ROZDZIAŁ III

Szpital właściwie nie był taki stary, tylko po prostu byle jak zbudowany i zniszczony. A także bardzo zaniedbany. Pajęczyny powiewały pod zakopconym na czarno sufitem, farba obłaziła ze ścian. Nikt już nawet nie zauważał, że przy każdym ruchu duże kłęby kurzu wzbijają się pod łóżkami.

Był to bowiem szpital komunalny. Zazwyczaj najbiedniejsi chorzy leżeli w domu pod opieką mniej lub bardziej skłonnych do poświęceń krewnych. Tutaj trafiali jedynie pacjenci, którzy w ogóle nie mieli rodziny. Można by to miejsce nazwać równie dobrze domem dla ubogich, gdyby nie to, że pewna chrześcijańska organizacja charytatywna chciała obdarować najbiedniejszych członków społeczeństwa, w związku z czym wyposażyła coś na kształt sali operacyjnej i wykosztowała się na lekarza oraz skromną asystę. Środków na przyzwoite leczenie jednak nie było skąd brać, wobec czego każdy nieszczęsny chory, który zmuszony był iść do tego szpitala, płakał gorzkimi łzami i dokonywał rozrachunku ze swoim życiem.

I słusznie. Śmiertelność bowiem w tym zakładzie była zatrważająca, a kto nie umarł, to i tak wychodził ze szpitala bardziej chory, niż przyszedł.

No, może to pewna przesada, ale pozostaje faktem, że nie był to w żadnym razie reprezentacyjny szpital.

Lekarz dokonywał właśnie codziennego obchodu. Wszedł do sali dla przewlekle chorych i zatrzymał się przy jednym z łóżek.

Westchnął.

– Czy naprawdę jest sens dłużej go tu trzymać?

Towarzysząca mu pielęgniarka zrobiła krok naprzód i powiedziała z bogobojną przyganą w głosie:

– Przecież nie możemy wyrzucić go na drogę, panie doktorze.

– Nie, nie, oczywiście że nie możemy – mruknął doktor. – Wiem, że on nie ma gdzie mieszkać. I jest tu ktoś jeszcze jeden w takim samym stanie, prawda?

– Tak. Na oddziale kobiecym. Oboje stanowią niemały problem dla szpitala. Ale miłosierdzie, panie doktorze, nakazuje nam ich tu trzymać.

– Czy nie ma jakiegoś domu opieki, do którego można by ich przenieść? Zajmują przecież miejsca innym chorym!

– Na razie wszędzie jest pełno. Musimy czekać, aż ktoś w domu opieki umrze.

– Jeśli ci tutaj nie zrobią tego pierwsi – rzekł doktor cicho. – Ten to już tylko skóra i kości. Czy on przyjmuje jakieś jedzenie?

– Tak. Jest karmiony przez siostry miłosierdzia. Na ogół udaje im się wmusić w niego trochę strawy rano i wieczorem. Ale on na nic nie reaguje.

Doktor poniósł rękę chorego, spoczywającą bez ruchu na kocu.

– Zostały mu tylko dwa palce. Druga ręka nie wygląda dużo lepiej, ale przynajmniej udało nam się zahamować zgorzel w nogach. Tylko… właściwie po co? – Doktor ponownie zwrócił się do pielęgniarki: – A kobieta? Są jakieś oznaki postępu?

– Je dobrze i poprawia się. Ale ona sobie poza szpitalem nie poradzi, panie doktorze. Jej umysł jest całkowicie zaćmiony.

– Mówi coś?

– Tylko bełkocze. A poza tym to nie jest nasz język. Ja nic z tego nie rozumiem.

– I oni są jedynymi, którzy przeżyli?

– Tak. Wszyscy inni zmarli.

Lekarz westchnął znowu i długo patrzył na wycieńczoną istotę na łóżku. Mężczyzna leżał z zamkniętymi oczyma, wychudzony tak, że wyglądał jak cień.

– Może tu zostać, dopóki nie zwolni się miejsce w jakimś domu opieki. To beznadziejna sprawa z takimi, co nie mają żadnych krewnych. Powinno istnieć prawo…

Nie dokończył zdania i przeszedł do następnego łóżka. Pielęgniarka patrzyła w ślad za nim surowym wzrokiem, bo bardzo dobrze wiedziała, co doktor zamierzał powiedzieć.

Będzie się musiała bardziej zająć tym nieszczęsnym człowiekiem. Kobietą zresztą także, chociaż ona doznała szkody przede wszystkim na umyśle, będzie więc mogła dostać w końcu miejsce w jakimś domu dla takich. Dużo gorzej mają się sprawy z tym pięknym mężczyzną…

Znowu głosy!

Słyszał głosy gdzieś daleko, daleko, ale nie był w stanie odpowiedzieć. Czasami zdawało mu się, że odpowiada, ale nic nie wskazywało na to, by z jego ust wydobywał się jakiś dźwięk. Był taki zmęczony, taki zmęczony. Pragnął jedynie spać.

