ROZDZIAŁ XII

Henning siedział na skraju drogi tuż przy moście i przyglądał się swojej córce. Razem z synem Malin, Christofferem, rzucali z mostu patyki do wody. Rzucali z jednej strony, a potem bardzo szybko biegli na drugi kraniec mostu, żeby zobaczyć, czy wypłyną. Tysiące dzieci tak się bawiło przez tysiące lat dziejów świata.

Przyglądał się córce z przepojoną smutkiem czułością. Benedikte miała teraz jedenaście lat i nikt oprócz krewnych nie powiedziałby o niej, że jest ładna. Wyrośnięta prawie jak czternastolatka, sprawiała wrażenie szerokiej i kanciastej, mówiła niskim, dudniącym głosem. Włosy miała czarne o nieładnym odcieniu, stopy i dłonie wielkie jak łopaty. Twarz nosiła cechy obciążonych Ludzi Lodu – wystające kości policzkowe, żółte skośne oczy, nos spłaszczony, usta szerokie.

Czy to jednak dzięki wychowaniu, czy też dzięki dziedzictwu po dobrodusznym Henningu uśmiech miała ciepły i sympatyczny. Jej niezdarne ruchy przypominały podskoki małego psa i choć czasami była uparta i trudno było z nią wytrzymać, zdawało się, że ona sama najbardziej cierpi z powodu swego wyglądu.

Dzieci pobiegły drogą, próbowały złapać kilka tańczących motyli. Henning nie przeszkadzał im. Wrócą wkrótce same. To już dawne czasy, kiedy musieli się obawiać wilków w tutejszej parafii. Zniknęły wraz z Ulvarem.

Pięć lat już mijało od chwili dramatycznego aresztowania Ulvara w Christianii za zabójstwo kobiety. Naturalnie podejmowali wszelkie próby wydostania go na wolność, ale bardzo szybko okazało się to niemożliwe. Popełnił straszne przestępstwo i musiał ponieść karę. Z tego, co sąd i w ogóle wszyscy wiedzieli, wynikało, że nie istniały żadne okoliczności łagodzące.

Szybko też wszyscy musieli uznać, że więzienie nie jest odpowiednim dla niego miejscem, i został przeniesiony do zakładu, w którym umieszczano niebezpiecznych dla otoczenia chorych psychicznie. I tam do tej pory przebywał.

Krewni odwiedzali go, ale dla niego te wizyty nie miały żadnego znaczenia. Szarpał tylko kraty i miotał przekleństwa, które ich przerażały, straszył, co im zrobi, jeśli go stąd natychmiast nie wydostaną. Ale cóż mogli poradzić? Henning wiedział, że los brata bardzo dręczy Marca. Ów fantastyczny młody człowiek stał się zamknięty w sobie, chodził zamyślony i wciąż prosił Viljara i Henninga, a także Malin i Pera, by pomogli jakoś Ulvarowi. Próbowali wszystkiego po wielekroć, zwracali się nawet do króla z prośbą o łaskę, ale wszystko na próżno.

Zresztą jeśli Henning miałby być szczery, to i on czuł się znacznie bardziej bezpieczny wiedząc, że Ulvar jest zamknięty, choć współczuł biednemu kuzynowi. Wiedział przecież, że jest on ofiarą przekleństwa. Wiedział, że Ulvar z tym przyszedł na świat.

I to wcale sprawy nie ułatwiało.

Dzieci wróciły w towarzystwie młodej kobiety. Henning na jej widok poczuł radość i zrobiło mu się lżej na duszy.

Była to Agneta, córka nowego pastora. Łagodna i życzliwa ludziom osoba, dokładne przeciwieństwo Anneli. Henning od dawna pragnął poprosić ją o rękę, lecz dotychczas nie zdobył się na odwagę. Miał przecież córkę obciążoną dziedzictwem i niewiele kobiet podjęłoby się obowiązku wychowywania takiego dziecka.

