Ulvar siedział skulony za balustradą schodów i spoglądał w dół na to, co działo się w hallu domu w Lipowej Alei. Przyszedł tam jakiś obcy człowiek, który się Ulvaroui nie podobał.
Właściwie to o tej porze powinien już spać, ale on nie chciał. A sam decydował o tym, czego chce, a czego nie chce, i już!
Ten jakiś głupi człowiek rozmawiał z Malin, a Henning stał obok i słuchał. Wyglądał na przestraszonego. Ulvar nie rozumiał, o czym oni mówią, miał dopiero dwa lata, ale pojmował, że człowiek jest zły i mówi jakieś niedobre słowa.
– Ależ nie może nam pan zabrać krowy – protestowała Malin zrozpaczona. I to Ulvar rozumiał. Później jednak wrzucała z siebie masę dziwnych słów, których sensu nie znał, a które brzmiały mniej więcej tak: „Mój krewny, Viljar z Ludzi Lodu, ma środki, żeby zapłacić. Ale jego syn nie może niczego dostać, ponieważ ojciec nie został uznany za zmarłego, a Henning jest małoletni.”
To wszystko było dla Ulvara tylko pustymi dźwiękami.
Obcy powiedział wtedy, że on nie może czekać w nieskończoność, a zresztą,… I tu padło całkiem niemożliwe słowo: „sekwestracja”, którego Ulvar nie byłby w stanie wymówić.
Głupi, głupi, głupi, powtarzał w duchu. Zadźgać go, zabić, pang, pang, pang!
Jak wtedy… trzask, światło, światło, światło, aż oczy bolały, i pang, pang, pang, aż złodzieje poprzewracali się na ziemię. Hurra!
Ale teraz mu się nie udawało.
Zrobił siusiu w pieluchę i to sprawiało mu przyjemność. Malin będzie się złościć i musi go przewinąć.
Głupi ten człowiek, głupi, głupi! Powiada, że teraz idzie do obory i zabiera krowę. Malin płacze, a Henning trzyma ją za rękę, krzyczy do tego człowieka, że nie wolno mu zabierać krowy, ale ten nie słucha. Poszedł.
Człowiek, który kupił kawałek ziemi w sąsiedztwie Lipowej Alei, zdecydowanie wyszedł na podwórze. Nikt mu już nie przeszkodzi wziąć tego, co sobie upatrzył! Viljar Lind z Ludzi Lodu nie chciał mu oddać kawałka ziemi należącej do Lipowej Alei, która była bardzo potrzebna, jemu, nowemu gospodarzowi, po części jako pole uprawne, a po części także dlatego, że chciał tamtędy wytyczyć nową drogę. Człowiek ten pochodził z przedmieść Christianii i zamierzał tu prowadzić duże gospodarstwo rolne. Zaczynał od małego, ale wciąż rozglądał się pilnie, gdzie by tu można zdobyć jeszcze trochę ziemi.
Jego największym konkurentem w okolicy i cierniem w oku był właściciel Lipowej Alei. Teraz nareszcie miał szansę. Viljar Lind z Ludzi Lodu przepadł i w gospodarstwie zostały same dzieciaki. Było sprawą niezwykle prostą powiedzieć zwyczajnie, że Viljar był mu winien pieniądze. Te dzieciaki nie wpadną przecież na pomysł dokładnego zbadania sprawy. Zacznie od krowy, która bardzo by mu się przydała, a potem bez kłopotu zagarnie odpowiedni kawał ziemi…
Nagle drgnął. Zatrzymał się przed drzwiami obory.
– Co ty, dziecko, robisz tak późno na dworze? I to w nocnej koszuli? Natychmiast wracaj do domu!
Chłopiec patrzył na niego z uporem. Intruz machał rękami, chcąc przegonić dziecko, które nie miało więcej niż ze dwa lata. Jak ta dziewczyna tutaj wykonuje swoje obowiązki?
Malec czmychnął i pobiegł do domu. Przestraszony zając, pomyślał obcy ze złością i ujął klamkę.
W tym samym momencie usłyszał głuche warczenie, wydobywające się z jakiejś wielkiej gardzieli. Obejrzał się i stanął jak wryty.
Trzy potwornie wielkie psy szły na niego z rozdziawionymi paszczami, z rozjarzonych żółtych ślepi sypały się skry. Nie, to nie psy, to wilki! Wilki? Tu, w tak gęsto zaludnionej okolicy? Wśród tych pięknych willi?