Ci ludzie, którzy co jakiś czas przychodzą i chcą zmusić jego wargi do… Irytowali go, ale nie potrafił się bronić. Coś, jakby zupa mleczna, spływało mu do ust, i musiał to przełykać. Było niesmaczne, mdłe i kleiste, nie chciał tego jeść, ale oni się upierali. Nie dawali za wygraną, dopóki nie wlali w niego trochę tego płynu. Najczęściej zupa wpadała nie tam, gdzie trzeba, i zaczynał się krztusić.

Co to się stało? Gdzie on teraz jest i dlaczego jego umysł nie chce pracować? Jak wielokrotnie przedtem, kiedy już, już świtała mu w głowie jakaś wyraźniejsza myśl, nagle ulatniała się jak strzęp mgły w podmuchu wiatru.

Nie pamiętał nawet, kim jest, i nie był w stanie sobie tego przypomnieć. Od czasu do czasu krążyły mu w głosie jakieś nazwiska i twarze, ale zanim zdążył cokolwiek zrozumieć, wszystko rozpływało się w tej mgle, która otulała jego mózg.

Jest ktoś, komu należy… przesłać wiadomość?

Nie. Nie, znowu się wszystko rozpłynęło.

Pewnego dnia pojawił się jakiś nowy głos. Władczy i stanowczy, nigdy przedtem go nie słyszał. Wciąż miał trudności ze zrozumieniem tego, co one mówią, te wszystkie głosy krążące w jakiejś pustej przestrzeni wokół niego. Potrafił wyłowić tylko niektóre proste słowa. Mówią tak szybko i niewyraźnie, tak to odbierał.

Ale ten nowy głos mówił głośno i wyraźnie, choć także posługiwał się owym dziwacznym językiem. Rozumiał go dużo lepiej.

Człowiek o władczym głosie mówił coś o błędnym leczeniu. Tu potrzebne jest bla-bla-bla, a jedzenie jest złe, od tej brei nikt chyba nie wyzdrowieje. Tak, tak, oczywiście, to dobry szpital, uspokajał donośny głos, ale czegóż można się spodziewać na takiej prowincji, oczywiście, że nie dostali bla-bla-bla.

Upłynęło znowu trochę czasu, nie wiedział ile. Ale nagle uświadomił sobie, że czuje się lepiej. Może dlatego, że jedzenie dostawał smaczniejsze? Nie był już teraz tak śmiertelnie zmęczony. I powieki też nie ciążyły jak z ołowiu. Pewnego dnia mógł nawet podnieść rękę. Ale odczuwał to jakoś dziwnie, jakby mu coś przeszkadzało, a może ręka nie jest cała?

Zaczynał sobie coś przypominać. Słabe, niewyraźne migawki. Bardziej wyraźne stawało się wspomnienie lęku przekraczającego wszelkie pojęcie. Lęk o kogoś innego, kogo kochał. I o kogoś jeszcze, kto powinien dostać wiadomość. Ktoś, kto poruszał jego serce, ktoś, o kim myśl była taka bolesna, tyle ciepła żywił dla tego małego… tego małego…? Nie, wspomnienia znowu się ulotniły.

Powieki…

Czyjś krzyk w pobliżu:

– Wezwijcie doktora! On otwiera oczy!

Szum i hałasy wokół.

I jakiś głos:

– Słyszysz mnie? Słyszysz, co mówię?

Głos brzmiał irytująco blisko, krzyczał tuż przy jego twarzy:

– Słyszysz mnie?

Próbował znowu otworzyć oczy, ale mu się nie udało. Próbował poruszyć palcem, ale palca chyba nie było na miejscu.

– Patrzcie, patrzcie, on porusza ustami! Chce coś powiedzieć!

– Siostro, proszę przynieść coś mocniejszego! Trochę wódki!

Szczypało go i piekło w wargi. Ale wywoływało też przyjemne uczucie. Dobrze znany smak. Cofnął się. Wykręcał głowę. Wiedział skądś, że tego mu nie wolno.

Kilka kropel jednak spłynęło do gardła. Zakrztusił się, z trudem chwytał dech. Dochodził do siebie.

Teraz jakoś łatwiej było otworzyć oczy.

Jaki straszny, brudny sufit. Widział go już przedtem, więc jednak od czasu do czasu musiał odzyskiwać przytomność. Pochylone nad nim twarze przyglądały mu się niespokojnie. Wszystkie całkiem obce. Zatrzymał wzrok na surowej, ale pełnej życzliwości twarzy kobiecej. Nie była już młoda, ale ona zrozumie, pomyślał. Wiedział to. Kobieta odnosiła się do niego z sympatią. Wszystkie kobiety miały na sobie fartuchy pielęgniarskie i czepki.

