ROZDZIAŁ VI

Była jesień roku 1870.

Dwudziestoletni Henning rąbał na podwórzu Lipowej Alei drzewo. Wyrósł na bardzo postawnego młodzieńca o szerokich ramionach i ciepłym, przyjaznym uśmiechu, który ujawniał się głównie w oczach, jakby wypływał gdzieś z głębi życzliwej ludziom duszy.

Ojciec, Viljar, pomagał mu układać drewno na zimę. jego okaleczone ręce nie wszystko mogły robić, dzielili więc z synem prace tak, żeby wszystko było zrobione na czas.

Viljar był zdrowy. Stał się cud, mówili doktorzy. Co prawda trzeba było kilku lat, by w pełni doszedł do siebie, ale jeśli ktoś znajdzie się już niemal u kresu, to niełatwo mu się wyrwać ze szponów śmierci. Dziwne też, że nikogo nie zaraził chorobą, nawet słabowitej Belindy.

Ona zresztą znajdowała się teraz w znakomitej formie i prowadziła dom bez zarzutu. Chociaż w tym pomagała jej Malin, która wciąż u nich mieszkała…

Malin musiała zostać w Lipowej Alei. Bez jej pomocy Belinda nie dałaby sobie rady z Ulvarem. Viljar i Henning mieli swoje zajęcia w gospodarstwie, nie mogli ciągle być pod ręką. Ulvar zupełnie się z Belindą nie liczył, żywił dla niej wyłącznie pogardę. Oczywiście parskał i robił miny także do Malin i większego szacunku też dla niej nie miał. Mimo to w jakiś sposób ją akceptował. To przecież ona i Henning zajmowali się osieroconymi chłopcami od chwili ich urodzenia.

Marco był, jak zwykle, w szkole. Gdzie podziewał się Ulvar, nigdy nie wiedzieli. Dwa lata temu z drżącym sercem posyłali braci po raz pierwszy do szkoły. Kariera szkolna Ulvara skończyła się po tygodniu, po czym nauczyciel zabronił mu wstępu nawet na dziedziniec. W ciągu tego tygodnia chłopiec zdążył powyuczać dzieci brzydkich słów, nazwał nauczyciela starym alfonsem, bił się z wszystkimi chłopcami po kolei i jak popadło, skaleczył kilku uczniów nożem, poszarpał ubranie na najładniejszej dziewczynce w klasie i ukradł skarbonkę, w której zbierano pieniądze na wsparcie zamorskich misji.

Zakaz pokazywania się w szkole go uszczęśliwił.

Lata poprzedzające rozpoczęcie nauki były dla rodziny koszmarem. Nigdy nie było wiadomo, co Ulvar kiedy wymyśli, i ciągle musieli być czujni. Jedynym, kto miał jakikolwiek wpływ na Ulvara, był Marco, ale co może osiągnąć jedno małe dziecko? Musieli ustalać dyżury, nigdy nie spuszczali Ulvara z oczu, bo wtedy zdarzyć się mogło wszystko.

Teraz chłopcy mieli po dziewięć lat i rodzina przestała w jakikolwiek sposób panować nad Ulvarem, kiedy Marco był w szkole. Ulvar przepadał zaraz po śniadaniu i mogli się jedynie domyślać, że spędza większość czasu w lasach i na wzgórzach. Dopóki nie docierały do nich wiadomości na temat zniszczeń albo nieszczęśliwych wypadków, musieli mu pozwolić chodzić własnymi drogami.

Nic innego zrobić nie mogli. Pewnego razu Malin chciała go zatrzymać, próbowała się dowiedzieć, gdzie on spędza całe dnie, ale nigdy więcej już tego nie powtórzyła.

Pobiegła za nim i prosiła, żeby się zatrzymał, chciała z nim porozmawiać, prosić, by był ostrożny w tym, co robi. Szła za nim aż do skraju lasu. Ulvar jednak w najmniejszym stopniu nie przejmował się jej prośbami, szedł po prostu dalej.

Wtedy Malin wpadła w złość. Nieczęsto jej się to zdarzało, była osobą niezwykle opanowaną, ale jego nonszalancja, nie reagowanie na żadne prośby, doprowadziło ją do ostateczności. Przecież chciała dla niego wyłącznie dobra!