Ale nie miał czasu dłużej się zastanawiać, bo bestie nie żartowały. Zbliżały się do niego wprawdzie bezszelestnie, ale ich zdecydowanie nie można było zrozumieć błędnie.
Jak oszalały rzucił się do ucieczki w stronę głównego domu Lipowej Alei, lecz wilki najwyraźniej sobie tego nie życzyły. Drogę do obory także mu odcinały i jedyne, co mógł zrobić, to uciekać na łeb, na szyję starą aleją wysadzaną lipami.
Próbował wzywać pomocy, ale chociaż natężał gardło, żaden głos się z niego nie wydobywał. Nigdy w życiu nie biegł tak szybko! W pobliżu nie było domów, w których mógłby szukać schronienia, musiał uciekać do własnej zagrody, ale to było daleko, a on słyszał za plecami kroki wielkich bestii, słyszał, jak stawiają łapy, ciężko, ale szybko, pewne swojej zdobyczy.
A on naprawdę nie był w formie, żeby podejmować takie wysiłki. Prowadził spokojne życie wraz ze swoją gospodynią, z którą w tajemnicy przed ludźmi dzielił też łoże i która wykonywała wszystkie najcięższe prace, bo on nie mógł się do niczego takiego zniżać, on tylko siedział i kalkulował, i prowadził interesy. Mniej lub bardziej pokrętne, ale czy ktoś kiedy dorobił się na uczciwości? Czy człowiek nie powinien przede wszystkim myśleć o sobie?
Wszystko to wirowało mu w głowie, gdy bez tchu, śmiertelnie przerażony pędził potykając się miedzą przez pola. Był już blisko celu, a bestie go jeszcze nie dopadły. Musi być wspaniałym biegaczem, mimo wszystko! Uciec takim ogromnym wilkom? Nikt chyba czegoś podobnego jeszcze nie widział!
Ale wilki? Skąd one się wzięły? W środku osady! Musiały przyjść zza wzgórz i wygłodniałe podeszły aż do zabudowań.
Wygłodniałe?
Wygłodniałe! Ratunku! Już widział potężne szczęki, miażdżące jego kości. Pierwsze kawałki ciała zostaną pożarte, kiedy on jeszcze będzie żył. Przerażenie narastało, gnał coraz szybciej, był to wyścig ze śmiercią.
Zaczął to jednak odczuwać w piersiach. Jakby mu się jakaś obręcz zaciskała wokół serca, czuł gwałtowny ból z tyłu głowy i brakowało mu powietrza. W ustach miał smak żelaza i krwi, był potwornie wyczerpany. Biegł już teraz wyłącznie dzięki sile woli, tylko instynkt samozachowawczy pchał go dalej.
Ale już widział schody swego domu. Próbował dostać się tam na czworakach w chwili, gdy gospodyni otworzyła drzwi.
– Jak też to pan wraca do domu? Dlaczego pędzi pan jak opętany?
– Wilki! Wilki! – zdołał wykrztusić i padł na schody. Chciał ostrzec, chciał wzywać pomocy, ale nie zdołał wydobyć już z siebie głosu.
– Co takiego? Wilki tutaj? Czy się panu w głowie pomieszało?
Przerażony pospiesznie odwrócił głowę. Podwórze było puste, pola także, nikogo na drodze.
Pojmował jednak, że ten szalony bieg skończył się dla niego źle. Ból w piersiach i z tyłu głowy stawał się nieznośny i po chwili mężczyzna pogrążył się w mroku.
– Panie gospodarzu, co pan robi? Jezu Chryste, nie chce pan tu chyba umrzeć?
Podniosła się śmiertelnie blada.
– Matko Boska, to prawda! Umarł! O, święci pańscy, co robić? Co będzie teraz ze mną?
– On uciekł – powiedział zdumiony Henning, który wyglądał przez okno. Stał tam, mimo że bardzo nie chciał patrzeć, jak jego ukochana krowa opuszcza na zawsze podwórze. – Widziałem, jak biegł aleją, jakby go ktoś gonił. Ale krowy nie wziął… Nieee…
– Co się stało? – zapytała Malin.
– Nic, już go nie ma. Ale zdawało mi się, że widzę wyraźnie… jakieś wielkie psy, a może wilki… Goniły go. Nie, to tylko cienie drzew w alei. Ale on uciekał, jakby mu śmierć deptała po piętach.