Próbował coś powiedzieć, ale zamiast głosu zdołał wydobyć z gardła jedynie jakieś skrzypienie. Nieustannie, uparcie, patrzył na tę jedną kobiecą twarz. W końcu udało mu się wykrztusić:

– Gdzie ja jestem?

Kobieta odpowiedziała zrozumiale:

– Jesteś w Thisted, w Danii. Czy ty jesteś Norwegiem?

Zastanowił się chwilę.

– Tak. Tak mi się wydaje.

Zgromadzeni przy łóżku popatrzyli po sobie.

– No tak, Norweg! Ale tamta mówi całkiem niezrozumiale.

Jaka tamta? chciał zapytać, ale jego siły się wyczerpały i leżał bez ruchu. Nie zauważał, co robią, jak nim potrząsają, żeby mu przywrócić świadomość i dowiedzieć się czegoś więcej.

Minęło kilka dni i nocy, zanim znowu zdołał podnieść powieki, tyle że tym razem na dłużej. Owa surowo spoglądająca, choć życzliwa pielęgniarka przychodziła do niego w równych odstępach czasu i próbowała nawiązać kontakt, ale był zbyt zmęczony, zbyt wyczerpany i wycieńczony.

Kiedy przyszła znowu pewnego ranka, doznał wrażenia, że te jego poszarpane strzępy wspomnień już nie są takie płynne, że jakby łatwiej je zatrzymać.

Było coś, o co musiał ją zapytać.

– Ta… druga? – wykrztusił ochryple.

– Jaka druga? – zapytała pielęgniarka.

Ale on już stracił wątek.

Z wolna obrazy powracały. I lęk. Nie o siebie, lecz o kogoś innego, kogo trzymał w ramionach. O kogoś, kto umierał. On musiał tego kogoś chronić. Dzień i noc starał się chronić…

Mróz, pragnienie…

Zmarzł tak straszliwie.

Przeniknęło go jakieś budzące trwogę wspomnienie. Woda! Woda, woda, wszędzie lodowato zimna słona woda. Nienawidził jej, bo chciała mu zabrać kogoś, kogo kochał.

Ale nienawiść nie była najsilniejszym uczuciem. Większa od niej była czułość dla tej, którą trzymał w ramionach.

– Belinda! – powiedział głośno.

Pielęgniarka stała przy łóżku. Pochyliła się nad nim natychmiast.

– Co powiedziałeś?

– Belinda. Ona ma na imię Belinda.

– Kto?

– Moja żona. Którą trzymałem w ramionach. Gdzie ona jest? Czy żyje? Ja muszę…

Był ogromnie wzburzony, to mogło mu zaszkodzić.

– No, no, spokojnie, spokojnie – mówiła pielęgniarka i trzymała go, żeby nie wstawał.

– Ta druga! Rozmawialiście o kimś drugim – wykrztusił, czując, że siły znowu go opuszczają, i wpadał w rozpacz, bo przecież musi się dowiedzieć, musi, zanim znowu straci przytomność.

Pielęgniarka usiadła na łóżku i powiedziała stanowczo:

– Posłuchaj mnie, młody człowieku…

Nie wydawało mu się, żeby był specjalnie młody, ale mimo to uspokoił się. Uznał, że tak jest dla niego najlepiej.

Pielęgniarka mówiła dalej:

– Przypłynąłeś tu w małej łódce. Właściwie w szalupie. Z kutra rybackiego dostrzeżono twoją łódź dryfującą wzdłuż wybrzeża. Było was tam czworo, ale dwoje już nie żyło. Zamarzli na śmierć. Przeżyłeś ty i jeszcze jedna kobieta.

– Czy ja ją trzymałem w ramionach? – przerwał jej niecierpliwie.

– Nic mi o tym nie wiadomo. Ale ona jest w naszym szpitalu, tylko że w głowie jej się pomieszało i niczego nie pamięta. I trudno się dziwić, po takich przejściach.

Belinda? Ta mała, cudowna istota nigdy nie miała szczególnie mocnej głowy. Ale było tak dlatego, że po prostu urodziła się nieco mniej niż inni uzdolniona. Nigdy jednak nie można było powiedzieć, że rozum jej się miesza.

– Muszę ją zobaczyć!

Pielęgniarka zawahała się na moment.

– Spróbuję to jakoś zorganizować. Ale nie rób sobie zbyt wielkich nadziei! To może być ktoś inny, a poza tym jej stan umysłowy może cię przerazić.

Kiwał głową. Wszystko rozumie, ale najważniejsze jest, żeby wiedzieć. Czuł, że serce wali mu jak młotem, o mało nie wyskoczy z piersi, i wiedział, że to podniecenie nie jest dla niego dobre, lecz nie mógł na to nic poradzić. Żeby tylko znowu nie stracił przytomności, wszystko inne jest bez znaczenia.

