ROZDZIAŁ II

Wkrótce Henning i Malin zaprzyjaźnili się serdecznie. Darzyli się wzajemnym zaufaniem. Pracę w Lipowej Alei podzielili pomiędzy siebie tak, jak to przedtem zrobili Henning i Saga. Z tą tylko różnicą, że Malin była dużo silniejsza, jakby bliższa ziemi, więcej wiedziała o gospodarstwie i była bardziej pewna siebie.

Ona także prowadziła sprawy finansowe. Ponieważ w okolicy wyrosło wiele eleganckich willi, zatroszczyła się o to, by Henning sprzedawał ich mieszkańcom mleko, masło i inne produkty rolne. Zarabiał na tym nieźle, bo sąsiedzi byli na ogół ludźmi dobrze sytuowanymi, toteż bez uszczerbku dla nikogo w Lipowej Alei zawsze jacyś biedacy otrzymywali wsparcie.

Obaj chłopcy, Ulvar i Marco, nie mogli mieć lepszej opieki. Mamka przychodziła regularnie i karmiła Marca, obmyślili też lepszy sposób karmienia Ulvara, żeby nie musiał ssać gałganka.

Henning, rzecz jasna, nie miał zbyt wielu wolnych chwil, ale jeśli tylko coś takiego się zdarzyło, natychmiast siadał przy oknie i wyglądał na drogę. Na początku z wielkim zapałem. Wciąż wierzył, że rodzice mogą się pojawić dosłownie w każdej chwili.

Od czasu do czasu wyjeżdżał konno, żeby ich spotkać. Wracał na ogół późno, niestety zawsze sam.

Z czasem wyraźnie przycichł, a w jego oczach pojawił się cień. Malin widziała to wszystko, ale nie znajdowała żadnej pociechy, bo i skąd. Jedyne, co mogła zrobić, to kierować jego uwagę na inne sprawy, na pracę, którą trzeba było wykonać, a czasem nawet wymyślała coś zabawnego. Tylko co zabawnego można było znaleźć w tej sytuacji?

W końcu pewnego dnia przyszedł list. Od towarzystwa, którego własnością była „Emma”. List zaadresowano do „Młodego Henninga Linda z Ludzi Lodu”.

Długo siedzieli przy kuchennym stole, nie mając odwagi rozerwać koperty. Malin widziała, jak nadzieja w oczach Henninga gaśnie, a jej miejsce zajmuje coraz wyraźniejszy lęk… Pragnienie, żeby odsunąć jak najdalej tę chwilę, żeby po prostu położyć się i zasnąć, a potem spać dopóty, dopóki wszystkie straszne zmartwienia nie miną i nie nadejdą słowa, zapowiadające rychły powrót rodziców.

W końcu westchnął ciężko, ale zdecydowanie:

– Otwórz list, proszę cię!

Malin także wolałaby tego uniknąć. I ona wolałaby czekać dalej z nadzieją, że wkrótce rozlegną się przy wejściu radosne głosy.

Wiedziała jednak, że otwarcie tego listu jest jej obowiązkiem. Nie można wymagać od jedenastolatka…

Stanowczym ruchem rozerwała kopertę.

Litery tańczyły jej przed oczyma. Było tak, jak się obawiała. Martwym głosem odczytała Henningowi treść listu:

Mamy bolesny obowiązek poinformować, że wrak żaglowca „Emma” odnaleziono na wybrzeżu na północ od Arendol, Morze wyrzuciło na ląd także zwłoki dwojga podróżnych, lecz żadne z nich nie było Pańskim krewnym. Ponieważ minęło już bardzo wiele czasu od katastrofy, musimy liczyć się z tym, że nikt nie przeżył.

Malin opuściła list na kolana. Nie miała siły czytać ostatnich zdań, wyrażających ubolewanie i współczucie.

Jakby cała życiowa energia opuściła oboje. Siedzieli bez ruchu, dopóki nie zapadł zmierzch. Nie byli w stanie wykonać żadnego gestu.

W końcu milczenie przerwał Henning. Jeśli Malin spodziewała się, że wiadomość go załamie, to musiała teraz zmienić pogląd.

– Nie znaleziono ich – rzekł cicho, przygnębiony.