– Co się stało? Może go brzuch rozbolał?
Henning wciąż wyglądał przez okno.
– Co to za nim biegło, na Boga? Nie zdążyłem zobaczyć.
– No, cokolwiek to było, to jednak nie mogę uwierzyć, żeby wilki… – wtrąciła Malin trzeźwo. – Było pewnie tak, jak mówisz, cienie pod drzewami. Zrobiło się już dosyć ciemno.
Henning nie odpowiadał. Wciąż wpatrywał się w tamtą stronę, ale drzewa przesłaniały mu widok, a poza tym mroczniało coraz bardziej.
Malin westchnęła.
– Tak czy inaczej, dla nas to tylko odroczenie sprawy. On z pewnością tu wróci, z jego strony nic dobrego nas nie czeka.
Patrzyła zmartwiona na chłopca, który sprawiał wrażenie wstrząśniętego. Wciąż nie odrywał oczu od drogi, blady i przejęty.
Wilki? Ależ to czysty wymysł!
– Ja nie wierzę, że tata był mu winien pieniądze – powiedział w końcu Henning swoim dźwięcznym głosem, który ostatnio zaczynał się załamywać i czasami przechodził w donośny bas. – Ojciec zawsze bardzo się bał długów. Czy nie powinniśmy pójść do lensmana i zapytać, co mamy robić?
Malin nie bardzo wierzyła w pomoc ze strony władz. Ten nowy sąsiad był człowiekiem wpływowym. Przez dłuższy czas stali w milczeniu, bezradni.
Potem Malin weszła ciężkim krokiem na piętro i skierowała się do pokoju bliźniaków. Ulvar zdążył wślizgnąć się pod kołdrę, ale Malin widziała jego czerwone stopy. Bez wahania podniosła kołdrę i dotknęła nóg. Były lodowate.
– Ulvar, czy ty wychodziłeś na dwór? I znowu masz mokro w majtkach! Dlaczego ty nie mówisz, że ci się chce?
Poczuła, że zachowanie chłopca jest tą ostatnią kroplą, która przepełniła kielich goryczy. Śmiertelnie zmęczona ciężkim i denerwującym dniem poszła po suchą pieluchę.
Marco, ten cudownie piękny bliźniaczy brat Ulvara, leżał spokojnie w swoim łóżeczku i patrzył na nią. Z tym delikatnym, tajemniczym uśmiechem na kształtnych usteczkach.
Nieoczekiwanie Ulvar zaczął się śmiać. Ostrym, dzikim, niesamowitym śmiechem, od którego Malin przebiegł lodowaty dreszcz po plecach.
Dolina cieni śmierci…
Skąd pochodzą te słowa? Chyba z Biblii…
Jego wynędzniałe ciało walczyło ze śmiercią, nie miał co do tego wątpliwości. Wszystko wokół było zamglone, słyszał ciężkie uderzenia serca, pulsowanie pod skórą. Płuca wciągały powietrze powoli, boleśnie, z długimi przerwami. Jeśli uda mi się jeszcze ten raz…
Nie, zdawało się to niewykonalne.
Do domu, muszę wracać do domu! Muszę się na to zdobyć!
Czuję kołysanie, słyszę chlupot koło siebie. Czy to ta łódź śmierci?
Nie, to statek. Wiezie nas do domu.
Belinda… Gdzie ona jest?
Wierzę, że jest na statku. Zdaje mi się, że pastor tak mówił, ale może mi się tylko śniło? Ten dobry pastor, co my byśmy bez niego zrobili?
Krzyk Belindy na nabrzeżu. Jej śmiertelny strach przed wejściem na pokład.
Dalej już niczego nie pamiętam.
Nic, prócz tego kaszlu, który tak mnie wyniszcza.
Mgła… Znowu powraca ta mgła, nie jestem już w stanie oddychać. Nie chcę. Nie mogę dać się pochłonąć tej mgle, bo to będzie ostatni raz. Potem…
Nic więcej.
Wieczna cisza.
Henning!
Mój mały synek, który o niczym nie wie. I gdzie jest Belinda? Ona nie poradzi sobie… beze… mnie…
Jakiś głos zza mgły.
„Viljarze!”
Jaki życzliwy głos! Czy ja już umarłem?
„Viljarze! Spróbuj jeszcze raz! Wytrzymaj! Oni nie mogą cię utracić, wiesz o tym.”