Pielęgniarka rozejrzała się bezradnie po sali. I wtedy on po raz pierwszy uświadomił sobie, że nie jest tu sam, że w pomieszczeniu stoi wiele łóżek z szarą, nędzną pościelą, że leżą na nich mężczyźni, przeważnie starzy, którzy utracili wszelki kontakt z rzeczywistością, lecz także tacy, którzy przyglądają mu się ciekawie. Gdzieś w kącie ktoś jęczał monotonnie. Cierpki odór przenikał wszystko, ale odczuwał go już tak długo, że zdążył się przyzwyczaić. W każdym razie – prawie się przyzwyczaił. Nawet zapach karbolu nie był w stanie tego odoru zdusić.

Pojmował, dlaczego pielęgniarka się waha. Czy można wprowadzić kobietę do takiej sali? Jeśli w ogóle to pomieszczenie można nazwać salą. On sam jednak nie był w stanie opuścić łóżka i dlatego tak błagał siostrę, żeby przyprowadziła nieznajomą z łodzi.

W końcu skinęła głową i wyszła. Powiedziała, że porozmawia o tym z doktorem.

Czekając, próbował jakoś określić sam siebie, próbował spojrzeć na siebie oczyma innych. Chciał wywrzeć jak najlepsze wrażenie. Teraz już wiedział, kim jest. Jest mianowicie Viljarem Lindem z Ludzi Lodu, a ten mały człowiek, którego wspomnienie rozgrzewa jego serce i który absolutnie powinien otrzymać wiadomość, to jego syn Henning, czekający w domu w Norwegii.

Wszystko do niego powróciło, wszystko teraz pamiętał. Zastanawiał się tylko, od jak dawna tak tu leży. Coś mu mówiło, że z pewnością długo. Dotknął ręką podbródka i stwierdził, że ma długą brodę, on, zawsze gładko ogolony. Stwierdził jednak także coś innego. Mianowicie ręka, którą dotykał podbródka, była okaleczona. Nie miał odwagi obejrzeć swoich rąk, ale kiedy to wreszcie zrobił, ogarnęło go uczucie głębokiego przygnębienia. Prawie nie miał palców. Jakbym utracił część samego siebie, pomyślał. Nigdy już nie zobaczy swoich palców, do których się w ciągu życia przyzwyczaił. Bardzo dziwne uczucie!

Ukrył ręce pod zniszczonym kocem.

Czas mijał. Czy one nigdy nie przyjdą? Był zmęczony i odczuwał potrzebę snu, lecz napięcie nie pozwalało mu zasnąć.

A jeśli to nie jest Belinda? Jeśli Belinda odeszła na zawsze?

Nie, nie! Tego by nie przeżył; po tym, przez co oboje przeszli, już nie!

A co będzie, jeśli go nie pozna? Był przecież tak nieprawdopodobnie chudy, sama skóra i kości. Włosy długie i potargane, oczy musiały wpaść głęboko. Mógł sobie wyobrazić, że podobny jest teraz do Jana Chrzciciela na pustyni, który żywił się jedynie szarańczą, włosy i broda rosły mu jak chciały, ubranie było w strzępach.

I to teraz, kiedy ze względu na Belindę chciał wyglądać jak najlepiej! Czuł się tak, jakby miał ją spotkać po raz pierwszy w życiu.

Jeśli to rzeczywiście ona…

Próbował sobie przypomnieć tamtych ludzi z szalupy. Na początku było ich sześcioro. Najpierw fala zmyła jedną parę. Dwoje zostało…?

Wtedy on był już tak zmęczony zimnem i głodem, prawie zamroczony, nie był w stanie się ruszyć. Pamiętał tylko, że wciąż obejmował ramieniem nieprzytomną Belindę. Czy oprócz niej była w łodzi jeszcze jakaś kobieta? Tak, była.

I to ona mogła leżeć w tutejszym szpitalu.

Nie życzył nikomu śmierci, ale…

Drzwi otworzyły się. Weszła pielęgniarka. Trzymała za rękę jakąś kobietę.

– Belinda! – chciał zawołać, ale był tak wzruszony, że nie potrafił wydobyć z siebie głosu.

– A zatem to jest twoja żona – ucieszyła się pielęgniarka i podprowadziła Belindę do łóżka. Jej wejście wywołało poruszenie na sali, lecz siostra uciszyła wszystkich.

– Spójrz, moja droga. To twój mąż! Nie poznajesz go?

Oczy Belindy… Mój Boże, co się z nią stało?

Przyglądała się leżącemu pustym, odrobinę zaciekawionym wzrokiem. Najwyraźniej trochę się bała. Ale mimo wszystko? Czyż w jej spojrzeniu nie dostrzegał też zdziwienia? Jak zawsze, kiedy się wie, że mamy przed sobą kogoś znajomego, ale nie potrafimy go ulokować w pamięci.

Coś w nim zwracało uwagę Belindy.