Malin nie wiedziała, co odpowiedzieć. Najrozsądniej byłoby z pewnością wyperswadować mu wszelkie iluzje, ale z jakiegoś powodu nie mogła tego zrobić. Może rozumiała, że chłopiec potrzebuje odrobiny nadziei, żeby w ogóle mógł żyć? Może wiadomość o śmierci rodziców jest tą kroplą, która przepełniłaby kielich goryczy, jaki los zesłał temu dziecku? Doznał już tyle bólu w swoim krótkim życiu. Jaśniejszym punktem była w tym wszystkim ich mała rodzina. Później obecność Sagi. I wszystko to zostało mu odebrane. Teraz ma tylko ją, Malin. Obiecywała więc sama sobie, że nie opuści chłopca, dopóki nie dorośnie.

– Masz rację – odparła. – Nie znaleziono ich.

Miała wrażenie, że Henning odetchnął. Że z jego piersi wydobyło się długie, bezgłośne westchnienie ulgi.

Opowiedział jej szczegółowo o ostatniej nocy Sagi. Opowiedział jej to pewnego wieczora, kiedy siedzieli przed kominkiem wpatrzeni w zapadający za oknami zmierzch. Mówił o Lucyferze, ojcu chłopców. I o czarnych aniołach z potężnymi skrzydłami, które zabrały Sagę, zanim zdążyła skonać. Opowiedział też o sile, jaką tchnął w niego jeden z aniołów, pokazał alraunę, którą nosił na szyi, i pozwolił dotknąć derek, w które zawinięte były noworodki. Derki już wystygły, ale Malin nawet teraz czuła coś jakby wibrowanie po cieple, które ochroniło dzieci przed nocnym chłodem.

Malin wierzyła we wszystko. Istniało tyle niezwykłych legend o Ludziach Lodu. Jedyne, o czym dyskutowali tego wieczora, to była przyszłość chłopców. Od jednego z nich pochodzić będzie największa osobowość wśród Ludzi Lodu. Drugi ma do spełnienia inne zadanie…

Rozmawiali o tym długo w noc.

Który z nich jest kim? Nie ulegało wątpliwości, że Ulvar należy do obciążonych; Malin nie chciała o tym mówić, ale czasami miała wrażenie, że w oczach dziecka dostrzega coś jakby błysk zła, gdy musiała go bardziej zdecydowanie przesunąć przy zmianie pieluchy. Ulvar nie lubił się też kąpać. Normalne dziecko protestowałoby w takiej sytuacji głośnym krzykiem. Ale nie on. On spoglądał tylko na nią tymi swoimi żółtymi oczyma, w których czaiła się nienawiść.

Robiło to na niej bardzo przykre wrażenie. Przecież dziecko miało zaledwie kilka miesięcy…

Mimo wszystko lubiła go. Był taki silny, taki stanowczy. Żywiła wiele czułości dla tego dziecka bólu i chciała dla niego wyłącznie dobra.

Zachowanie Marca rozumiała dużo mniej. Jeśli chodzi o Ulvara, wiele rzeczy można było wyjaśnić. Ale Marco…?

Cudownie wprost piękny! Kruczoczarne włosy na bardzo kształtnej głowie. Skóra miała ciemny połysk, niekiedy złocisty, niekiedy niemal całkiem czarny. Zmieniało się to w zależności od oświetlenia. Śliczna buzia o szlachetnych rysach po prostu sama przyciągała wzrok ludzi. Oczy, głęboko szare, czasami aż czarne, w pięknej oprawie, tajemniczy uśmiech na wargach… Tak, to z pewnością ten uśmiech wprawiał ją w zakłopotanie. Marco był istotą nieprzeniknioną. Zapewne próby rozumienia psychiki niemowlęcia nie mają większego sensu, to przecież wszystko przeminie, prawdziwy charakter ujawni się później. Marco jednak miał w sobie już coś skończonego.

Malin zdawała sobie sprawę, na czyni to polega. Marco myślał. Dla niego Malin nie była tylko nic nie znaczącą plamą o przyjaznym głosie. Była dla niego człowiekiem i zachowywał się tak, jakby zastanawiał się nad tym, kim ona jest czy też kim mogłaby być.