Agneta jednak najwyraźniej żywiła dla małej głębokie przywiązanie. Taka była wobec niej miła i pełna wyrozumiałości, że Henning czuł ciepło w sercu, kiedy na nie patrzył. I wszystko wskazywało na to, że jej uczucia są odwzajemniane. Benedikte rozpromieniała się na jej widok, mogły obie siedzieć godzinami, szeptać coś i chichotać. Agneta często odwiedzała swoją małą przyjaciółkę, poza tym kilka razy w tygodniu udzielała obojgu dzieciom lekcji.

Henning nie od razu zauważył, że on także interesuje Agnetę. Ale teraz już wiedział, że obchodzą ją oboje, i ojciec, i córka. Sam jednak nigdy nie okazywał uczuć jakie do niej żywi.

Takie postępowanie odbiera kobiecie nadzieję. I w wielu przypadkach może się okazać nader ryzykowne. W przypadku Agnety było katastrofalne.

Henning wstał i przywitał się z tym swoim ciepłym uśmiechem, który jej trafiał wprost do serca.

– Jesteś zbyt dobra dla tych dzieciaków – powiedział skrępowany, bo nigdy nie nauczył się rozmawiać z kobietami. Anneli, jego żona, nie stanowiła pod tym względem wielkiej pomocy, bo przedrzeźniała wszystko, co powiedział, nieustannie wyśmiewała jego chłopskie maniery.

– Ja nie jestem dobra – odparła. – Mnie samej to sprawia przyjemność.

Uśmiechnęła się niepewnie, bo niełatwo jest darzyć uczuciem mężczyznę nie wiedząc, co on sam o tym myśli.

Była niedziela, nabożeństwo w kościele właśnie się skończyło i ludzie wracali do domu. Henning został z dziećmi, bo Benedikte miała pewne problemy z chodzeniem do kościoła. Natomiast mały Christoffer był niegrzeczny rano i za karę nie pozwolono mu pójść na nabożeństwo. Christoffer natychmiast postanowił, że teraz będzie niegrzeczny w każdą niedzielę.

Henning przyglądał się spod oka rozmawiającej z dziećmi Agnecie. Była ona na swój sposób bardzo pociągającą kobietą. Te szczere oczy i ten łagodny, śliczny uśmiech. Pszenicznoblond włosy i trochę zbyt skromny sposób ubierania się; była przecież córką pastora. A jakie miała ładne, jak wymownie gestykulujące ręce, gładziła nimi tak delikatnie i z taką czułością niesforne włosy Benedikte. Twarz miała szczupłą o regularnych rysach, w ogóle Agneta była szczupła, prawie chuda, ale taką miała budowę. Zgrabna i drobna, budziła w Henningu uczucia opiekuńcze. Wkrótce nadeszła Malin z Perem, a zaraz za nimi Viljar i Belinda. Wszyscy zatrzymali się przy moście w ten ciepły, słoneczny dzień lata, by chwilę porozmawiać. Malin zaprosiła Agnetę do domu na niedzielną kawę, a dziewczyna rzuciła pytające spojrzenie Henningowi, które Malin oczywiście natychmiast zarejestrowała.

– No i wszyscy z Lipowej Alei też są proszeni, rzecz jasna – dodała pospiesznie. – W tym tygodniu nasza kolej na kawę po nabożeństwie.

Zanim ruszyli dalej, nadbiegł Marco. Już z daleka dostrzegli w jego oczach lęk.

Jak zawsze na widok Marca Agneta doznała dziwnego uczucia. Marco był takim młodym człowiekiem, z którym bardzo chętnie by się zaprzyjaźniła. Mogłaby być jego bardzo dobrą, oddaną przyjaciółką. Nigdy jednak nie odważyłaby się w nim zakochać, to byłoby zbyt trudne do zniesienia. Walczyłaby z takim uczuciem desperacko. Niezwykła twarz Marca przyciągała spojrzenia wszystkich, można było rozkoszować się jego widokiem aż do bólu. Doznawało się wtedy skurczu serca, bo było w jego twarzy coś nieziemskiego, coś takiego, czego normalny człowiek nie mógł znieść.