Miała na sobie prosty i ubogi szpitalny kitel, była chuda i wyniszczona, ale Viljar uważał, że ładna jest jak zawsze. Bo w jego oczach Belinda zawsze była pięknością, choć inni uważali ją raczej za osobę przeciętnej urody. Kochał ją tak szczerze, że wpadł w rozpacz widząc ją w tym stanie, niczego nie pojmującą. Chciał pogłaskać ją po policzku tak, jak to miał w zwyczaju, żeby poznała, że to on. Nie odważył się jednak pokazać jej swoich rąk, żeby jej nie przestraszyć jeszcze bardziej. Stała przecież przy nim przerażona, gotowa w każdej chwili uciekać od tej nieznajomej zjawy na łóżku.

W jej oczach krył się lęk. Była podobna do porzuconego dziecka.

A on ledwie ją widział, bo oczy miał pełne łez.

Wtem Belinda zaczęła mówić.

Viljar doznał szoku. On rozumiał jej bezsensowne słowa.

Zwracając się do pielęgniarki, powiedział:

– Słyszałem to już wiele lat temu. W taki sposób przemawiała do naszego malutkiego synka, kiedy był niemowlęciem. Ona teraz też mówi do niego.

Pielęgniarka nie odpowiedziała. Ta rozdzierająca scena odebrała jej mowę, zwłaszcza że nie do końca zrozumiała sytuację. Wydawało jej się mianowicie, że syn Viljara i Belindy również był w łodzi i że nieszczęsna kobieta straciła rozum po śmierci syna.

– Belindo, czy ty mnie nie poznajesz? – pytał błagalnym tonem. – To ja, Viljar, twój mąż. Tyle lat przeżyliśmy razem.

W jej oczach pojawił się jakby przelotny błysk, ale zaraz znów zrobiły się puste.

Serce mu się ściskało z rozpaczy. Szlochał bezradnie, wszystko się wokół niego zawaliło, nie był w stanie znieść tego straszliwego zawodu, że jego ukochana tak się zmieniła.

A tyle chciał jej powiedzieć! Nic nie mógł zrobić, żeby nie wiem jak walczył.

Mimo wszystko jednak Belinda żyje. Siedzi obok niego na łóżku i gaworzy do niego jak do dziecka.

Pielęgniarka przyglądała się jej. Wszystkie ruchy Belindy, głos, wyraz twarzy wskazywały, że ta kobieta naprawdę straciła świadomość. Nie zdawała sobie sprawy, z kim ma do czynienia, wiedziała jedynie, że to jakaś istota, która potrzebuje jej pomocy tak jak małe dziecko.

Ten mężczyzna był teraz dla niej właśnie małym dzieckiem. Niemowlęciem. Kimś, kim mogła się zajmować, gaworzyć do niego. Pielęgniarka zastanawiała się, co też ta biedaczka sobie teraz myśli, co się kołacze w tej nieszczęsnej głowie. Nie sprawiała wrażenia, że boi się męża, wprost przeciwnie, uważała go za kogoś, kogo zna, chociaż słabo. Nie potrafiła tylko uporządkować swojego wyobrażenia ani o nim, ani o rzeczywistości, która ją otacza. To także było oczywiste.

Biedna kobieta! Straciła rozum i chyba nie ma dla niej ratunku.

Pielęgniarka próbowała zabrać ją z powrotem do sali kobiecej. Wtedy jednak Belinda wczepiła się palcami w krawędź łóżka, przerażona, że musiałaby opuścić tego człowieka, który jest od niej taki zależny.

Uzależniony od niej? Pielęgniarka była kobietą wychowaną w surowej wierze chrześcijańskiej, tu nie wchodził w grę żaden podstęp ani myśl o własnej wygodzie, ale uczepiła się właśnie tej jednej sprawy, tego, że Belinda czuje się odpowiedzialna za Viljara.

– Czy pomogłabyś mi go ostrzyc? – zapytała krótko. – I ogolić?

Ku swemu największemu zdumieniu tą drogą dotarła do Belindy. Nikt nigdy w tym szpitalu nie zdołał nawiązać kontaktu z Belindą, a teraz ona najwyraźniej rozumiała, o co chodzi.

To był ogromny krok naprzód.

Pielęgniarka pospiesznie przyniosła nożyczki i wszystko co potrzebne. Tu nie było chwili do stracenia.

Zdawało się, że zamroczone zmysły Belindy ocknęły się, kiedy znalazło się coś, czym mogła się zająć. Odnosiła się do nieprzytomnego Viljara tak delikatnie, z taką czułością, że pielęgniarka miała w oczach łzy ze wzruszenia. A kiedy już ostrzygły mu włosy i zgoliły długą brodę, zdawało się, że we wzroku Belindy pojawiło się jakieś nowe, jakby bardziej przytomne zdziwienie.

Prędzej czy później ona go pozna, myślała pielęgniarka. Ale czy to naprawdę dla niej najlepsze? Przecież wtedy wróci jej też pamięć syna, którego straciła. Czy nie lepiej jej żyć w tym stanie? We własnym świecie?