Wbiegła do lasu i krzyknęła za nim:

– Wracaj natychmiast, ty przeklęty bachorze! Teraz nareszcie będzie koniec z tymi twoimi wyprawami do lasu!

I wtedy stanął przed nią wielki wilk z wyszczerzonymi zębami. To na nią groźnie warczał tym razem!

Odskoczyła, przerażona, pojęcia nie miała, co robić.

Bestia podeszła bliżej, nos marszczył się, odsłaniając coraz mocniej kły.

Nie widzieli tych okropnych wilków już od wielu lat, dlatego teraz Malin przeżyła podwójny szok. Nie można już było dłużej wmawiać sobie, że to zwyczajne wilki. Nikt nie mógł mieć wątpliwości, że te bestie są nierozerwalnie związane z Ulvarem.

W ostatnich latach miało miejsce kilka budzących zdumienie wydarzeń. Pewnego razu robotnik, którego wynajmowali do pomocy, padł sparaliżowany na podwórzu, a kiedy przybiegli, żeby go ratować, okazało się, że ma przy sobie różne cenne przedmioty, które ukradł w Lipowej Alei. Gdy tylko je oddał, mógł znowu wstać i opowiadał przerażony o jakimś strasznym iskrzeniu i huku oraz że to piorun powalił go na ziemię. Rzecz działa się w zimie i naprawdę trudno było uwierzyć, że to mógł być piorun.

Nad dziedzińcem zaś rozbrzmiewał ohydny, złowrogi śmiech Ulvara. Ten śmiech budził w Malin śmiertelną trwogę.

Innym razem Viljarowi przydarzyło się nieszczęście. Poszedł nad rzekę, żeby zebrać przybory rybackie, które mogła uszkodzić wiosenna powódź. Towarzyszyli mu obaj chłopcy, którzy mieli wtedy po cztery czy pięć lat. Viljar surowo im przykazał, że mają spokojnie stać na brzegu.

Nagle Viljar poślizgnął się na mokrym kamieniu i wpadł do wzburzonej wody. Wartki nurt miotał nim we wszystkie strony, tonący opił się wody i choć walczył rozpaczliwie, nie mógł znaleźć oparcia dla stóp.

Później opowiadał Malin, Belindzie i Henningowi, co wtedy przeżywał. Kiedy raz udało mu się nareszcie wystawić głowę nad powierzchnię, usłyszał ten wariacki śmiech Ulvara, który przenikał go do szpiku kości. To, co stało się potem, było niewiarygodne. Zdawało mu się, że obejmuje go i wciąga w dół jakaś niesamowita wodna istota. Lepkie łapy ściskały go za gardło i dusiły, potwór stroił okropne grymasy i śmiał się szyderczo w twarz Viljarowi, któremu ciemniało w oczach. Był pewien, że jego ostatnia godzina nadeszła, ogarniała go rozpacz, prosił Boga o pomoc, która, jak zwykle, nie nadchodziła, a to, co półprzytomny dostrzegał przed sobą, było z pewnością jedną z tych istot ze świata cieni, które Saga przepędziła z Grastensholm. A zatem zemsta…

Jednak nad paskudną istotą z zaświatów najwyraźniej panowała inna, większa siła. Poczuł, że coś go unosi z wody, nielicznymi palcami, jakie miał, chwycił się czegoś rosnącego przy brzegu, jakiejś rośliny o silnych korzeniach, jak mu się zdawało, i na wpół uduszony, trzymał się mocno. Dyszał ciężko, lecz był uratowany.

Od tej pory pozwalali Ulvarowi robić, co chce. Nie mogli postępować inaczej.

Wracał zawsze do domu razem z Markiem, którego ubóstwiał. I wtedy rodzina mogła odetchnąć. Lepszego opiekuna niż Marco dla Ulvara nie było.

Nie musieli się bać tylko jednego, że mianowicie w czasie swoich wypraw w nieznanym kierunku Ulvar będzie dręczył zwierzęta. Jak wszyscy obciążeni dziedzictwem, i jak w ogóle wszyscy Ludzie Lodu, miał znakomity kontakt ze zwierzętami. Rozumiał je.

I to była chyba jego jedyna pozytywna cecha.