Pospiesznie spojrzała znowu na Henninga i stwierdziła, że istotnie, widok Marca tak ją oślepił, iż z trudem rozpoznawała rysy tamtego.

Marco był zdenerwowany.

– Ulvar wyszedł na wolność – wykrztusił z trudem.

– Co? – krzyknęła Malin. – Uciekł?

– Nie. Wypuścili go.

– Wypuścili go? – zdumiał się Viljar. – Nie mogli przecież tak po prostu go wypuścić!

Marco patrzył w ziemię.

– On jest podobno chory. Nie… Nie chcieli go tam już dłużej trzymać.

– Nie chcieli trzymać chorego człowieka w szpitalu? – zapytała Malin. – To gdzie w takim razie ma się podziać chory?

– Nie wiem – odparł Marco zmęczonym głosem. – Ale musimy liczyć się z tym, że pojawi się tutaj.

– Tak, to oczywiste – rzekł Henning. – I przyjmiemy go serdecznie.

Malin zamyśliła się.

– Czy rozeszły się jakieś plotki, że on tu zmierza?

– Najwyraźniej.

– W takim razie musimy go ukryć. Ludzie w parafii nigdy się nie pogodzą z myślą, że on tu mieszka.

– Dlaczego nie? – zapytała Agneta. – Czy on nie ma prawa do życia? Ma, tak samo jak inni. Nie jest przecież wyrzutkiem.

– No, tak można by powiedzieć – rzekł Henning.

Wszystko się w Agnecie burzyło.

– Co w takim razie z miłością bliźniego? Tak przecież nie można!

Belinda zastanawiała się.

– Będą go na pewno szukać, zarówno u ciebie, Malin, jak i w Lipowej Alei. Więc u nas nie może się zatrzymać. Musimy znaleźć jakąś kryjówkę, gdzie mógłby mieszkać w spokoju. Trzeba pamiętać, że wszyscy się go śmiertelnie boją.

Marco był przybity. Pocieszali go jak mogli, zapewniając, że nie pozwolą nikomu dręczyć jego bliźniaczego brata.

Potem wszyscy razem poszli do domu Malin i Pera. Nieświadomie Henning tak jakoś wszystko urządził, żeby iść obok Agnety. Bardzo to lubił. Lubił mieć ją przy sobie, napełniało go to uczuciem spokoju. Miał teraz trzydzieści trzy lata i wiedział, że Agneta ma mniej więcej tyle samo. Może nawet jest od niego kilka lat starsza. Surowość panująca w rodzinie sprawiła, że nie wyszła za mąż. Była najmłodszym dzieckiem swoich rodziców i oni hamowali najmniejszą nawet próbę nawiązania przez nią jakiegoś romansu „Ty nie możesz wyjść za mąż”, mawiali. „Co by się z nami stało, gdybyś nas opuściła? Nie wolno ci tego zrobić!”

Henning uważał, że to potwornie egoistyczne postępowanie. Czy oni nigdy nie pomyśleli, że w ten sposób przekreślają życie ludzkie? Jedyne życie Agnety. Przecież nie będzie miała więcej.

Gdyby go tytko chciała, to już on zadba, żeby wyciągnąć ją z tego domu. Nie ustąpi. Dotychczas jednak nie zdołał zebrać się na odwagę, by ją zapytać. Tyle pewności siebie nie miał. To Anneli, jego pierwsza żona, sprawiła, że czuł się całkowicie pozbawiony wartości jako człowiek i jako znawca kobiet.