Ten głos! Ja go znam! Ale to nie może być ten. Przecież ja jeszcze nie umarłem!
„Nie, Viljarze, nie umarłeś. Jeszcze nie. Ale musisz walczyć ze śmiercią. Ze względu na twoją rodzinę.”
Dziadek! Dziadek Heike, który nie żyje od co najmniej piętnastu lat. Skąd on się tu wziął?
Dziadek siedzi na krawędzi mojej koi. Czuję to. A jego ręka spoczywa na moim czole, taka jest chłodna, uspokajająca.
„Prowadzisz najważniejszą walkę w swoim życiu, Viljarze. Postaraj się wytrwać, dopóki nie dojedziesz do Lipowej Alei. A kiedy już tam będziesz, poproś o eliksir ze skarbu Ludzi Lodu. Ten, który znajduje się w zielonej buteleczce na samym dole w prawym rzędzie. To ci może pomóc. Ale musisz wytrwać przy życiu, dopóki nie znajdziesz się w domu. Myśl o Henningu, myśl o Belindzie!”
– Belinda? Czy ona tu jest?
„Tak, Belinda jest na statku, dostała środek nasenny. Na pokładzie jest lekarz. Ale tobie pomóc nie może. Tylko ty sam możesz sobie pomóc.”
– Ja nie mam już sił.
„Człowiek potrafi czerpać siły nawet z wyschniętego źródła, jeśli trzeba. A jeśli dotrzesz do domu, to pamiętaj, nigdy nie wolno ci zgodzić się na to, żeby Ulvar dostał skarb Ludzi Lodu. Nigdy!”
– Kto to jest Ulvar?
„Dowiesz się w swoim czasie. Teraz myśl tylko o tym, by wytrwać. Koncentruj na tym wszystkie siły.”
– Tak. Dziadku, przodkowie Ludzi Lodu nigdy nie ukazują się normalnym członkom rodu, takim, którzy nie są dotknięci ani nie zostali wybrani. Dlaczego przyszedłeś do mnie?
„Bo mój syn cię potrzebuje. A on jest ważny dla Ludzi Lodu. Dlatego tutaj jestem.”
– Rozumiem. Będę walczył z całych sił, choć już wcale ich nie mam.
Znowu zamykała się wokół niego ta mgła ze swoim zdradzieckim spokojem. Płuca już nie chciały wciągać powietrza. Ale Viljar zmuszał je do tego. Zauważył, że jest znowu sam. Dziadek go opuścił, ale jakby tchnął w niego jakąś nową moc. I przecież on sam wcale nie chciał umierać, mógł przeżyć jeszcze wiele pięknych lat ze swoją Belindą i tym małym synkiem, którego od tak dawna nie widział. A Belinda jest przecież całkowicie uzależniona od niego, od Viljara. Ona, ze swoim strasznym smutkiem i ze zmąconym umysłem. Co się z nią stanie, jeśli jego zabraknie?
Ach, te jego udręczone płuca! Dlaczego one już nie chcą walczyć? Jeszcze jeden oddech, nie możecie spróbować?
Malin pobiegła z jakimś interesem do Eikeby i zasiedziała się tam za długo. Zrobiło się już prawie ciemno. Ale to tak miło wyjść na chwilę z domu, odprężyć się i zapomnieć o zmartwieniach.
Nagła śmierć sąsiada stała się w ostatnim czasie powszechnym tematem rozmów w parafii. Atak serca, powiedział doktor. Nic dziwnego. Dla kogoś, kto przedkłada dobre jedzenie nad ruch, taki galop musi być brzemienny w skutki. Ciekawe tylko, co sprawiło, że ten podstarzały mężczyzna tak gnał jak opętany? Prawdopodobnie poczuł się źle i chciał jak najprędzej znaleźć się w domu.
Miesiąc już minął od pogrzebu, a w Lipowej Alei nie pojawił się nikt z żadnymi pretensjami, ani z domu zmarłego, ani od lensmana. Nikt nie domagał się spłaty długu w imieniu zmarłego i Malin zaczynała wierzyć, że Henning ma rację. Viljar nikomu nic nie był winien. Ale, mój Boże, jaka to podłość, wymyślić takie kłamstwo. Jak można po prostu przyjść i zabrać sąsiadom krowę, a potem ziemię, kawałek po kawałku? Całkiem bez powodu?