Ulvar był najbardziej podobny do Kolgrima. Do tego najbardziej niepoprawnego. Ulvar także był niepoprawny. Malin zastanawiała się często, jaki tragiczny jest los obu tych chłopców. Kolgrim żył zaledwie czternaście lat i zginął nagłą śmiercią, którą ściągnęła na niego żądza posiadania skarbu, a prawdopodobnie także ingerencja Tengela Złego.

Nie życzyła Ulvarowi takiego losu. Nie chciała, żeby umarł młodo, pragnęła, by miał czas się poprawić. Czyż Ulvhedin tego nie dokonał? A przecież był co najmniej tak samo zły, jak Ulvar lub Kolgrim. Tylko że Ulvhedin miał pomocników. Villemo, Dominika i Niklasa. Troje wybranych.

Teraz wśród Ludzi Lodu nie było wybranych. Co prawda czarne anioły powiedziały Henningowi, że po odejściu Sagi on musi zająć jej miejsce jako wybrany, i rzeczywiście, miał on wyjątkowe zdolności, lecz nad Ulvarem władzy nie posiadał. Henning nie miał żółtych oczu ani zdolności nadprzyrodzonych. Dysponował jedynie niewiarygodną siłą, która pomagała mu rozwiązywać praktyczne problemy, jakich im w ostatnich czasach nie brakowało.

Ulvar pozostawał jednak poza zasięgiem jego wpływu.

Spowodował on w ostatnich czasach wiele okropnych wydarzeń, które naraziły na szwank opinię Ludzi Lodu. Tak jak wtedy, kiedy próbował podpalić willę pewnej starszej pani, która go nie lubiła. Jedynie błyskawiczna interwencja Viljara i Henninga uratowała zarówno willę, jak i dobre imię rodziny. Kiedy indziej znowu Ulvar uwięził chłopca, który się źle wyraził o jego wyglądzie. Więzień został poddany regularnym torturom, nim krewni Ulvara nie usłyszeli rozpaczliwych wrzasków i nie pobiegli z odsieczą. Ojciec pokrzywdzonego chłopca żądał odszkodowania i Viljar musiał zapłacić, żeby uniknąć procesu sądowego.

Dobrze wiedzieli, że Ulvar sieje postrach w okolicy i że ludzie go nienawidzą. Co jakiś czas docierały do nich opinie, że należy go oddać do jakiegoś zakładu i zamknąć na zawsze.

Rodzina jednak chciała uchronić syna Sagi przed takim losem. Dlatego, wciąż z duszą na ramieniu, pilnowali go jak mogli.

Nie protestowali więc przeciwko jego wyprawom do lasu, bo przynajmniej wtedy nikomu nie robił nic złego.

Ale czym się tam zajmował, nie wiedział nikt.

A przecież powinni byli wiedzieć. Gdyby dokładniej postudiowali kroniki rodu, zrozumieliby natychmiast.

Viljar wyprostował się i odłożył na miejsce kilka polan.

– Idzie Marco. Co tak wcześnie dzisiaj?

– On biegnie, a nie idzie – sprostował Henning. – I wygląda na bardzo wzburzonego.

– Mój Boże, żeby to znowu nie było coś z Ulvarem – modlił się Viljar.

Belinda i Malin wyszły z domu. Marco przystanął zdyszany, a oni otoczyli go.

Chłopiec wciąż był jak zjawisko, śliczny, o niezwykle czystych rysach. Czarne loki okalały twarz, która mogłaby się stać natchnieniem dla niejednego artysty, a w przyszłości wiele dziewcząt miało cierpieć z powodu nieodwzajemnionej miłości.

– Co się stało, Marco? – zapytał Viljar. – Chyba nie znowu coś z…

– Nie, nie, Ulvar nie ma z tym nic wspólnego – wydyszał chłopiec. – Ale ja słyszałem… słyszałem, że chcą zniszczyć stare groby na cmentarzu. Bo nie ma już miejsca dla nowych.

Wszyscy poczuli zimny dreszcz na plecach, strach zaglądał im w oczy.

– Co ty mówisz, dziecko? – szepnął Viljar.

– Ależ nie wolno nikomu tego zrobić! – krzyknęła Malin zrozpaczona.

– Zrównać z ziemią groby Ludzi Lodu, Paladinów i Meidenów? Przecież one są… święte!