Wieczorem tego dnia mała Benedikte przyszła do swojego ojca w Lipowej Alei. Była wyraźnie spłoszona i trzymała w ręce bukiet na wpół zwiędłych polnych kwiatów.

– No, co tam u ciebie? – zapytał Henning przyjaźnie.

Swoim nieładnym, ostrym głosem dziewczynka powiedziała:

– Chciałam nazbierać kwiatków dla babci na łące pod lasem. Ale nagle zza drzew wyszedł strasznie wielki pies, szczerzył kły i warczał na mnie.

Henning poczuł, że kręgosłup prostuje mu się instynktownie, a ręce zaciskają kurczowo.

– Wielki pies? Podobny do wilka?

– Jak w bajce o Czerwonym Kapturku? Tak, chyba był podobny do takiego wilka, bo ja zaraz pomyślałam o tej bajce. Ale był strasznie wielki.

Henning przełknął ślinę.

– Bardzo dobrze, że przybiegłaś do domu – powiedział tak spokojnie jak tylko mógł. – A teraz usiądź przy stole. Zjemy kolację.

To znaczy, że Ulvar jest w pobliżu, myślał. Muszę uprzedzić resztę rodziny.

Ulvar kierował się prosto na cmentarz. Twarz miał wykrzywioną, zdecydowaną, malował się na niej gniew. Pięć lat! Pięć lat upokorzeń pośród tych zwierząt w ludzkiej skórze, które miały prawo znęcać się nad nim, trzymać go w zamknięciu, szydzić z niego, poniżać go!

Zwierzęta w ludzkiej skórze! Zawsze te nędzne kreatury stawiają mu opór!

Przeszkodzili mu w zdobyciu fletu wtedy, przed pięcioma laty, dlatego Tengel Zły się od niego odwrócił.

To bolało go najbardziej. Pamięć o tym, myśl o tym była jak toczący go robak, nigdy nie pogodził się z tym, co się stało.

– Ale jeszcze zobaczysz, Tengelu – szeptał przez zęby. – Ja jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa. Zobaczysz, że można na mnie polegać. Pójdę do moich przodków. Tam musi być ktoś, kto mi pomoże…

Był już od kilku dni na wolności. Systematycznie zmierzał do realizacji tego planu zemsty, który sobie obmyślił w zamknięciu.

Pierwsze kroki skierował do tej dzielnicy w Christianii, gdzie mieszkała ulicznica Agda. Wypalona ruina wciąż jeszcze stała i przypominała mu o potwornej stracie. Flet! Z niezmierną cierpliwością czekał w ukryciu, aż zobaczył człowieka, który wtedy wszedł do mieszkania Agdy.

Utopił go w rzece Aker. Trzymał głowę pod wodą tak długo, aż ciało tamtego zwiotczało. Potem znalazł kilku z tych, którzy go wtedy wlekli po ulicy. Każdy z nich dostał pchnięcie nożem w plecy. Jeden z policjantów także. Drugiego nie odnalazł i już nie miał czasu dalej szukać. Zwłoki zabitych ukrył w stosach śmieci.

Potem wyruszył w drogę do rodzinnej parafii.

Pragnienie zemsty przenikało go do tego stopnia, że nawet nie odczuwał głodu. Ani zmęczenia, nic, szedł jakby pchany jakąś potworną siłą woli.

Cmentarz…

Tam chciał dojść przede wszystkim.

Starał się przypomnieć sobie jak najwięcej z tego, co Malin opowiadała Perowi tego dnia, kiedy ich szpiegował. O przeklętych potomkach Ludzi Lodu i w których grobach oni spoczywają. Ale teraz umiał przecież czytać. Nie musiał polegać na samej pamięci.

Zmierzch już zapadł, tylko na zachodzie niebo było jeszcze złote. Nagrobki rzucały długie, delikatne cienie na ziemię cmentarza. Kwiaty w wazonach zaczynały tracić swoją naturalną barwę, one też stawały się szare.