Pielęgniarka musiała wieczorem użyć podstępu, żeby w końcu odprowadzić Belindę na oddział kobiecy. Musiała jej obiecać, że następnego dnia będzie znowu mogła się zajmować chorym mężczyzną.

A następnego dnia, kiedy pielęgniarka przyszła do pracy, Belinda już siedziała na łóżku Viljara i karmiła go pożywną zupą, którą ostatnio dostawał i która miała na niego taki zbawienny wpływ. Nie miewał już teraz tych głębokich, długotrwałych omdleń, raczej popadał w zamroczenie, w przeciwnym razie przecież nie mógłby przyjmować jedzenia.

Inni chorzy byli bardzo poruszeni jej obecnością. Niektórzy złościli się, inni ją zaczepiali. Reszta po prostu nie wiedziała nic o świecie, straciła poczucie przynależności do ludzkiej wspólnoty i nie zwracała uwagi na to, co się wokół dzieje.

Belinda jednak ani nie słyszała, ani nie widziała nikogo oprócz Viljara.

Pielęgniarka musiała porozmawiać z lekarzem o rozwoju wypadków.

On natychmiast dostrzegł szansę.

– Jakby ich stąd wypisać, to mielibyśmy miejsce dla nowych chorych. Kolejka jest nieskończenie długa. Niech ona go pielęgnuje. On będzie stopniowo wracał do zdrowia i w końcu będzie się mógł zająć żoną.

– Ale przecież oni nie mają się gdzie podziać!

– Stary Jespen z Hvidemose musi koniecznie dostać tu jak najszybciej łóżko. Gdyby oni opuścili szpital, moglibyśmy przyjąć Jespena. Niech się zamienią miejscami!

– Ale dom Jespena leży na takim odludziu! A poza tym to kompletna ruina.

Dyskutowali jeszcze jakiś czas, w końcu pielęgniarka ustąpiła. A ponieważ bardzo się przywiązała do tego nieszczęśliwego małżeństwa, zatroszczyła się osobiście, żeby zostali odwiezieni do domu Jespena. Dała im też na drogę jedzenia i opału, żeby wystarczyło przynajmniej na jakiś czas. Kiedy ich przywieziono do szpitala, Viljar miał pieniądze ukryte w woreczku na piersi. Pielęgniarka wzięła je wtedy na przechowanie i teraz oddała. Zawiesiła woreczek na szyi Viljara, tak jak to było przedtem.

– Niech Pan się wami opiekuje – szeptała, kiedy lokowano ich na furze; jego wciąż w tym półomdleniu, a kobietę uszczęśliwioną, że może go pielęgnować.

Fura odwiozła ich do domu Jespena, a wracając zabrała chorego starca do szpitala.

Tak więc Belinda została sama ze swoim półprzytomnym podopiecznym.

Była oczywiście niezręczna i niepewna w swoich poczynaniach, ale starała się jak mogła.

Jej troskliwość nie miała granic. Nie wiedziała, kim jest ten człowiek, rozumiała tylko, że skądś go zna i że on jej potrzebuje. W tej brudnej ruinie, pełnej starych, śmierdzących szmat i zepsutego jedzenia, wśród myszy i pcheł, Belinda miała w głowie tylko jedną myśl: Że jej „małemu dziecku” niczego nie może brakować. O sprzątaniu nie miała pojęcia. Ale karmiła Viljara i pielęgnowała go, jakby był jakim księciem. On w końcu ocknął się z zamroczenia, ale wciąż był zbyt wyczerpany, żeby robić coś innego, niż tylko leżeć i pozwalać jej opiekować się sobą.

Viljar rozumiał dobrze, że czuje się tak źle nie tylko dlatego, że bardzo zmarzł, kiedy dryfowali nie wiadomo jak długo w otwartej łodzi. Było to niewątpliwie bardzo trudne do przeżycia, większość rozbitków przecież zmarła, z zimna albo z głodu, a prawdopodobnie z obu tych powodów naraz. Nie, Viljar był nie tylko zmęczony, on był poważnie chory i zdawał sobie sprawę, co to za choroba. Jak przez mgłę przypominał sobie ostre bóle w piersiach i straszliwy kaszel w pierwszym okresie pobytu w szpitalu. Najgorsze niebezpieczeństwo zdaje się minęło, ale został jakiś ślad w płucach. Czuł to wyraźnie, kiedy się poruszał albo kiedy głęboko oddychał. A pewnego razu gdy Belindy nie było w domu, dostał gwałtownego ataku kaszlu. Kaszlał długo, w końcu pojawiła się krew. Ukrył przed nią prawdę, bo przecież i tak nie umiałaby radzić sobie z taką chorobą.

Viljar bał się. Co Belinda pocznie, kiedy jego zabraknie?

Muszą wrócić do domu jak najszybciej, a on tu leży zupełnie bezradny. Nawet nie ma siły mówić.