– Owszem, są – rzekł Viljar z goryczą. – Ale dla nas. Wszyscy w naszym rodzie zawsze czerpali siłę z tego, że mogli pójść na cmentarz i „porozmawiać” z przodkami. To jedna z tych spraw, która pomagała nam przetrwać, utrzymać jedność rodu. Mimo upływu tylu lat nie rozpadliśmy się.

Malin zwróciła się do Marca.

– Kto wpadł na ten głupi pomysł?

Marco, ten niemal nieznośnie piękny chłopczyk, spojrzał na nią swoimi łagodnymi, szarymi oczyma.

– Nie wiem, Malin. Ale ktoś przecież musi zajmować się tym, jak tu w okolicy mają różne rzeczy wyglądać.

Viljar i Malin popatrzyli na siebie.

– Władze gminne! Tam pewnie ktoś przekłada papiery przy biurku i wydaje takie decyzje.

– A może to rada parafialna? – zapytała Belinda. – Cmentarz należy przecież do kościoła.

– Możliwe – rzekł Viljar niepewnie.

We wzroku Malin zapłonęła wola walki.

– Pójdę i porozmawiam z tymi wandalami, z tymi duchowymi pierwotniakami. Nigdy nie pozwolimy na zniszczenie cmentarza!

Ta decyzja miała odmienić całe życie Malin.

Po porośniętym lasem wzgórzu pełzała dziwaczna istota. Dziwaczne stworzenie, całkiem nagie, chodziło na czworakach. Wietrząc jak zwierzę, szło do skał otaczających sporą polankę.

Teraz było widać całkiem wyraźnie, kim naprawdę jest Ulvar: potwór, bestia w ludzkim ciele.

Wydawał z siebie jakieś pochrząkujące i mlaszczące odgłosy, jak dzika świnia poszukująca jedzenia albo jak tropiący zdobycz tygrys. Nos jego wchłaniał podniecające zapachy ziemi. Towarzyszyła temu silna erekcja, ale akurat z tego nic nie wynikało, bo miał przecież dopiero dziewięć lat. On jednak uważał, że to bardzo przyjemne uczucie. Lubił to podniecające mrowienie. Ręce niespokojnie błądziły po skalnym podłożu i rosnącej to tu, to tam trawie, ale na próżno, nigdzie niczego nie było, wszystko do czysta wysprzątane.

Zostały tylko zapachy. Zapach spermy i śmierci, i wielu innych podniecających, magicznych rzeczy.

– Tu musiało coś być – jęczał bliski szaleństwa. – To mnie dotyczy, powinienem wiedzieć, co to: To potężne miejsce. Tu jest mój prawdziwy dom!

I tak w istocie było, nie mylił się. Po prawej stronie wznosiła się skała, na której wisiała alrauna tej nocy, kiedy przerażona Vinga uciekła pod jej ochronę, goniona przez istoty ze świata zmarłych. Nie zdając sobie z tego sprawy Ulvar usiadł w środku magicznego kręgu Heikego, na niewidzialnym cmentarzu, przez który szary ludek został przywołany na świat, co miało takie katastrofalne następstwa dla Grastensholm.

Dawniej bywał też tutaj Kolgrim, a także Ulvhedin i jeden jedyny raz Ingrid, kiedy wywoływała szary ludek. Wielokrotnie bywała w tym miejscu Sol, tu oddawała się swojemu Księciu Ciemności. Nic więc dziwnego, że Ulvar, jeden z najbardziej obciążonych w rodzie, odczuwał tutaj silne wibracje.

Siedział teraz, bawił się, nie bardzo zdając sobie z tego sprawę, swoim ogromnym członkiem, i myślał z nienawiścią o rodzinie z Lipowej Alei. Oni coś przed nim ukrywają, był tego pewien. Po prostu wiedział. Kiedyś ktoś mówił zbyt głośno, nie przypuszczając, że Ulvar jest w pobliżu. „Nie, nie możemy wyjąć skarbu”, usłyszał. „Ulvar za nic nie może się dowiedzieć, że skarb istnieje.” „Ale to przecież jeszcze dziecko!” „Och, ty nie wiesz, co mogą zrobić obciążeni dziedzictwem, jeśli tylko się dowiedzą o istnieniu magicznego zbioru Ludzi Lodu. Wtedy ujawniają się wszystkie ich potężne złe siły.”

Tak… Wiedział o tym. Wiedział, że nosi w sobie wielką siłę, która nie znajduje ujścia tylko dlatego, że on błądzi po omacku, że czegoś mu brak. I to musi być ten skarb!

