Od jednego z nich pochodził będzie najpotężniejszy z Ludzi Lodu. Ten drugi ma… inne zadanie do spełnienia”.

Henning napotkał wzrok Marca. Ile właściwie wiedział ten dwudziestodwuletni młodzieniec?

– A więc to Ulvar jest tym, który miał się przyczynić do rozwoju rodu! Od niego ma pochodzić zbawca. A ty, Marco? Co z tobą?

Niebezpiecznie urodziwy młodzieniec uśmiechnął się smutno.

– Dla mnie wybiła właśnie godzina i będę musiał was opuścić…

– Opuścić nas? – wołali jedno przez drugie.

– Tak.

– Czy to było twoje zadanie? – zawołał Henning. – Zabić brata, kiedy wykona to, do czego został przeznaczony?

– Nie, nie. Ale, Henning, jeśli chcesz znaleźć Agnetę, to powinieneś się spieszyć. Bo ona jest właśnie w drodze, żeby opuścić parafię. Idzie głównym traktem w stronę Christianii.

– Muszę ją natychmiast tutaj przyprowadzić!

– Tak! I nie bój się. Ani ona, ani dziecko nie zostały zarażone straszną chorobą Ulvara.

– Prędzej czy później ta choroba i tak by mu zabrała życie – powiedziała Malin, która przecież była z wykształcenia pielęgniarką i od razu stwierdziła u Ulvara oznaki syfilisu.

– Bez wątpienia – potwierdził Marco. – Ale najpierw doprowadziłaby go do utraty zmysłów. A już i tak był wystarczająco niebezpieczny.

Marco podszedł do Henninga i uściskał go serdecznie.

– Dziękuję ci! Byłeś najlepszym przybranym ojcem, jakiego mogło mieć dwóch osieroconych chłopców. Dzięki tobie przeżyliśmy trudne narodziny, a potem mieliśmy spokojne i bezpieczne dzieciństwo. Dziękuję ci także w imieniu Ulvara. Był w tym domu taki szczęśliwy, jak tylko ktoś do niego podobny mógł być.

– Ale ty nie możesz nas opuścić, Marco.

– Muszę. Właśnie teraz, w tym roku, muszę was opuścić. A ty spiesz się, dogoń Agnetę, żeby nie odeszła za daleko.

Henning uścisnął go po raz ostatni, otarł po kryjomu oczy, zostawił Benedikte pod opieką Malin i pobiegł starą lipową aleją, która zachowała swój charakter i swoją urodę mimo wszelkich przemian, jakie się w parafii wciąż dokonywały.

Marco zwrócił się do Malin.

– Takie same podziękowania należą się tobie, Malin. Byłaś wspaniałą przybraną matką dla nas obu. I wybacz mojemu bratu wszystek ból, jaki ci zadał.

Malin nie była w stanie odpowiedzieć, coś dławiło ją boleśnie w gardle. Przypomniała sobie Marca, kiedy był maleńki… Jak jego skóra połyskiwała czasami złotem w blasku ognia na kominku. Ten połysk teraz zniknął, ale jeszcze parę lat temu widziała go, pamięta, w blasku ognia w noc świętojańską.

Malin zawsze zastanawiała się nad tym chłopcem i jego pochodzeniem.

– I ty, Per – rzekł Marco wzruszony. To była dla niego bardzo trudna chwila. – Ty zająłeś się nami, choć sam nie masz w sobie ani kropli krwi Ludzi Lodu. Z bardzo ciężkim sercem opuszczam was wszystkich.

– No, a twoje wykształcenie, mój chłopcze? Czy chcesz to wszystko zmarnować?

– Nie, wprost przeciwnie, to było absolutnie niezbędne. To ważny etap na mojej drodze.

Na jakiej drodze? zastanawiali się wszyscy. Ale coś powstrzymywało ich od zadawania pytań.

Marco podszedł do sześćdziesięciotrzyletniego teraz Viljara.

– Teraz, najdroższy przyjacielu, długi czas cierpień dobiegł końca. Wycierpiałeś dużo. Ciosów spadło na ciebie wiele i były bardzo bolesne, to tobie pisane było przeżyć najcięższe czasy Ludzi Lodu. Ale teraz mrok się rozprasza i nadchodzi brzask. Ulvar był ostatnim krzyżem, który musiałeś dźwigać; od tej pory nic bolesnego nie dotknie już ciebie ani twojej Belindy.

Marco położył dłoń na głowie Beneditcte.

– Ta mała dziewczynka da sobie w życiu znakomicie radę. Jest silniejsza, niż możemy się domyślać. Pamiętajcie o tym, Viljarze i Belindo! I powiedzcie Henningowi. On musi o tym wiedzieć, bo zupełnie niepotrzebnie zamartwia się przyszłością córki.