Mimo wszystko nie miał wątpliwości, że to on jest za nią odpowiedzialny. Tacy byli wzruszający, kiedy się tak o siebie troszczyli.

Pielęgniarka także uważała, że są wzruszający i zasługują na pomoc. Często o nich myślała, zastanawiała się, jak im się powodzi, chciała ich odwiedzić. Ale zbyt wielu chorych w szpitalu potrzebowało jej opieki, po prostu nie miała nigdy wolnej chwili. Każdy nieszczęsny biedak przychodził tu z własną historią, z własnym losem i przeżywał własną, głęboką tragedię. Żądano od niej, by każdego wysłuchała i każdemu okazała serce. Musiała więc przestać myśleć o norweskiej parze, która zresztą mieszkała zbyt daleko, żeby osoba tak zajęta jak ona mogła sobie pozwolić na odwiedziny.

Stary Jespen także nie powrócił do swego domu. Pobyt w szpitalu był dla niego takim wstrząsem, że umarł ze strachu. A może zresztą uznał, iż znalazł się w niebie i zasnął w pokoju? W każdym razie Viljar i Belinda nie dowiedzieli się niczego o jego losie, wiedzieli tylko, że mieszkają w cudzym domu, a to nigdy nie jest przyjemne uczucie.

W końcu któregoś dnia Viljar poczuł się na tyle silny, że mógł znowu rozmawiać. Od czasu gdy opuścili szpital, nie był w stanie tego robić.

– Belindo – wyszeptał ze świstem.

Ona podskoczyła na swoim krześle, zwróciła się ku niemu przerażona i powiedziała:

– Ciii!

Musiał zaniechać wszelkich wyjaśnień, że są mężem i żoną i podobnych spraw. Nie miał na to siły.

– Belindo, musisz napisać list do domu.

O, jakże ta myśl go dręczyła przez cały czas, gdy nie był w stanie nawet palcem poruszyć ani nawet jęknąć.

Belinda patrzyła na niego bez słowa, kompletnie zdezorientowana.

– Ja… Ja nie mam siły pisać, Belindo. A zresztą i tak bym nie mógł, bo nie mam czym trzymać pióra. To ty musisz napisać do Henninga, naszego małego chłopca. Żeby wiedział, że my żyjemy.

Belinda stanowczo potrząsała głową i zakryła uszy rękami, jakby nie mogła ścierpieć tego, co on mówi.

– Najdroższa, czy ty nie pamiętasz Henninga? – pytał z uporem.

Pamiętała, ale na swój sposób.

– Henning jest za mały, on nie umie czytać, rozumiesz chyba – odparła i to były pierwsze normalne słowa Belindy.

– Henning ma jedenaście lat!

Przestraszyło ją to okropnie.

– Nie, nie! – wyszeptała. – Nie wolno ci tak mówić. To małe dziecko. Niemowlę.

Viljar zamknął oczy.

– A kim ja jestem, Belindo?

– Małym dzieckiem.

– Nie, nie, przestań fantazjować! Ja jestem ojcem Henninga. A ty jesteś jego matką, Belindo. Dlaczego ty to robisz, czego ty się boisz? Co to jest to, czemu nie chcesz spojrzeć w oczy?

Nie odpowiadała. Wyglądała na bardzo nieszczęśliwą.

– No dobrze, to napisz do Sagi – powiedział zmęczony. Wkrótce znowu nie będzie mógł nic powiedzieć.

Tym razem Belinda zdziwiła się szczerze.

– Do Sagi? A kto to jest Saga?

O mój Boże, jak do niej dotrzeć?

– Najdroższa moja, czy nie mogłabyś po prostu napisać listu i nie zadawać tylu pytań?

Najpierw stała przez chwilę ze zwieszoną głową. Zdziwiona, nie pojmując niczego, ale także urażona. Potem powiedziała coś, co mimo wszystko zabrzmiało rozsądnie:

– Ja nie mam papieru.

Viljar nie powinien był się złościć. Przecież to nie jej wina, że była taka. Ale otworzył usta, żeby wrzasnąć, że do diabła powinna się o papier postarać, gdy nagle coś pękło mu w płucach i chwycił go straszliwy kaszel.

Potem pamiętał już tylko okruchy wydarzeń. Przerażoną twarz Belindy. Krew na ręczniku, który trzymała w rękach, i ciemność, ciemność, w której się pogrążał.

Ostatnia myśl, jaka przyszła mu do głowy, była krzykiem rozpaczy:

Nigdy nie wrócimy do domu!

Pielęgniarka z radością witała księdza, który odwiedził szpital.

– Wybiera się ksiądz do Norwegii, jak słyszałam. Czy to prawda?

Uśmiechnął się do niej. Znali się oboje od dawna.

– Tak się pani cieszy, że na jakiś czas się mnie pani pozbędzie?