Ulvar niewiele słyszał z historii Ludzi Lodu. Opiekunowie bardzo się pilnowali, żeby nic przy nim nie powiedzieć. Kiedyś jednak wygadała się jakaś pani, która była u nich z wizytą. Ulvar sądził, że to krewna tej głupiej Belindy. Zaczęła mówić coś bardzo interesującego, ale gospodarze natychmiast zaczęli ją niemal histerycznie uciszać.

Co ona powiedziała? Nie przestawał się nad tym zastanawiać. Jakby coś o złym przodku. Który może pojawić się na świecie, jeśli nadejdzie dla niego odpowiedni czas?

Brzmiało to tak podniecająco, że bliski był ekstazy, kiedy o tym myślał, czuł rozkoszne mrowienie w dole brzucha, ale żeby nie wiem jak się koncentrował, nic nie mógł wymyślić. Po prostu czegoś brakowało, czegoś nie wiedział, nie umiał.

Zaniechał bezowocnych prób rozwiązania zagadki i znowu zaczął obwąchiwać ziemię.

Najwyraźniej łowił jakiś zapach, czy może należałoby to określić inaczej, w każdym razie wyczuwał coś, co miało wyraźny związek ze śmiercią. Zaczął nawet podejrzewać, że ktoś tutaj umarł…

Ulvar położył się płasko na ziemi i wdychał ten zapach całą piersią.

W jego mózgu powstawała jakaś wizja. Był strasznie podniecony, niczego podobnego nigdy przedtem nie przeżył! Widział coś! Jak gdyby wewnątrz, w środku głowy!

Jakiś duży, tłusty mężczyzna… I mnóstwo drobnych, paskudnych stworów, które go biły, szarpały, rozrywały na strzępy…

Wspaniale! Radość buzowała w ciele Ulvara. Oddychał ciężko i gwałtownie. Te istoty? To musiał być ten szary ludek, który kiedyś gnieździł się w Grastensholm, chłopaki w szkole o tym opowiadali. Jaka szkoda, że już nie ma tych istot! Oni i on rozumieliby się z pewnością nawzajem, bo one były równie złe jak on, był o tym przekonany.

Ech, tyle spraw jest przed nim ukrytych! Ale Ulvar sobie…

Drgnął. Jako dziecko natury, którym niewątpliwie był, miał instynktowne wyczucie czasu i teraz właśnie zdał sobie sprawę z tego, że pora wracać do domu. Marco zaraz przyjdzie z tej idiotycznej szkoły, która rozdzieliła go z nim. Pewnego dnia Ulvar podpali ten okropny dom! To będzie wspaniały ogień! Cieszył się na samą myśl. I miał nadzieję, że nauczyciel nie zdąży opuścić budynku. Smród spalonego ciała. Cudownie!

Jeśli chodzi o zło, nic nie było w stanie ograniczyć fantazji Ulvara.

Ubrał się i jak dzikie zwierzę popędził w dół przez las.

– Czy ty naprawdę zamierzasz tam iść, Malin? – pytał Viljar. Wciąż stali na dziedzińcu i rozmawiali na temat przyniesionej przez Marca wiadomości.

– Tak. Idę tam zaraz – odparła. – Dopóki mi złość nie przejdzie. Oni nie mają prawa ruszać naszej części cmentarza. Inni ludzie w parafii mogą sobie decydować, jak chcą, ale grobów Ludzi Lodu nikt nie będzie niszczył!

Malin drgnęła. Za budynkami gospodarskimi skradała się paskudna postać.

– Witaj, Ulvarze! – zawołała. – Jak zawsze wracasz, kiedy trzeba. Naprawdę masz wyczucie czasu, nikt cię w tym nie prześcignie.

Odpowiedział na tę pochwałę grymasem.

Belinda nigdy na widok Ulvara nie mogła opanować nieprzyjemnego dreszczu. Nigdy nie przywyknie do tego dziecka!

Ulvar był niższy od brata. Wyglądał tak, jakby mu w dzieciństwie coś spadło na plecy i na zawsze przygniotło. Malin zawsze, kiedy na niego patrzyła, odczuwała współczucie, ale zdaje się, że mogła sobie tego oszczędzić. On sam był zadowolony ze swojego wyglądu, a zwłaszcza z tego, że samą swoją obecnością wprawia ludzi w śmiertelne przerażenie.