Ale Ulvar nie widział żadnych kwiatów. Nigdy go nic takiego nie interesowało.

Ukucnął w cieniu cmentarnego muru ze wzrokiem skierowanym na rodzinne groby.

– Wy wszyscy, obciążeni dziedzictwem Ludzi Lodu – szeptał cicho. – Przybądźcie i pomóżcie jednemu podobnemu do was, to wspólnie obudzimy naszego wielkiego pradziada! Ja zostałem do tego wybrany, wiecie przecież o tym. Tylko głupota zwyczajnych śmiertelników sprawiła, że pierwsza próba mi się nie powiodła. Więc pospieszcie się teraz i przybywajcie, kiedy Ulvar, największy z was, wzywa!

Ulvar zapomniał jednak, że ci naprawdę źli nie spoczywają na cmentarzu. Żadne z obciążonych, którzy żyli w czasach Tengela Dobrego, ani Kolgrim, ani Solve, nawet Sol tu nie ma, ani Tronda, Tuli ani Mara, a zresztą oni nigdy by nie przybyli, żeby pomagać jemu, bo przecież teraz, po śmierci, należeli do grona pomocników w dobrym.

Mimo to cmentarz nabrał życia, Ulvar bowiem był w stanie widzieć wiele z tego, co przed śmiertelnikami jest ukryte, a ci, których wzywał, mieli mu mimo wszystko parę słów do powiedzenia. Z wielkim podnieceniem stwierdził, że cienie na cmentarzu rosną, przybierają ludzkie kształty i zbliżają się do niego.

Zjawiło się ich wielu! Ale nie wyglądali na specjalnie chętnych do współpracy z nim.

Cofnął się o kilka cali bliżej muru. Potem wstał, żeby nie patrzyli na niego z góry.

Na przedzie grupy szedł mężczyzna o wyglądzie przywódcy i chociaż Ulvar go nie znał, domyślił się natychmiast, że to Tengel Dobry. Dlatego cofnął się jeszcze bardziej, instynktownie nie lubił tego największego pośród walczących ze złem.

Tuż obok Tengela znajdował się ktoś jeszcze i był tak do niego podobny, że nietrudno byłoby się pomylić. Tylko że ten drugi sprawiał wrażenie jakby młodszego, nie był taki potężny, nie miał takiego autorytetu, był jakby bardziej wrażliwy, łagodniejszy, lecz on także odznaczał się bardzo silną osobowością, to Ulvar wyczuwał. I w głębi duszy domyślał się, że ten drugi to Heike z Ludzi Lodu.

Nieco za nimi szedł jeszcze jeden. Olbrzym o mongolskich rysach, człowiek o dość szczególnym poczuciu humoru, z którym jednak w żadnym razie nie należało żartować. To Ulvhedin, pomyślał Ulvar, choć sam nie wiedział, skąd mu się bierze to przekonanie. Może oni sami wysyłali do niego jakieś impulsy?

Dalej szła kobieta. Niezwykle piękna i pociągająca, o płomiennie rudych włosach i intensywnie zielonożółtych oczach. Ingrid, wiedźma z Grastensholm. A za nią jakiś młodszy mężczyzna, urodziwy, o prostej sylwetce, pewien siebie. Ulvar nie mógł wiedzieć, że to Niklas, a mimo to w jakiś sposób wiedział. Intuicja? Być może.

Za nimi stała liczna gromada duchów, lecz one teraz były bez znaczenia. Ponieważ Ulvar miał zdolność widzenia zmarłych, domyślał się, że to pozostali członkowie rodu, którzy spoczywają na tutejszym cmentarzu, ci zwyczajni, nie obciążeni. Tacy jak Silje – widział ją zresztą i od razu się domyślił, że ta łagodna, o silnej woli kobieta to musi być Silje. Dalej stali Vinga i Kaleb, i Gabriella, i Tristan Paladin, i…

Skąd on to wszystko wiedział? Skąd czerpał tę wiedzę i nie pomylił się ani razu?