Malin i Henning nikomu nie powiedzieli o pretensjach sąsiada. Chcieli zobaczyć, jak sprawy się potoczą.
Dziewczyna pospiesznie szła w stronę domu w coraz większym mroku. Biedny Henning, teraz na niego spadła cała praca, nawet dzieci musi sam położyć spać i…
Wtem zamarła. Ktoś za nią szedł.
Przemknęła jej przez głowę szalona myśl, że może to duch sąsiada przyszedł, żeby się zemścić, a potem mnóstwo innych równie przerażających pomysłów. Może powinni jednak byli komuś powiedzieć? Wprawdzie zmarły nie miał spadkobierców, którzy ponieśliby szkodę z powodu nie zwróconego długu, ale jak to właściwie było z gospodynią? Może jej się coś należy? Ludzie gadają, że pod jej łóżkiem znaleziono ranne pantofle gospodarza…
W tym momencie Malin zobaczyła, że idzie za nią jakiś adorator. Była przecież młodą dziewczyną, miała niewiele ponad dwadzieścia lat i chociaż nie odznaczała się specjalną urodą, to przecież zawsze bardzo o siebie dbała i miło było na nią popatrzeć.
Idący dogonił ją szybko. Okazało się, że to młody chłopak z jednej z sąsiednich willi; nie cieszył się, niestety, zbyt dobrą opinią, był bardzo przystojny i wiele dziewcząt w parafii wodziło za nim oczami, co on, zdaje się, dość skrzętnie wykorzystywał. Malin także posyłała mu czasem przeciągłe spojrzenie, bo ładni chłopcy nie rodzą się przecież na kamieniu.
Nigdy jednak nie marzyła o nim potajemnie! Nie przepadała za takimi, którzy wszędzie wzniecali płomienne zainteresowanie, ale przecież rozmowa z nim mogła być przyjemna.
Tyle że jemu raczej nie o rozmowę chodziło tym razem. Bez ogródek oświadczył, że widział ją wielokrotnie i że nareszcie zebrał się na odwagę, żeby ją zaczepić, czego mu ona, ma nadzieję, nie weźmie za złe.
Malin jednak nie dała się nabrać na słodkie słówka. Niedawno bowiem słyszała, że tak samo zagadywał jedną z panien z Eikeby, która teraz chodzi z zaczerwienionymi oczyma i smutnym spojrzeniem.
– Nie, nie wezmę za złe – odparła chłodno. – Ale muszę się spieszyć do domu, bo moi podopieczni już zbyt długo są sami. Jeśli więc pozwolisz…
Młody człowiek jednak nie zamierzał pozwolić jej odejść. Chwycił ją mocno za ramię i przyciągnął do siebie.
Chciał tylko nadal prawić jej uwodzicielskie słówka, żeby złamać jej opór, ale ścisnął ją za mocno i Malin krzyknęła. Chłopak usłyszał wściekłe warczenie, z krzaków wybiegło jakieś potwornie wielkie zwierzę i rzuciło się na niego.
Poczuł na ramionach ciężkie łapy i zatoczył się, przerażony, niezdolny do jakiegokolwiek działania. Upadł na ziemię i leżał na plecach, a nad nim pochylała się rozwarta paszcza, tocząca ślinę i szczerząca wielkie, ostre kły.
Malin krzyknęła.
– Nie! Och, nie!
Jak na komendę ów wielki pies – a może to był wilk? – cofnął się w zarośla. Niefortunny adorator zerwał się na równe nogi i jak oparzony pognał do wsi.
Malin stała przerażona i patrzyła w ślad za bestią, która umknęła w krzaki z ostatnim warknięciem.
Dziewczyna także biegiem ruszyła w stronę domu. Przypomniała sobie wilki, które widział Henning. I jak bardzo trudno jej było w nie uwierzyć.
Teraz była równie przerażona jak on tamtego wieczora.
Nie wiedziała, czy odważy się zajrzeć do pokoju chłopców. Henning już ich położył, jak się domyślała. W domu panował spokój, a Henning zmywał w kuchni naczynia.
Musiała jednak pójść do bliźniaków. Ostrożnie uchyliła drzwi i na palcach podeszła do łóżeczka Ulvara.
Było tak ciemno, że nie widziała nic prócz tego, że chłopiec leży w łóżku. Czy jednak jej się tylko wydaje, czy naprawdę wyczuwa przy nim smugę chłodu? Oddech miał spokojny, jakby spał. Ale czy nie słychać w nim lekkiego drżenia, jakby przed chwilą biegł?