Jeśli o wygląd zewnętrzny chodzi, to Ulvar był naprawdę istotą zupełnie wyjątkową. Gdyby go porównywać z którymś z obciążonych dziedzictwem Ludzi Lodu, to chyba tylko z Grimarem, garbatym monstrum z Lodowej Doliny. No i może z Hanną. Albo z dziewczynką, którą urodziła Gabriella, a której Liv i Are pozwolili umrzeć, zanim zdążyła choćby raz nabrać powietrza w płuca.

Tengel Dobry, Ulvhedin, Mar, Heike także wyglądali przerażająco, ale oni mieli w sobie coś takiego, co ludzie w nich lubili, co pociągało innych. Ulvar był wyłącznie odpychający i czuł się z tym dobrze. Nie chciał być ładny, miał to w nosie. Wyglądać jak jakiś maminsynek? O, nie, wdzięczny był losowi, że wygląda jak dziecko diabła albo leśna bestia! Taki wygląd daje człowiekowi siłę!

Głowa była jakby przyklejona do ramion, groteskowo szerokich i ostrych. Z tych ramion wyrastały ręce takie długie, że zwisały aż do kolan. Nogi miał krótkie a krzywe, klatkę piersiową ogromną, osadzoną bezpośrednio na biodrach, nie było nawet śladu talii. Włosy ciemne, jakiegoś bliżej nieokreślonego koloru, coś pomiędzy brązowym, szarym, popielatoblond i czarnym, zwisały, zawsze potargane, na spoglądające ponuro oczy o złocistym, złowieszczym połysku. Nikomu nie wolno było obciąć ani uczesać tych włosów. Wystarczało, że czasami pozwalał je sobie umyć. Kości policzkowe miał Ulvar mocno wystające, kanciaste, a usta robiły się niesamowicie szerokie, jeśli chłopiec pokazywał zęby.

Z tego wszystkiego Ulvar był niezmiernie dumny. Można by nawet powiedzieć, że jest wybrańcem losu, skoro tak go cieszy to, co otrzymał.

Przyglądał się rodzinie z zainteresowaniem. Pojmował, że coś się stało. Viljar opowiedział mu, że władze chcą zrównać z ziemią groby Ludzi Lodu.

Ulvar lubił cmentarz. Widział tam rzeczy, których inni nie dostrzegali, och, on wiedział dużo wspaniałych rzeczy o zmarłych!

Przodkowie Ludzi Lodu interesowali go natomiast mniej, żadne nigdy mu się nie ukazało, nie rozmawiało z nim. Nie miał zresztą pojęcia, że tak postępowali z innymi obciążonymi. Tego typu informacje utrzymywano przed nim w najgłębszej tajemnicy. Rodzina z Lipowej Alei uważała, że najlepiej, żeby Ulvar wiedział o tych sprawach jak najmniej.

Wiele przed nim ukrywano i chyba słusznie.

Zanim zdołał sobie uświadomić, co właściwie oznacza ta nowa informacja, Malin była już w lipowej alei, w drodze do gminy.

– Chodźcie jeść, chłopcy – powiedziała Belinda. – Jedzenie czeka na głodnych mężczyzn.

Jej ukochany Viljar i syn Henning weszli z nią do domu. Dziewięcioletni bliźniacy ruszyli za nimi.

Malin wkroczyła do budynku gminy i długo krążyła po korytarzu, szukając właściwych drzwi… Tam! Drogi i mosty… Nie, to chyba niemożliwe.

Ktoś jej wreszcie pokazał, dokąd powinna iść. Znalazła się w dużej sali, gdzie kroki jej dudniły o podłogę i odbijały się echem od ścian. Po kilku pytaniach znalazła w końcu odpowiedniego urzędnika, któremu mogła przedstawić swoją sprawę.

Był to starannie ubrany młody człowiek o bardzo surowym spojrzeniu. Spoglądając na nią marszczył brwi.

– Ależ te groby są bardzo stare, panno Christersdotter. Nikt się już nimi nie interesuje!