– Jak dobrze to słyszeć – szepnęła Belinda.

Marco objął ją i mocno do siebie przytulił. Nazwał ją wierną dziewczyną, która przez małżeństwo weszła do Ludzi Lodu w najbardziej tragicznym dla rodu okresie i nigdy, nawet na moment ich nie zawiodła.

Jego słowa uszczęśliwiły Belindę.

Teraz Marco uściskał Benedikte, a potem wziął na ręce Christoffera.

– A ty, mały urwisie, jesteś niemal tak szalony jak twój dziadek Christer był w młodości. Chociaż nie, sporo ci jednak brakuje. Dbaj jak najlepiej o swoje kuzynki. Bądź opiekunem i rycerzem dla nich obu, dla Benedikte i dla małej córeczki Ulvara. To moja bratanica, pamiętaj!

Zebrani drgnęli. Skąd on może wiedzieć, czy to będzie chłopiec, czy dziewczynka?

Marco pożegnał się już ze wszystkimi. Stanął jeszcze na moment przy zwłokach brata.

– Zajmiemy się nim – powiedział Viljar. – Będzie miał godny pogrzeb. I spocznie wśród swoich przodków.

– Dziękuję – odparł Marco i ruszył w stronę lasu.

– A nie zabierzesz swoich rzeczy? – zawołała za nim Malin, pociągając nosem.

Odwrócił się i potrząsnął głową, a jego czarne loki tańczyły wokół twarzy. Nigdy nie widzieli nic równie pięknego jak ten uśmiech, który posłał im na pożegnanie.

Wkrótce zniknął za zabudowaniami.

W lesie na wzgórzach czekały na niego dwa czarne anioły.

– Bądź pozdrowiony, Marco – powiedziały. – Twoi rodzice są bardzo z ciebie zadowoleni.

– Ale musiałem zabić własnego brata – rzekł z rozpaczą.

– To było nieuniknione. Ulvar miał w swoich żyłach zbyt dużo krwi Tengela Złego. Nie mogliśmy go pokonać, bo był wybrańcem złych mocy. A Tengel jest silny, wiesz o tym. Silniejszy niż większość mocy na tym świecie i poza nim.

– Mimo to moje serce jest ciężkie.

– Wiemy o tym. Twoi rodzice również są w żałobie.

– Dlaczego pozwoliliście mu działać tak długo?

W ciemnych oczach jednego z czarnych aniołów pojawił się wyraz zamyślenia, jakby spoglądał w przyszłość.

– To dziecko, które dziewczyna nosi, będzie miało wnuka…

– Ach, tak – rzekł Marco po krótkiej pauzie. – A wtedy godzina wybije?

– Wtedy Ludzie Lodu uzbroją się do walki z Tengelem Złym. Jak więc widzisz, czas się zbliża.

– Ale Ludzie Lodu nie będą musieli walczyć sami?

Czarny anioł uśmiechnął się tajemniczo.

– Nie. Nie będą musieli walczyć sami. Ale też pomoc będzie niezbędna. Nigdy ten świat nie widział równie potężnej i strasznej siły jak Tengel Zły, ten, który był dość odważny i wytrwały, by dotrzeć do Źródeł Życia i napił się tam wody zła.

Milczeli przez chwilę. Tu w górze las szumiał ponuro.

Marco westchnął.

– A ja? Co ja mam teraz robić?

– Teraz zaczyna się twój czas nauki, Marco.

Młody człowiek wyprostował się.

– Jestem gotów. Prowadźcie mnie tam, gdzie macie życzenie!

A na dole w Lipowej Alei Henning otwierał drzwi przed zdruzgotaną Agnetą.

Przeżyli długie i bardzo trudne chwile na drodze do Christianii. Przesiedzieli ponad godzinę nad rowem, przekonując się nawzajem, obwiniając siebie samych o to, co zrobili lub czego nie zrobili, tłumacząc szeptem trudne sprawy. Wiele łez zostało wylanych w ciągu tej godziny. Okazano wiele wyrozumiałości i ciepła. Rumieńce wstydu wypływały na policzki Agnety i znikały, samotność i rozpacz pojawiały się na przemian z zakazaną, ale coraz silniejszą nadzieją.

Teraz Henning zapraszał ją serdecznym gestem, by weszła do domu w Lipowej Alei.

Agneta pochyliła głowę i starała się odwzajemnić jego uśmiech. Czuła dla niego bezgraniczną wdzięczność, lecz akurat w tej chwili nie była w stanie okazać innych uczuć oprócz rozpaczy.

Razem z Agnetą ten próg przekraczała wnuczka Sagi. To był jej dom, Lipowa Aleja, stara siedziba rodu.

Загрузка...