To było okropne! Malin czuła się dotknięta. Zwłaszcza że on sam nigdy nie ujawniał swoich odczuć. Marco nie krzyczał, kiedy myła mu uszy ani kiedy mydło dostało mu się do oka. Po prostu patrzył wtedy na nią podobnie jak Ulvar. Lecz w oczach Marca nie było nienawiści. Tylko wszechogarniająca wyrozumiałość. Na jego wargach pojawiał się wtedy delikatny uśmieszek. I Malin nigdy nie wiedziała, czy ten uśmiech jest chłodny, smutny czy tylko bezosobowy.

Doprawdy, bliźnięta Sagi były niezwykłymi dziećmi.

Zdawało się jednak, że kochają Henninga. Malcy fikali radośnie nóżkami, kiedy wchodził. A on mógł godzinami przy nich siedzieć, bawić się i gaworzyć z nimi.

Kiedy Malin na to patrzyła, oczy napełniały jej się łzami. Jaki to był wzruszający widok – ci trzej chłopcy rosnący bez rodziców.

Kochała ich całym sercem.

Najbliższy jednak był jej Henning. W każdym razie teraz, dopóki psychika malców nie rozwinęła się jeszcze w pełni.

Mijały miesiące.

Mamka przestała przychodzić, bo nie była już potrzebna, obaj chłopcy dostawali teraz takie samo pożywienie.

Zaczęli już siadać i zdawało się, że obaj są zdrowi i silni. Ulvar miał twarde paznokcie, którymi posługiwał się chętnie, gdy tylko coś mu się nie podobało. Oczy Marca śledziły uważnie i spokojnie wszystko, co się wokół działo, z każdym dniem stawał się jeszcze ładniejszy, podczas gdy rozwój braciszka zmierzał, niestety, w przeciwnym kierunku. Malin i Henning przywykli do niego i nie uważali, że wygląda szczególnie odrażająco, ale inni ludzie, którzy czasami zachodzili do Lipowej Alei, wydawali na jego widok okrzyki zgrozy. Malin prosiła zazwyczaj, żeby bardziej uważali. Ulvar jest przecież także istotą ludzką, a nikt jeszcze nie zna jego charakteru. Może jest wrażliwy i będzie cierpiał, a może będzie się mścił? „Ale on jeszcze niczego nie rozumie”, uśmiechali się obcy. Malin jednak dostrzegała w ich oczach błysk niepokoju.

Henning przestał mówić o swoich rodzicach. Jakby to był temat tabu, więc Malin też nigdy o nich nie wspominała. Wiedziała, że chłopiec panicznie się boi takiej rozmowy. Po prostu nie chciał, by Malin powiedziała, że teraz, Henning, powinieneś przyjąć do wiadomości, iż…

Nie, ona sama także tego nie chciała. Z czasem przecież wspomnienia zbledną i Henning zacznie rezygnować…

Nadszedł rok 1862 i Henning skończył dwanaście lat. Zdumiewające, ale sprawy gospodarstwa układały się znacznie lepiej niż za czasów Viljara i Malin zdała sobie sprawę, że Henning jest urodzonym gospodarzem, gdy tymczasem Viljar chciał zostać kim innym, ale poświęcił się i zajął Lipową Aleją, ostatnim bastionem Ludzi Lodu w parafii.

Stać ich było nawet na wynajęcie pomocnika. Jakkolwiek bowiem Henning i Malin byli zręczni i pracowici, to w gospodarstwie czekały różne ciężkie zajęcia, którym sami nie mogli podołać. Poza tym doba także ma ograniczoną liczbę godzin.

Znaleźli starszego, życzliwego ludziom parobka, niespecjalnie może uzdolnionego, ale też wyjątkowo inteligentnego nie szukali, bo i po co? Dobrze odnosił się do zwierząt i to było najważniejsze. Poza tym wszystkie swoje obowiązki wypełniał z najlepszą wolą. Unikał natomiast bliźniaków, odwracał się na ich widok, nigdy ani słowem o nich nie wspominał. Malin zauważyła, że składa ręce jak do modlitwy, gdy czasami przypadkiem natknie się na nich w kuchni. Przerażony odmawiał w takich razach jakiś pospieszny pacierz. Ale nie rozmawiała z nim na ten temat, wolała udawać, że nic nie widzi.

Malin uważała, że znakomicie jest pracować tak ciężko, iż człowiek z trudem trzyma się wieczorem na nogach i nie jest w stanie o niczym myśleć. I tak właśnie pracowała, dzięki czemu nie miała czasu snuć refleksji nad swoim życiem.