– My mamy… – zaczęła gorączkowo. – Tam spoczywają nasi przodkowie i my…

Sama sobie przerwała. Przecież nie mogła mu powiedzieć, że wciąż utrzymują z nimi swego rodzaju łączność, w każdym razie odwiedzanie tych grobów przynosi im ulgę i wytchnienie. Zmieniła jednak ton:

– My zawsze dbaliśmy o te groby. Opiekowaliśmy się nimi z największą starannością. To część naszej historii.

– Tak. Wiemy, że Ludzie Lodu byli kiedyś najpotężniejszym rodem w parafii – rzekł urzędnik powściągliwie. – Ale teraz przyszły inne czasy.

– Ach, tak? – zawołała Malin wojowniczo.

Młody człowiek był zbyt surowy, by wyglądać pociągająco. Gdyby się jednak uśmiechnął, z pewnością mógłby być sympatyczny. Urzędniczy charakter pracy wywierał na nim widoczne piętno, najwyraźniej wciąż bardzo uważał, by nie narazić na szwank swojej powagi i godności.

– Jak pani pewnie zauważyła, w ostatnim czasie bardzo u nas wzrosło zaludnienie, można nawet mówić o eksplozji, a to musi mieć następstwa, również dla cmentarza.

– Cmentarz można by rozbudować.

– W którym kierunku? Jak pani wie, rzeka zamyka cmentarz z dwóch stron, dalej są skały, a z jednej strony pola.

– Pola…

– To bardzo dobra, urodzajna ziemia. Zresztą gospodarz nie chce się jej pozbyć.

Malin zacisnęła zęby. Zastanawiała się przez chwilę, a potem oświadczyła:

– Nic na to nie poradzę. Jeśli gmina nie zmieni zdania, zwrócimy się do wyższej instancji.

Nie miała pojęcia, jaka by to miała być instancja. Ale groźba chyba podziałała, bo w oczach urzędnika pojawił się wyraz, który zdawał się mówić: „A cóż to za uparta baba!” Wstał zza biurka i powiedział:

– Proszę ze mną!

Ponieważ Malin zachowała jeszcze trochę ze swego początkowego oburzenia, poszła za urzędnikiem do innego pokoju, o jeszcze bardziej godnym wyglądzie. Siedział tam wysoki pan, którego tytułu nie znała, ale to specjalnie jej to nie interesowało.

Jej młody przewodnik przedstawił półgłosem sprawę, z którą przyszła. Wysoki urzędnik spojrzał na nią spod krzaczastych brwi. Malin przyszło nieoczekiwanie do głowy, że pan ów musi mieć ciężkie życie w domu z małżonką i leczy swoje urazy w biurze, walcząc niemal desperacko o zachowanie autorytetu. Była pewna, że zażywa lekarstwa przeciwko zgadze.

– Zdaje mi się, że mój plan renowacji cmentarza nie powinien budzić niczyich zastrzeżeń – oświadczył sarkastycznie. – Z największym pietyzmem potraktowaliśmy wszystkie nowsze groby, nikt ich nie zamierza ruszyć, ograniczyliśmy się do likwidacji jedynie najstarszych. Tu obecny młody pan Volden sporządził nowy plan zgodnie z moimi instrukcjami.

Młody Volden skinął jej głową z wyrazem triumfu.

Malin jednak nie ustępowała.

– Ale czy panowie nie zdają sobie sprawy z tego, że ten plan nie może być zrealizowany? Parafia Grastensholm – tak, ja najchętniej używam starej nazwy – nie jest już wsią. To się zrobiła osada o zwartej zabudowie. To gmina zezwoliła na taką rozbudowę i teraz już nikt tego nie powstrzyma, domów wciąż będzie przybywać. Wkrótce i tak trzeba będzie powiększyć cmentarz. A wtedy ofiara naszego rodu, poświęcenie grobów Ludzi Lodu, będzie całkowicie niepotrzebna.

Twarz autorytetu zrobiła się jeszcze bardziej surowa. Tej miny jego małżonka z pewnością nigdy nie widywała.

Uff, skąd się Malin bierze ta wizja żony – sekutnicy?

Urzędnikowi najwyraźniej nie podobała się krytyka jego życiowego dzieła, jakiego zamierzał dokonać w tej gminie, ale postanowił nie dyskutować na temat zabudowy, a skupić się jedynie na sprawie cmentarza.

– Czy pan Volden nie wyjaśnił pani, że nie ma możliwości poszerzenia?

Volden kiwał stanowczo głową.