Dość tych fantazji! nakazała sobie. I nie dotykaj jego stóp! Wymknęła się równie cicho jak przyszła i bezszelestnie zamknęła drzwi. Niespokojnie zeszła na dół, gdzie czekał na nią zdziwiony Henning.
Zmężniał ostatnio ten mały Henning. Niedługo będzie miał czternaście lat. Silny i zręczny, ale spojrzenie miał zmęczone i jakby pozbawione iluzji. Jak u starego człowieka.
Tak strasznie było go jej żal. Zbyt wielki ciężar spadł na jego barki.
– Co się stało, Malin?
Jemu nie chciała kłamać. Musieli się z tym wszystkim zmagać razem. Mieli tylko siebie.
– Wilk znowu się pokazał – powiedziała zdławionym głosem. – Tym razem tylko jeden. Uwolnił mnie od nieprzyjemnego człowieka.
Henning zbladł.
– Zamordował go?
– Nie. I musisz pamiętać, że tamten też nie został zamordowany przez wilki. One go tylko goniły. Umarł ze strachu i ze względu na słabe serce.
Chłopiec potwierdził. Twarz mu stężała z nagłej trwogi.
– Czy oni śpią? – zapytała cicho.
Henning odpowiedział równie cicho zmartwiałymi wargami:
– Nie wiem. Położyłem ich i zabrałem się do sprzątania w kuchni.
– Och, Henning – szepnęła Malin. – Co my poczniemy?
Przeżyli oboje bezsenną noc. A oboje tak strasznie potrzebowali snu!
Przy śniadaniu oczy Ulvara jarzyły się, a ich zwykle złocista barwa przybrała odcień zieleni; nieustannie wybuchał tym swoim okropnym śmiechem, którego tak nienawidziła. Był dziś ponad wszelkie swoje zwyczaje złośliwy, wylewał powolutku kwaśne mleko na obrus, kopał Henninga pod stołem, ciskał kaszą na ścianę i bez przerwy bardzo wyraźnie powtarzał paskudne przekleństwo, którego się właśnie nauczył.
Henning i Malin nie mieli nad nim żadnej władzy, kiedy wpadał w ten piekielny humor. W końcu uspokoił go Marco kilkoma cichymi słowami w ich tajemniczym języku. Ulvar zsunął się z krzesła i umknął pod okno jak skarcony pies.
Henning był zmęczony, tak okropnie zmęczony. Miał iść do pracy w polu, ale jedyne, czego dziś naprawdę potrzebował, to położyć się do łóżka i spać. Zmęczenie i bezradność miały podłoże psychiczne, Malin rozumiała to bardzo dobrze, bo sama też to odczuwała.
Nagle usłyszeli zdradzające podniecenie okrzyki Ulvara, siedzącego na parapecie.
Mam nadzieję, że to nie są znowu jakieś wilki, pomyślała Malin. Więcej już tego nie zniosę.
– Jakiś powóz tu jedzie! – zawołał Henning, który też podbiegł do okna.
Malin zwróciła uwagę, z jaką serdecznością położył rękę na ramieniu Ulvara. Malec jednak uwolnił się od niego. Owa niesamowita istota demonstracyjnie unikała tego rodzaju poufałości.
Malin westchnęła.
– Wygląda to na… karawan – powiedział Henning zamierającym głosem.
– O mój Boże, co ty mówisz?
Marco przyłączył się do Ulvara, obaj klęczeli na parapecie, przytuleni do siebie, i wyglądali przez okno. Malin podeszła do nich.
Z alei lipowej na dziedziniec wjeżdżał długi powóz. Na przednim siedzeniu widzieli dwóch mężczyzn i panią. Z tyłu stało coś, co naprawdę mogło przypominać trumnę.
Cóż za straszny widok, pomyślała Malin. Karawan z trumną wjeżdża na podwórze! Pytanie tylko, czy to rzeczywistość, czy też jedno z przywidzeń Ludzi Lodu. Pochodzą przecież z Ludzi Lodu, wszyscy czworo zebrani przy tym oknie.
Ale powóz był prawdziwy.
– Trzeba wyjść i zobaczyć kto to – powiedziała bezdźwięcznie.
Malcy natychmiast zeskoczyli z parapetu i pomknęli do drzwi.