Nie zostawili mu czasu na zastanawianie się.

– Ulvarze z Ludzi Lodu – rzekł Tengel Dobry suchym, surowym głosem, który brzmiał jakoś głucho, ale wywoływał silne echo. – Zawróć, póki jeszcze czas. Odwróć się od Tengela Złego, przyłącz się do nas i zacznij z nim walczyć!

Ulvar niemal podskoczył z oburzenia.

– Walczyć z nim? Z moim panem i mistrzem? Nigdy w życiu! I miałbym się przyłączyć do waszej gromady nędznych zdrajców? Wszyscy przecież mieliście szansę stać się sługami i naśladowcami naszego pana! I odrzuciliście to, co wam dano!

– Zastanów się, Ulvarze! Jesteś na złej drodze i wiesz o tym. Musisz otrzymać pomoc w twojej chorobie. Uwierz mi, Tengel Zły ci nie pomoże!

– Wcale nie jestem chory! – warknął Ulvar i podciągnął mocniej kurtkę na piersi, by ukryć paskudne rany. Wiedział, że twarz jego też już się mocno zmieniła, nos był do połowy przeżarty przez potworną chorobę, której nabawił się od tej ladacznicy z Christianii. To właśnie te oznaki choroby sprawiły, że wyrzucono go ze szpitala, z czego akurat się cieszył.

– Jesteś chory.

– To nie jest śmiertelne.

– Może nie od razu, ale nie ma nadziei, że wyzdrowiejesz. W domu, w Lipowej Alei, mógłbyś otrzymać pomoc. Zarówno Henning, jak i jego córka noszą w sobie uzdrowicielskie siły, choć sami o tym nie wiedzą. Zwróć się do nich. Czy ty nie rozumiesz, że zarażasz innych?

– To akurat bardzo mnie raduje – zachichotał Ulvar, choć w jego głosie wyczuwało się wahanie. Te upiory, jak je w duszy nazywał, sprawiały wrażenie bardzo pewnych siebie, takich silnych i takich surowych. – Nie spocznę, dopóki nie zarażę całego kraju.

– Licz się ze słowami, Ulvarze! Wiesz, że jest tu z nami Ulvhedin. A on posiada moc sprowadzenia cię pod ziemię. Bądź więc rozsądny, przyłącz się do nas i pomagaj nam w walce z naszym złym przodkiem!

Ulvar zaczął miotać przekleństwa: „Wy tchórzliwe kreatury, wy wstrętni…”, ale spojrzał na Ulvhedina i zamilkł. Nie chciał być wciągnięty w głąb ziemi tak jak Ludzie z Bagnisk!

Ulvhedin miał taką moc tylko nad upiorami, ale Ulvar o tym nie wiedział. Chcieli go po prostu trochę przestraszyć.

Blady sierp księżyca wypłynął na niebo i oświetlał nagrobki. Otoczony był delikatną mgiełką. W jego blasku stojące przed Ulvarem sylwetki wyglądały jeszcze bardziej niesamowicie. Budziły w nim lęk, choć się przed tym bronił. Czuł nerwowe dreszcze wzdłuż kręgosłupa.

– W porządku, poddaję się – rzekł krótko.

Tengel Dobry uśmiechnął się powściągliwie.

– Coś szybko składasz obietnice. Za szybko jak na mój gust.

Ulvar wybuchnął:

– Czego wy, do cholery, chcecie? Mówię, że się poddaję! Co mam jeszcze powiedzieć?

– Dużo – odparł Tengel cierpko. – Ale najpierw idź i poproś Henninga o pomoc. Powiedz mu, że jego córka ma uzdrowicielskie zdolności!

– Phi! Ja pójdę do Marca, on zawsze mi pomaga.