Malin eksplodowała:

– Rany boskie, jest na pewno mnóstwo innych możliwości! Dlaczego nie założyć nowego cmentarza dalej od kościoła, na terenie leśnym?

– Tak daleko od kościoła? – rzekł wyniosły urzędnik. – To niemożliwe.

– Jeszcze zobaczymy! – prychnęła Malin.

Surowy pan zastosował najgorszą taktykę, jaką posłużyć się może osoba urzędowa wobec interesanta. Wrócił mianowicie do swojej przerwanej jej wejściem pracy papierkowej, zaczął przekładać jakieś dokumenty na biurku, zwracając się jednocześnie do Voldena:

– Jeśli papiery dla dystryktu są gotowe, to proszę mi je przynieść.

– Tak jest, panie Johnsen.

Volden dał znak Malin, że audiencja skończona i że powinna wraz z nim opuścić gabinet. Malin jednak nie mogła powstrzymać się od złośliwości pod adresem Wielkiego:

– Małżonka była bardzo wściekła dziś rano?

Spojrzał na nią ze złością, lecz Malin nie uznała za stosowne niczego wyjaśniać. Nie była tylko pewna, czy gwałtowny rumieniec na twarzy pana urzędnika był wynikiem gniewu skierowanego przeciwko niej, czy raczej doznanego upokorzenia.

Ostatnie, co zobaczyła, to że pan Johnsen wyjmuje z biurka butelkę z lekarstwem przeciwko zgadze.

Młody Volden był głęboko oburzony, czemu dał wyraz, gdy znaleźli się w hallu.

– Panno Christersdotter. Zachowała się pani bardzo…

– Chciałabym zobaczyć ten plan, który pan sporządził. I proszę nie zaciskać warg w ten sposób. Bardzo panu z tym nie do twarzy. A jeśli pan nie przestanie, to niedługo będzie pan wyglądał tak samo jak ten pański Johnsen.

Zdawało jej się przez sekundę, że ta myśl go przeraziła. Poza tym Volden się bał, że inni urzędnicy usłyszą, co Malin mówi.

– Ja tego planu nie mam – bąknął pod nosem.

Malin przyglądała mu się z przechyloną na bok głową.

– Pan naprawdę mógłby wyglądać interesująco – rzekła krytycznie. – Ale skupiona mina urzędnika pasowałaby raczej starej pannie, a pan przecież nie zamierza zostać nikim takim, prawda?

Nad głową młodego urzędnika pojawiła się gradowa chmura. Malin nie miała w zwyczaju obrażać ludzi, ale pogardliwe potraktowanie jej przez obu gminnych funkcjonariuszy sprawiło, że przestała liczyć się ze słowami.

Miała już dwadzieścia osiem lat i uważała, że ma prawo wymagać takiemu zarozumiałemu smarkaczowi jak Volden, co o nim myśli. No, może niekoniecznie smarkaczowi… Musiał się i on zbliżać do trzydziestki, ale już teraz zachowywał się jak skostniały znawca paragrafów, dla którego nic poza tym się nie liczy.

– W porządku, skoro pan nie ma tych planów, to proszę mi pokazać na miejscu, co panowie postanowili z tym cmentarzem zrobić.

– Mamy iść na cmentarz? – zapytał przestraszony.

– Oczywiście, a gdzieżby? O ile się orientuję, to pański dzień pracy już się skończył. Może pan w drodze do domu wstąpić ze mną na cmentarz. Małżonka zaczeka ten kwadrans z obiadem.

– Ja nie mam małżonki – odparł przez zęby. – I nie zamierzam wysłuchiwać pani impertynencji.

Malin odwróciła się na pięcie i ruszyła ku drzwiom.

– W porządku, w takim razie zwrócimy się do znajomego sędziego Sądu Najwyższego, który zazwyczaj pomaga nam w różnych kłopotach prawnych.

Było to jawne kłamstwo, bo w tych czasach Ludzie Lodu nie mieli żadnych ustosunkowanych przyjaciół.

Ale jej słowa zrobiły wrażenie.

– Dobrze, mogę pani pokazać ten cmentarz – syknął ze złością. – Tylko po to, by panią przekonać, że innego wyjścia nie ma.

– Wspaniale – powiedziała Malin.

I nie domyślała się nawet, do czego to wszystko doprowadzi.

Загрузка...