A było się nad czym zastanawiać, trudno temu zaprzeczyć. Wiedziała, że rodzice, Christer i Magdalena, oczekują, iż Malin wyjdzie niedługo za mąż i urodzi dzieci, przynajmniej jedno. Że nie dopuści do wymarcia swojej gałęzi Ludzi Lodu.

Ten ród nie może wymrzeć! Jest jedynym, który byłby w stanie uratować ludzkość, gdyby Tengel Zły ocknął się z letargu i zapragnął zdobyć panowanie nad światem. Czy zdoła go pokonać, to, niestety, inna sprawa. Ale to Ludzie Lodu mają jasną wodę, zdolną zneutralizować działanie wody zła. A zatem ich obowiązkiem jest przetrwać.

Ojciec i mama są teraz jedynymi członkami rodu w Szwecji. A tu, w tym domu, mieszka reszta, czy może lepiej byłoby powiedzieć: ostatnie resztki Ludzi Lodu.

Henning, syn Viljara, z pewnością ożeni się kiedyś, jeśli nie zaharuje się na śmierć przy prowadzeniu gospodarstwa i wychowaniu bliźniaków.

Ale ci dwaj? Ulvara właściwie w ogóle nie można brać pod uwagę. To przecież bestia, potwór. A Marco?

Nie mogła się rozeznać, jak z tym dzieckiem naprawdę jest.

Natomiast jeśli o nią samą chodzi, to raczej wątpiła, czy kiedykolwiek wyjdzie za mąż. Była porządną i zdolną dziewczyną, to prawda, sama musiała to przyznać, ale młodzi mężczyźni na ogół nie spoglądali na nią dwa razy. Należała raczej do takich panien, które podobają się starszym wdowcom. Bywają one wybierane z rozsądku i wyrachowania. Pracowita, stateczna żona, która potrafi zająć się domem i rodziną, której można wszystko polecić z pełnym przeświadczeniem, że ta obowiązkowa istota wypełni każde zadanie najlepiej jak potrafi. I która na dodatek urodzi kilkoro zdrowych, posłusznych dzieci.

Tylko że Malin nie chciała starego męża.

Dlatego była szczęśliwa w Lipowej Alei z tymi trzema małymi chłopcami, którzy tak bardzo jej potrzebowali. I dlatego wszystkie swoje ewentualne panieńskie tęsknoty topiła w ciężkiej pracy.

Miała dwadzieścia lat i właściwie powzięła już postanowienia co do swojego życia. Może cokolwiek za wcześnie, ale Malin zawsze stała mocno na ziemi. Z iluzjami pożegnała się dawno temu. Parę gwałtownych dziewczęcych miłości, jakie przeżyła w Szwecji, skończyło się dla niej bardzo przykro. Obiekty jej czułych uniesień po prostu nie zwracały na nią uwagi. Jeden wybrał przyjaciółkę Malin, co ona przeżyła boleśnie. Drugi był nauczycielem w szkole dla pielęgniarek. Przez kilka miesięcy próbowała łowić jego spojrzenia i nawet wyobrażała sobie, że od czasu do czasu on rzeczywiście spogląda jej głęboko w oczy. I oto któregoś dnia nieoczekiwanie zapytał: „Siostro, czy pani jest tutaj nowa? Chyba przedtem pani nie widziałem.” I zanim zdążyła odpowiedzieć, odwrócił się obojętnie i zaczął z kimś rozmawiać.

Wtedy Malin uświadomiła sobie, że nie należy do największych uwodzicielek. I wtedy właśnie postanowiła pojechać do Norwegii, zwłaszcza że bardzo się martwiła o Sagę.

I Bogu dzięki, że tak się stało! Że przyjechała na czas, by zająć się tymi trzema sierotami!

Kiedy teraz widziała bezgraniczne zaufanie, jakim darzy ją Henning, doznawała zawrotu głowy na myśl, co by to było, gdyby wtedy się nie zjawiła.

Malin wiedziała, że odpowiedzialność za chłopców spada na jej barki. Ale nie była to odpowiedzialność przyjemna.