– Nie, wy nie! Musicie zaczekać w domu, przywitacie się później. Najpierw my zobaczymy, kto to przyjechał.
Ulvar posłał jej miażdżące spojrzenie i zdzielił ją pięścią w kolano. Malin tak była przyzwyczajona do jego agresji, że nie zwróciła na to uwagi. Już dawno odkryła, że Ulvara nie należy karać. Wtedy jego nienawiść jest podwójnie gwałtowna i naprawdę niebezpieczna.
Henning i Malin wyszli na schody. Powóz zatrzymał się i jakiś mężczyzna zeskoczył na ziemię. Miał na sobie ubranie duchownego.
Coraz gorzej, pomyślała. Cóż to za kondukt do nas przybył?
Siedząca obok stangreta pani nie poruszyła się. Trwała wciąż pochylona do przodu. Z całej jej postaci biła jakaś rezygnacja, bezradność, jakby nieobecność. Stangret także pozostał na swoim miejscu.
Duchowny szedł im na spotkanie. Malin zauważyła, że Henning aż drży ze zdenerwowania i napięcia.
Biedne dziecko, myślała Malin rozżalona. Czy ten ksiądz nie ma rozumu? Żeby przyjeżdżać tu z umarłym? Zaraz jednak stwierdziła, że Henning nie spuszcza oczu z kobiety.
Malin jej nie znała, ale przecież w ogóle znała w tej parafii niewielu ludzi.
Rzuciła niepewne spojrzenie w stronę okna za sobą. Zobaczyła tam jednak dwa dziecięce nosy przylepione do szyby, rozpłaszczone z ciekawości. Dobrze, przynajmniej nie psocą chociaż przez chwilę.
Chociaż Marco nie psocił nigdy. On był wzorowym dzieckiem.
Henning krzyknął zdławionym głosem i chciał się rzucić do powozu, ale pastor chwycił go błyskawicznie za ramię.
– Spokojnie, chłopcze – powiedział cicho. – Ty jesteś Henning, prawda?
Chłopiec był zdolny tylko skinąć głową. Jego przerażone oczy nie przestawały wpatrywać się w kobietę obok stangreta. Pastor ukucnął przy nim, widział tylko jego.
– Musisz się zachowywać bardzo spokojnie, Henning. W przeciwnym razie mógłbyś narobić szkód. Tak, nie mylisz się. Tam siedzi twoja mama. Ale ona jest bardzo, bardzo chora…
Malin głośno wciągała powietrze. Ona także robiła co mogła, żeby uspokoić Henninga. Stała za nim, ręce położyła mu na ramionach.
– Pastor mówi po duńsku? – zwróciła się do gościa i sama czuła, że jest blada jak ściana.
– Tak. Przyjechałem z Thisted w Danii.
– A… jego ojciec? – zapytała, wskazując ruchem głowy powóz.
– On nie umarł – uspokoił ich pastor, a Henning drgnął gwałtownie. – Ale boję się, że bliski koniec jest nieunikniony.
Mały Henning stał jak posąg, jego opanowanie było nieprawdopodobne.
– Jestem już spokojny – zapewniał. – Czy mógłbym…?
– Powinniśmy działać bardzo ostrożnie – powiedział pastor. – Musimy wprowadzić twoją mamę do domu, to będziesz się mógł z nią przywitać. Najmniejsze wzruszenie mogłoby zabić twego ojca. I, Henning… Musisz być przygotowany na to, że mama może cię nie poznać!
– Może… nie poznać mnie?
– Od czasu katastrofy statku nie otrząsnęła się z szoku.
Biedny Henning! Jak on to zniesie, skoro jedyne, za czym tęsknił, to rzucić się w objęcia odnalezionym rodzicom i wypłakać swoją rozpacz i swoją radość!
Malin uświadomiła sobie teraz, że to nie trumna stoi na wozie, lecz jakaś wydłużona skrzynia, w której leży chory. Nie widziała go, bo skrzynia miała wysokie boki.
Woźnica pomagał kobiecie zejść z powozu. Malin nie znała Belindy, a teraz doznała wrażenia, że ma przed sobą bardzo zmęczoną, bardzo oszołomioną kobietę, nie rozumiejącą, co się dzieje, kobietę, której twarz zachowała jeszcze ślady dawnych ładnych rysów, a która jednak zestarzała się katastrofalnie i dużo za wcześnie.