– Nie, nie, oczywiście, że nie, ale chciałabym bardzo serdecznie prosić waszą wielebność o wielką, wielką przysługę…

– Oczywiście, siostro. Przecież pani wie, że zawsze chętnie wysłuchuję pani drobnych próśb.

Pielęgniarka składała i rozkładała ręce.

– Ale tym razem to wcale nie jest drobna prośba. Tylko że ta sprawa leży mi na sercu już od bardzo dawna i ciąży mi niezmiernie.

– Proszę powiedzieć, o co chodzi – rzekł pastor życzliwie.

I wtedy pielęgniarka opowiedziała mu o norweskim małżeństwie, które musiała wypisać ze szpitala i którego los tak bardzo ją martwi. Żadne z nich nie jest w stanie radzić sobie na własną rękę, ale co może zrobić zapracowana pielęgniarka? Więc może pastor byłby tak dobry i zabrał ich ze sobą do Norwegii? Mają trochę pieniędzy i to powinno wystarczyć na podróż.

Pastor zmarszczył czoło. Akurat czegoś takiego to się, szczerze mówiąc, nie spodziewał. Ale skoro powiedziało się A, to trzeba powiedzieć B.

Miał podróżować statkiem z Fredrikshavn do Christianii, stąd musiał więc wyruszyć powozem. Ale co z tymi dwojgiem chorych…? A później na pokładzie statku? Jeszcze gorzej! Na dodatek będzie się musiał przecież zatroszczyć, żeby już w Norwegii dotarli do domu, gdziekolwiek się on znajduje.

Cały starannie ułożony plan podróży wziął w łeb.

– Naturalnie, siostro, zajmę się nimi – powiedział z ledwo dosłyszalnym westchnieniem.

Kiedy jednak pastor przybył do domu Jespena, Przeraził się. To tych ludzi miał wieźć ze sobą? Umierającego suchotnika i obłąkaną kobietę? Co powie współpasażerom? A kapitanowi statku? Może go po prostu nie wpuszczą na pokład?

Ale słowo się rzekło. Pastor dotrzymywał obietnic. Był to człowiek prostolinijny i głębokiej wiary, przyjął więc tę podróż jako jeszcze jeden krzyż na drodze życia. Musiał przez to przejść, bowiem chciał zawsze służyć Bogu w pokorze.

Podróż powozem przez Jutlandię była bardzo trudna i zabrała wiele czasu. Viljar już od jakiegoś czasu nie miał krwotoków, ale był tak słaby, że nie mógł rozmawiać. Nawet szept wyczerpywał go w najwyższym stopniu, przeważnie więc milczał.

Pojął bowiem, co mówi ten życzliwy ksiądz: jadą do Norwegii! Czy ktoś mógł mu przynieść radośniejszą nowinę?

Musiał zrezygnować z przekonywania Belindy, żeby napisała list do domu. Nie miał odwagi rozmawiać z nią znowu na temat Henninga, ale widział, że ona jakby już więcej rozumiała. Poprawa była nieznaczna, ale przynajmniej teraz Belinda mówiła dużo bardziej normalnie.

Fakt, że jadą do Norwegii, nic jej nie mówił. Jej świat ograniczał się do tego, że Viljar jej potrzebuje, i w dalszym ciągu pielęgnowała go jak niemowlę, ale już nie gaworzyła jak dawniej. Viljar uważał to za znaczny postęp.

Pewnego wiosennego wieczora dotarli do Fredrikshavn i skierowali konie do portu, bo już i tak spóźniali się strasznie. Wciąż musieli się zatrzymywać po drodze ze względu na stan Viljara.

Kiedy znaleźli się na nabrzeżu, przeżyli kolejny szok. Statek gotów był do drogi i miał wyruszyć następnego ranka. Ale gdy Belinda zrozumiała, co będą musieli zrobić, zaczęła krzyczeć jak oszalała.

– Nie! Nie! Wszystko, tylko nie statek! Nigdy!

Tłumaczenia pastora, że skoro chcą dojechać do Norwegii, to muszą wsiąść na statek, nie przynosiły żadnego rezultatu.

– Nigdy! Nigdy w życiu! – wrzeszczała, aż ludzie zaczęli się koło nich gromadzić.

Viljar bardzo dobrze ją rozumiał. Belinda nie była zrobiona z równie solidnego materiału jak on, a przecież on także odczuwał skurcz serca i mdłości na widok statku. Także w nim budziło się uczucie gwałtownego protestu na myśl o tym, że będzie musiał wejść na pokład, a potem płynąć po tej zimnej, bezlitosnej wodzie.

Chciał jej wytłumaczyć, że teraz, kiedy zbliża się lato, minął już czas najgorszych sztormów, ale przecież nie mógł mówić, jego płuca były zbyt słabe.

Bezsilność, rozczarowanie przygniatały go, kiedy wnoszono go na koję.

Nigdy nie dojedziemy do domu, myślał udręczony.

Загрузка...