Z czasem bliźniaki zaczęły stawać, a potem chodzić. Dreptały po domu na sztywnych nogach, padały co chwila i rozbijały się boleśnie, zanim nauczyły się przechodzić z pokoju do pokoju przez wysokie progi, które wyrastały na ich drodze niczym góry. Opieka nad nimi była teraz dla Malin i Henninga jeszcze bardziej wyczerpująca, zwłaszcza jeśli chodzi o Ulvara, który był niebywale pomysłowy, ale za to nieposłuszny. Od samego początku istniało w nim wiele zła, lecz odkąd sobie uświadomił, co potrafi i na ile go stać, naprawdę trudno było dać sobie z nim radę. Malin i Henning czuli się czasami tak zmęczeni, że niecierpliwie wyglądali nadejścia wieczoru, żeby malcy poszli już spać.

Marco chodził własnymi drogami. Był dzieckiem spokojnym i w jakiś sposób tajemniczym, a przy tym tak pięknym, że patrzenie na niego sprawiało niemal ból. Uśmiechał się często, łagodnie, z rozmarzonym spojrzeniem. Nie mówił tyle, co agresywny Ulvar, ale obaj bracia mogli siedzieć ze sobą godzinami i gaworzyć dziecięcym językiem, którego nikt inny nie rozumiał. I kochali się szczerze, choć tak bardzo się między sobą różnili.

Malin odczuwała ból za każdym razem, kiedy miała się zajmować Ulvarem. Nigdy nie przywykła do jego zdeformowanego ciała, do tych jego kanciastych kształtów i ostro zakończonych ramion. Co się w przyszłości stanie z tym nieszczęsnym dzieckiem? Ile będzie musiał wycierpieć z powodu ludzkiej nietolerancji? Ona i Henning nie będą się przecież mogli wiecznie nim opiekować. A zresztą wszystko wskazywało na to, że nią Ulvar wcale się nie przejmował. Niejednokrotnie raniło ją jego złośliwe zachowanie, ale tłumaczyła sobie, że on po prostu taki jest. Wiedziała zresztą, że jeśli ten chłopiec wobec kogokolwiek żywi ludzkie uczucia, to przede wszystkim wobec Marca. Następny był Henning. Malin była dla niego złem koniecznym.

Henning natomiast zdumiewał ją. Był nieprawdopodobnie zręczny we wszystkim, czego się tknął; wszystko mu się udawało. Malin często myślała o tym, co jej opowiadał. Że jeden z czarnych aniołów położył mu rękę na głowie i oświadczył, że teraz Henning musi być wybranym, w miejsce Sagi…

I rzeczywiście, wydawało się czasem, że chłopiec rozporządza jakąś wyjątkową siłą, która pomaga mu pokonać wszelkie przeciwności i tragedie. Jakby nosił w sobie wewnętrzne światło. A ona sama? Czy to naprawdę tylko sprawa przypadku, że przyjechała tu we właściwym czasie? Czy może także i w tym maczał palce jakiś niewidzialny opiekun Henninga?

Poza tym chłopiec miał alraunę. Malin nie wiedziała, jaką rolę ten amulet odgrywa w jego poczynaniach.

Ale, oczywiście, nic za darmo! To, co Henning otrzymał, było siłą, dzięki której mógł przetrwać czasy ciężkich doświadczeń. Bo zmartwień mieli naprawdę niemało, i ona, i on. Malin była niekiedy zmuszona prosić o pomoc swoich rodziców, przede wszystkim, rzecz jasna, finansową, ale nie tylko. W Szwecji istniało wiele różnych rzeczy niezwykle przydatnych w gospodarstwie, których zapóźniona w rozwoju Norwegia nie znała. Najpierw ten kraj znajdował się przez wiele wieków pod panowaniem duńskim i był traktowany jak daleka prowincja, a teraz Szwedzi przejęli styl Duńczyków i raczej gotowi byli ciągnąć z Norwegii zyski, niż jej pomagać.

Mimo wszystko Norwegowie żyli własnym życiem, rozwijali swoją kulturę, pielęgnowali narodową dumę i specjalnie się nie przejmowali tym, że nazywano ich prowincjuszami.

Christer i Magdalena pomagali nieustannie swej jedynej córce we wszystkim, o co prosiła.

Fakt, że w parafii znajdowało się tyle nowych willi, oznaczał, iż mieszkało tu teraz wielu bardzo zamożnych ludzi. To zawsze przyciąga również niepożądane elementy. Coraz częściej szajki rzezimieszków napadały na bogate domostwa, a lensman nie był w stanie temu zapobiec i ludzie wciąż się skarżyli.