– Nie chodź z czymś takim do brata! Jego nie wolno ci wykorzystywać!

– Co ty powiesz? – Ulvar wykrzywił twarz w paskudnym grymasie. – Zrobię, co będę chciał.

– Ulvhedin! – zawołał Tengel.

Olbrzym wyszedł naprzód.

– Nie, nie! – Ulvar zasłaniał się rękami. – Już dobrze, zrobię, zrobię!

– Co zrobisz?

– To, co chcecie!

– Dziękuję, ale pozwalam sobie wątpić. No, dobrze, Ulvar, ty urodzony w nieszczęściu, mogę ci pomóc w jednej prostej sprawie. Nie chcę się mieszać w leczenie twojej choroby, ale mogę sprawić, że nie będzie ona zakaźna. Tak, żebyś nie wyrządzał innym krzywdy. A jeśli chodzi o ciebie, to sam zdecydujesz, jak postąpić. Sam wybierzesz, po której stronie chcesz się opowiedzieć, ale gruntownie się zastanów! Nic dobrego nie przyjdzie do ciebie od Tengela Złego. Żaden sługa nie miał jeszcze pożytku ze znajomości z nim.

– Co wy możecie o tym wiedzieć?

– Ty uparty głupcze! – wtrącił się Niklas, zmęczony już tymi utarczkami. – Niestety, masz jeszcze do spełnienia zadanie, gdyby nie to, unicestwilibyśmy cię i uwolnili ludzkość od ciebie. Ale zakaźna siła twojej choroby musi być zlikwidowana, przynajmniej tyle możemy dla ludzi zrobić.

– Zadanie? Ja? Jakie zadanie? Ja wiem tylko o jednym, to znaczy że mam być posłuszny mojemu panu i mistrzowi. Możecie tu sobie stać i straszyć mnie, ile się wam podoba, na mnie to nie robi żadnego wrażenia, bo wy wszyscy jesteście martwi, martwi, a ja żyję! Ja jestem niepokonany, zapamiętajcie to sobie!

Tengel zrobił jeszcze jeden krok do przodu z tym skutkiem, że Ulvar cofnął się jeszcze bliżej muru, a zrobił to tak gwałtownie, że mało nie upadł. W najbardziej upokarzający sposób machał rękami, żeby nie stracić równowagi.

Kilkoma władczymi ruchami rąk i kilkoma cicho wymamrotanymi zaklęciami Tengel Dobry pozbawił jego chorobę zakaźnej mocy. Ulvar tego, rzecz jasna, nie poczuł, ale przecież wiedział, co się dzieje. Mimo woli dotknął swojej twarzy, lecz nic się w niej nie zmieniło.

– Mógłbyś przynajmniej zaleczyć najgorsze z moich ran swoją rtęciową maścią! – zawył.

Heike po raz pierwszy wyszedł naprzód i powiedział:

– Ulvarze z Ludzi Lodu! Już dostatecznie długo wystawiasz naszą cierpliwość na próbę. Na pamięć twojej matki prosimy cię, byś opowiedział się po właściwej stronie. Jeśli tak uczynisz, twoje rany natychmiast się zabliźnią. Idź teraz i nie zadawaj więcej bólu twoim bliskim. Innym ludziom także nie.

Tyle rzeczy Ulvar chciałby jeszcze powiedzieć i zrobić. Chciał ich przeklinać, lżyć, szydzić z nich, obrażać, ale ku swemu zdziwieniu usunął się pokornie pod mur, a potem poszedł ścieżką wiodącą na zewnątrz, poza cmentarz. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak postaci jego zmarłych przodków rozpływają się w nocnym powietrzu i jak księżyc zaciąga samotną straż nad cmentarzem w Grastensholm.

Przytłaczało go uczucie wielkiego upokorzenia.

A pragnienie siania zła, smutku i śmierci wokół siebie było w nim większe niż kiedykolwiek przedtem.

Загрузка...