– Trzymaj się z boku, Henning – szepnął pastor. – Dopóki nie wprowadzimy mamy do domu. Musimy pamiętać o twoim ojcu. Gdyby mama krzyknęła albo coś takiego, mogłoby to oznaczać dla niego koniec.
– Co mu jest? – zapytała Malin półgłosem.
– Gruźlica. Ostatnie stadium. Że on do tej pory żyje, to prawdziwy cud! Ale ja myślę, że on chciał…
– Oczywiście – rzekła krótko. – Dziękujemy za to!
Była tak zdenerwowana, że drżała. A jeszcze gorzej musiało być z Henningiem, który schował się za rogiem domu, kiedy pastor i Malin prowadzili niczego nie pojmującą Belindę.
Na schodach Belinda przystanęła i odwróciła się. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale pastor pospieszył z wyjaśnieniami:
– Tak, tak, on też tu przyjdzie. Jego też przyniesiemy.
Malin uświadomiła sobie, że płacze. Raz po raz musiała ocierać łzy, które ją oślepiały. Viljar i Belinda żyją! Ale radosna nowina przemieniła się w nową rozpacz.
– Ja z wykształcenia jestem pielęgniarką – powiedziała do pastora, otwierając drzwi.
– Pani też? – zapytał zdumiony, ale z radością. – Tych dwoje uratowała duńska pielęgniarka. To ona przywróciła ich życiu. Tylko co to za życie? O mój Boże! – wykrzyknął przestraszony. – Zdawało mi się, że zobaczyłem małe diablątko!
Malin zapomniała o chłopcach.
– Nie, nie – zaprotestowała. – To tylko mały Ulvar. Nieszczęsne dziecko, które przyniosło ze sobą na świat taki okropny wygląd.
Chłopcy ponownie zniknęli w kuchni, a dorośli wprowadzili Belindę do pokoju. Biedaczka szła coraz wolniej. wzrok bezradnie błądził po ścianach. Od czasu do czasu pojękiwała cicho.
– Ja myślę, że ona poznaje mieszkanie – szepnął pastor.
Posadzili ją w fotelu.
– Może lepiej, żeby przywitała się z synem teraz, kiedy jest sama – zaproponowała Malin.
– Tak. Tak będzie najlepiej. Poproszę woźnicę, żeby dopilnował jej męża, a ja przyprowadzę chłopca.
Henning wszedł do salonu razem z pastorem. Malin widziała, że Belinda przygląda się pokojowi. Zdumiona, zaciekawiona, przesuwała dłonią po obrusie na stole. I wtedy wszedł syn…
Twarz miał wykrzywioną od wstrzymywanego płaczu.
– Mamo – pisnął cieniutko, idąc ku niej niepewnie.
Jej pusty wzrok zawisł na chłopcu.
– Mamo, ja jestem Henning!
Powoli, powoli w jej oczach pojawiło się światło. Wargi drżały bezradnie, wyciągnęła rękę i dotknęła swetra chłopca.
Pastor i Malin nie odważyli się poruszyć.
Z piersi Belindy wydobyło się głębokie, drżące westchnienie. Zmęczona twarz ożywiła się ledwie dostrzegalnie, było oczywiste, że toczy ze sobą walkę – czy może uwierzyć w to, co widzi, czy nie. W końcu jęknęła, długo i przeciągle, Henning nie był już w stanie dłużej nad sobą panować, upadł na kolana, wtulił twarz w jej ubranie i wybuchnął rozpaczliwym płaczem. Belinda przygarnęła go do siebie, kołysała wolniutko, tam i z powrotem, z policzkiem przytulonym do jego włosów, a łzy płynęły strumieniem z dawno już wyschniętych źródeł.
Pastor zwrócił się do Malin:
– Nie wiemy, ile ona pojmuje – szepnął. – Ale poznała go i to jest ogromny krok naprzód. Proszę tu z nimi zostać, a my z woźnicą przeniesiemy chorego do domu.
Malin trwała bez ruchu. W kuchennych drzwiach stały dwie małe postaci i zaglądały ciekawie do salonu. Tamtych dwoje w fotelu nie było w stanie zajmować się nikim oprócz siebie nawzajem.
Tak oto Viljar z Ludzi Lodu wrócił do Lipowej Alei. Dzięki niezłomnej sile woli nie umarł i zdołał dotrzeć do domu.