Malin nie zwracała uwagi na pogłoski o tego rodzaju wydarzeniach, zresztą nie miała na to czasu. W głębi duszy liczyła, że stara Lipowa Aleja jest zbyt ubogą zagrodą pośród tych wielkich, nowoczesnych budowli w okolicy i zapewne nie stanowi zachęty dla włamywaczy.

I nie wiedziała, co takiego mogłoby przyciągnąć złodziei do Lipowej Alei, dopóki którejś nocy nie przyszli. Z początku sądziła, że to może imponująca aleja wysadzana lipami pozwala się domyślać, iż za czymś takim znajdować się musi bogactwo. Ale to nie było tak…

Pewnego jesiennego wieczora obudziło ją jakieś chrobotanie. Po chwili doszły do niej przyciszone głosy. Malin usiadła na posłaniu z sercem bijącym gwałtownie. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jacy są bezbronni. Henning spał i Malin nie chciała go budzić. Chłopcy w jego wieku bywają czasem niebezpiecznie odważni, mógłby się z gołymi rękami rzucić na włamywaczy, nie zastanawiając się nad tym, jacy są groźni.

Malin będzie musiała radzić sobie sama.

Chłodny sierp księżyca świecił w okno i rozjaśniał pokój.

Upewniła się, że malcy śpią spokojnie w łóżeczku obok niej. Z pokoju Henninga słyszała równy oddech.

Wstała cichutko, włożyła szlafrok i kapcie. Przez chwilę nasłuchiwała, co się dzieje na dole, po czym wzięła pogrzebacz i podeszła do schodów.

Było ich dwóch i mieli latarkę. Ostre, syczące szepty przeraziły ją.

– Do cholery jasnej, gdzie tu szukać skarbu w tej starej ruderze? Kto ci nagadał takich głupot?

– Niech skonam, oni mają skarb! Nigdy nie słyszałeś o wielkim skarbie Ludzi Lodu? Nawet w Christianii o tym wiedzą.

– Głupiś! Jakby oni mieli skarb, to myślisz, mieszkaliby w takiej cholernej norze?

– Macie rację – powiedziała stojąca u szczytu schodów Malin głosem tak spokojnym i zimnym, na jaki tylko mogła się zdobyć. – To prawda, że istnieje coś, co określane jest jako skarb Ludzi Lodu, ale nie przypuszczam, żeby akurat was mogło to zainteresować.

Na dźwięk jej słów zesztywnieli. Stali teraz bez ruchu i gapili się na nią.

– Jezus Maryja – wykrztusił jeden. Najwyraźniej nie spodziewali się nikogo zobaczyć.

– A co temu skarbowi jest? – zapytał drugi z napastników, który chyba nie należał do najlepszych dzieci Boga.

– Skarb składa się ze starych środków leczniczych – rzekła Malin z nadzieją, że złodzieje nie usłyszą, jak bardzo drży jej głos. – Skarb ma wartość jedynie dla naszego rodu. Bądźcie więc uprzejmi i opuśćcie ten dom.

Rzezimieszek zmrużył oczy.

– Stare środki lecznicze, co? Uważam, że powinnaś nam ten skarb pokazać, sikorko.

O mój Boże, myślała Malin przerażona. Co ja najlepszego zrobiłam?

Drugi z napastników, który najwyraźniej miał bardzo nieskomplikowany zasób słów, przerwał mu:

– Co, do diabła, chcesz robić z jakimiś cholernymi starymi lekarstwami?

Pierwszy odpowiedział dobrze słyszalnym szeptem:

– Znam jednego zbieracza, który sypnie forsą za takie coś. Trzymaj pysk i nie wtrącaj się! – Do Malin zaś powiedział: – Pokażesz nam ten skarb, prawda? To nie zrobimy ci krzywdy.

– Skarbu tutaj, niestety, nie ma. Przechowywany jest gdzie indziej. Ale jeśli sobie spokojnie pójdziecie, to nie zamelduję u lensmana o waszej wizycie.

Ten mniej rozgarnięty podszedł do schodów.

– Nie, posłuchaj no, siostrzyczko! Nikomu o niczym nie zameldujesz, zrozumiałaś? Bo jak nie, to zrobimy z ciebie siekaninkę. A teraz przynoś te graty, ale już!

Zaspany Henning stanął przy schodach.

– Co się stało, Malin?

– Wracaj do łóżka! – nakazała pospiesznie.

– Jest ich tu więcej? – spytał głupawo przestraszony złodziej.

– Same dzieciaki. Słyszałeś przecież, że tu mieszkają same dzieciaki – mruknął jego kompan. – Posłuchaj no, chłopcze, chodź tu do nas, to sobie pogadamy.

Malin, która zorientowała się natychmiast, że napastnicy chcą zwabić Henninga i wziąć go jako zakładnika, zawołała:

– Nie rób tego, Henning! Zostań przy mnie!

Bardziej zuchwały złodziej wbiegł na schody i złapał Malin mocno za ramię.

– Trzymaj gębę, siostrzyczko, bo jak nie, to spróbujesz gorszych rzeczy!

– Au! – krzyknęła Malin. – To boli!

Zanim zdążył cokolwiek zrobić, Henning zbiegł na dół i zaczął go okładać pięściami. Ona sama zamierzyła się na trzymającego ją złodzieja pogrzebaczem, ale wtedy drugi błyskawicznie wykręcił jej rękę.

– No, dobra. Zabawa się skończyła – powiedział. Złapał Henninga i mocno trzymał wyrywającego się chłopca. Jego koleżka wciąż nie puszczał ramienia Malin; tuż przy swojej twarzy widziała jego obrzydliwą sapiącą gębę. Napastnik wyjął z kieszeni nóż, a Malin przyciągnął do siebie w taki sposób, że nie mogła mieć wątpliwości co do jego intencji.

– Puśćcie chłopca! – zdołała tylko wykrztusić.

Henning krzyczał.

– Malin, ja nie mam alrauny! – szlochał. – Zostawiłem ją przy łóżku. Puść Malin, ty draniu!

Wtem rozległ się huk, jakby długi grzmot przewalił się nad domem. Hall zalało oślepiające światło, napastnicy zaczęli wrzeszczeć jak oparzeni i puścili swoje ofiary. Obaj padli na ziemię i wili się w nieznośnych, jak się zdawało, bólach.

Malin spoglądała na Henninga.

– Co to się stało? – wyszeptała pobladłymi wargami.

– To nadeszło skądś z góry – odparł także szeptem.

Spojrzeli oboje na piętro. W blasku księżyca pomiędzy prętami balustrady zobaczyli dwa chłopięce nosy. Dzieci były jeszcze tak małe, że ledwie mogły stać o własnych siłach, ale przyglądały się scenie na dole wielkimi oczami, wyraźnie z siebie zadowolone.

Złodzieje umilkli i leżeli nieruchomo na podłodze.

– O mój Boże! – szepnęła Malin. – O mój dobry Boże!

– Oni oddychają – uspokoił ją Henning. – Złodzieje żyją. Obaj.

Malin opanowała się.

– I o to, zdaje się, chodziło. Żeby ich powalić, ale nie zabijać, bo mielibyśmy wtedy nieprzyjemności ze strony władz. Henning, szybko! Zwiąż ich, a potem budź parobka, zanim odzyskają przytomność! Niech parobek jedzie po lensmana. Ja zajmę się dziećmi.

Na trzęsących się nogach weszła na górę. Z trudem przełykała ślinę i nie była w stanie spojrzeć bliźniętom w oczy.

Śmiech Ulvara dzwonił w hallu.

Dobry Boże, co my wychowujemy w tym domu? myślała wstrząśnięta, klękając przy chłopcach i przytulając ich do siebie. To się przecież mogło skończyć bardzo źle! A jeśli on któregoś dnia zwróci się przeciwko nam? Przeciwko mnie albo Henningowi, albo przeciw komukolwiek, kto nie uczynił mu nic złego? Nie, nigdy sobie z nim nie poradzimy, ani ja, ani Henning! Nigdy!

– Mimo wszystko dziękuję ci, Ulvarze, mój mały chłopcze – szeptała z ustami przy jego nastroszonych włosach. – Dziękuję ci, bo pokazałeś nam, że nas kochasz! Taka ci jestem wdzięczna!

Dopiero co myślałam, że jesteśmy bezbronni. Mój Boże, cóż za ironia!

Ulvar chwycił ją mocno za włosy i szarpał tak, że musiała całą siłą woli powstrzymywać się, by nie krzyczeć. Zachwycony chłopiec śmiał się głośno, aż echo dudniło wśród ścian.

Загрузка...